Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Cienie Wojciech Chmielarz
Ocena 7,6
Recenzja Gliny nigdy nie mówią do widzenia*

Mortka powrócił. Jest jakby bardziej stateczny i opanowany, ale nadal to ten sam doświadczony i skuteczny glina, którego czytelniczy dobrze znają z wcześniejszych powieści Chmielarza. Bohater nie bez skazy, z drobnymi wadami, które obliczone zostały na sympatię odbiorców. Dla...

Avatar
Monika Długa Czytaj więcej
Okładka książki Ludzie na drzewach Hanya Yanagihara
Ocena 6,7
Recenzja Duże życie - recenzja „Ludzi na drzewach“ Hanyi Yanagihary

Debiut Yanagihary to ambitne przedsięwzięcie. Autorka bestsellerowego „Małego życia” sięga bowiem po tematy ważkie i uniwersalne, krocząc jednakże po śladach literackich poprzedników. Podejmując próbę odpowiedzi na pytania: czy Norton Perina, młody i wybitnie uzdolniony naukowiec, może...

Avatar
Monika Długa Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Na początku ździebko za linię. Zdania trochę nieforemne. Ale potem język się uplastycznia, wpasowuje w formę. A forma ta ma rodzaj żeński. Trzy siostry, każda różna, główne bohaterki tego przedstawienia, które są też jego kreatorkami. Im mocniej stukają obcasami, tym mężczyźni bardziej usuwają się w cień. Bo nie oni opisują świat, ale one. Niosąc na barkach wszystkie nieszczęścia i trudności (częściej) oraz radości (rzadziej) tego świata. Ponadto jeszcze nikt, jeśli mnie pamięć nie myli, tak nie sportretował polskiej wsi jak Bunda. Bez ckliwości, ale też bez przesadzonego naturalizmu i fatalizmu (Małecki, Płaza). Gerta, Ilda, Truda i ich matka Rozela - przeżyły razem wojnę, prześladowania, szykany. Przeżyły też wspólnie pierwszych i ostatnich mężczyzn. Zawsze razem.

Na początku ździebko za linię. Zdania trochę nieforemne. Ale potem język się uplastycznia, wpasowuje w formę. A forma ta ma rodzaj żeński. Trzy siostry, każda różna, główne bohaterki tego przedstawienia, które są też jego kreatorkami. Im mocniej stukają obcasami, tym mężczyźni bardziej usuwają się w cień. Bo nie oni opisują świat, ale one. Niosąc na barkach wszystkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jej sprawą żył cały przedwojenny Lwów. Dla niektórych była żądną zemsty pospolitą zbrodniarką, dla innych zaś polską odpowiedniczką Alfreda Dreyfusa. W procesie poszlakowym skazana za zabójstwo siedemnastoletniej Lusi Zaremby, córki lwowskiego architekta Henryka Zaremby, któremu prowadziła dom i z którym także prowadziła się pod rękę. W 1939 roku na mocy amnestii z powodu wybuchu wojny opuściła więziennie i ślad po niej zaginął. Mówiono, że wyjechała do Ameryki Południowej, że prowadziła kiosk w Opolu… . Spekulacjom i plotkom nie było końca. Gorgonowa, bo o nią chodzi, budziła sporo sensacji i kontrowersji. Zresztą – nadal budzi. Pamięć o niej jest na tyle żywa, że Łazarewicz postanowił ponownie przyjrzeć się sprawie i spróbować odpowiedzieć na pytanie: Co naprawdę wydarzyło się w noc z 30 na 31 grudnia 1931 roku? I to zagadka numer jeden.

Brutalna zbrodnia, niewinna dziewczyna zdeflorowana podczas napadu – to ofiara. Piękna i pewna siebie kobieta, która podczas procesu jest w ciąży z ojcem zamordowanej – to potencjalna zbrodniarka. Namiętność, niespełniona miłość i tajemnica – brzmi jak doskonały temat na literaturę romansową. A co jeśli na warsztat weźmie go rasowy reporter? Jak się okazuje, może powstać dobry i interesujący tekst, którego autor nie tylko rewiduje zbrodnię sprzed lat, ale także podejmuje próbę rozwiązania powojennego zniknięcia Gorgonowej. To zagadka druga.

Reportaż historyczny nie jest łatwym kawałkiem chleba. Grzebanie się w archiwach nie należy do czynności prostych (i zdrowych). Wymaga sporego uporu, którego, zdaje się, Łazarewiczowi nie brakuje. I to zarówno w przypadku przeczesywania dawnych akt, jak i poszukiwania żyjących [sic!] świadków tamtych wydarzeń (autor rozmawia m.in. z Romaną – córką Rity i Henryka, która w momencie zbrodni miała 4 latka). Bo o ile pierwsza, zdecydowanie obszerniejsza część książki, to hołd oddany archiwistyce i bibliotekom, to druga jest pełnokrwistym współczesnym śledztwem, które (o dziwo!) przynosi rezultaty i częściowo wyjaśnia obie zagadki. Można tylko żałować, że ich proporcje rozkładają się tak nieproporcjonalnie. Trudno kwestionować rolę porządkującą pierwszej części, ale szkoda, że na samym porządkowaniu się nie skończyło. Część pierwsza to zatem szczegółowy opis zdarzenia i procesu. Czytelnik przebiera nogami, żeby tylko dotrzeć do fragmentów z poza rozprawy, bardziej współczesnych i mniej znanych. Ale umówmy się – te ostatnie rozdziały wynagradzają wszystko.

„Koronkowa robota” to rzecz dla której zarywa się noc. Temat, który fascynuje. Napisany ze znawstwem sztuki reporterskiej i kryminalnej. Reportaż zrodzony z ciekawości i wykaligrafowany uporem. W końcu tekst, którego kołem zamachowym jest tajemnica i próba jej rozwiązania. Czytelnik może czuć się usatysfakcjonowany.

Jej sprawą żył cały przedwojenny Lwów. Dla niektórych była żądną zemsty pospolitą zbrodniarką, dla innych zaś polską odpowiedniczką Alfreda Dreyfusa. W procesie poszlakowym skazana za zabójstwo siedemnastoletniej Lusi Zaremby, córki lwowskiego architekta Henryka Zaremby, któremu prowadziła dom i z którym także prowadziła się pod rękę. W 1939 roku na mocy amnestii z powodu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kącki miał poznaniakom skopać tyłki, a ledwie szturchnął ich palcem. „Poznań. Miasto grzechu” mógł powtórzyć sukces reporterski, rozumiany w jak najszerszym kontekście, i literacki (bo ten sprzedażowy zapewne ma już w kieszeni) „Maestra” czy też „Białegostoku”, ale stało się zgoła inaczej. Najnowsza książka reportera „Dużego Formatu” aż skrzy się od błędów formalnych. Ponadto, o ile jeszcze „Maestro” był à la „Detroit” LeDuffa – „wszyscy siedzimy w tym gównie”, „nie ma łatwych rozwiązań i odpowiedzi”, „dobiorę się do ich tłustych, politycznych tyłków” etc., to „Poznań” już jest jego miałkim pokłosiem. Kącki bowiem posługuje się kliszami, feruje wyroki na lewo i prawo oraz zadowala łatwymi odpowiedziami. Polecę teraz grubo, ale gdzie to objaśnianie świata, jak twierdził Ryszard K., gdzie próba zrozumienia? „Poznań” to czarno-biały wycinek rzeczywistości. Niedobrze jest, gdy takie rzeczy zaczynają wypuszczać doświadczeni reporterzy.

Historię Poznania Kącki zamyka w zaledwie kilku punktach: zabory – długo, długo nic, sprawa Kroloppa/Paetza, zabory (dużo tych zaborów!), które - jak się okazało - na zawsze i nieodwracalnie (według autora) ukształtowały mieszkańców stolicy Wielkopolski:

"Ojciec J. pochodzi ze Wschodu, mama poznanianka. Dla J. różnice w ich mentalności są oczywiste. Mama – systematyczność, uporządkowanie i – przy całej do mamy miłości – ciasnota myślenia. J. woli mentalność ojca, którą też odziedziczyła – otwarty, szeroko myślący, mistyczny umysł".

I dalej:

"Poznańskość rodziny Dymarskich przejawiała się także w ładzie, czystości i porządku".

Takie przykłady można mnożyć. Dlatego Kącki niczego nie przewietrza, ale w kiepskim stylu powiela tylko stereotypy. I to jest chyba moje największe rozczarowanie.

Mam też kilka zarzutów co do kompozycji książki. Początek, który miał być szokujący, czytelnik zna już z „Maetro” czy wcześniejszych artykułów, więc nie spełnił swojej zasadniczej funkcji „mocnego uderzenia” (zupełnie oczywiście nie chodzi tu o wymiar tragedii, bo ten jest oczywisty). Odbiorca może się czuć oszukany - po raz kolejny otrzymuje tę samą historię. Końcówka to przydługie wstawki historyczne, które mogą znużyć nawet najbardziej wytrwałego czytelnika. Broni się środek – historia Wojciecha Bąka, Małgorzaty Musierowicz czy Barańczaka – tutaj możemy znaleźć dawnego Kąckiego – pełnego pasji i uporu, żeby odkryć i wyszukać sprawy nieoczywiste. Żeby ponownie balansować na granicy półprawd i niuansów życia.

Jestem zła. Na tę książkę. Na to, że Kącki oddał do wydawnictwa słaby tekst, który miał szansę wstrząsnąć mieszkańcami Poznania – podobnie jak to zrobił „Maestro”. Ale stracił swoją szansę. Autor w wielu wywiadach przekonuje, że to jego punkt widzenia i że miał prawo właśnie widzieć „miasto grzechu”. Tyle że jest to punkt widzenia mocno amatorski. Człowieka, który nie zbadał problemu, ale oglądał go z pozycji osoby wszystkowidzącej i wiedzącej. Jak Kaczyński ogląda Polskę – czyli najgorzej!

Kącki miał poznaniakom skopać tyłki, a ledwie szturchnął ich palcem. „Poznań. Miasto grzechu” mógł powtórzyć sukces reporterski, rozumiany w jak najszerszym kontekście, i literacki (bo ten sprzedażowy zapewne ma już w kieszeni) „Maestra” czy też „Białegostoku”, ale stało się zgoła inaczej. Najnowsza książka reportera „Dużego Formatu” aż skrzy się od błędów formalnych....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po raz kolejny warto wspomnieć, że kryminał już dawno opuścił swój czysto rozrywkowy barłóg na rzecz głębszych, społecznych treści. Oczywiście, jak to w literaturze gatunkowej bywa, nie każdy autor ma aż tyle talentu by odpowiednio przenieść punkt ciężkości. Ba! Nie każdy ma też taką ambicję, żeby literacko sobie pofolgować. Zresztą, co tu dużo mówić, literatura kryminalna nie bez przyczyny jest najchętniej czytana właśnie w okresie wakacyjnym. Oswojona konwencja, przewidywalne zakończenie, klarowny podział na dobrych i złych itd. Wszystkie te elementy nie sprzyjają głębszym refleksjom. Cytując klasyka: podobają nam się melodie, które już raz słyszeliśmy. Niemniej są nazwiska, które kryminał wyniosły na znacznie wyższy poziom literacki, i tym samym udowodniły, że powieść kryminalna to nie tylko schematyczne ecie-pecie. Wymienić chociażby takich autorów jak: Raymond Chandler, Henning Mankell, czy Wojciech Chmielarz właśnie. Bo proszę Państwa, „Zombie” to jeden z lepszych polskich kryminałów jaki przeczytałam w tym roku.

Znam wszystkie książki Chmielarza, więc miałam przyjemność obserwować jak jego twórczość ewoluowała z dobrego poziomu na celujący. „Zombie” to książka zwarta i przemyślana. Podobnie jak u Kańtoch, nic tu nie dzieje się przez przypadek, a odkrycie tożsamości mordercy jest konsekwencją mozolnego i trzymającego się kupy śledztwa. Główni bohaterowie dalecy są od ideału. Dawid Wolski – prywatny detektyw, który wspiera prokuratora Adama Górnika w dochodzeniu – raz irytuje, czasami wzbudza litość, częściej wkurza. Jak wtedy, gdy odwraca się od swojej ciężarnej, byłej dziewczyny. Tak samo jak prokurator. Nie wiadomo czy mu współczuć, czy mu złorzeczyć. Bo przecież jest winny śmierci dziecka, nawet jeśli to dziecko było postrachem miejscowej podstawówki. Ponadto Górnik, pozwala sobie na liczne nadużycia w związku z pełnioną funkcją. Emocjonalny miszmasz nie pozwala czytelnikowi na łatwe oceny.

Sama zaś fabuła to kryminalny majstersztyk. Retrospekcje z lat 90. ukazują nam świat dziecięcych leków i okrucieństw, które głęboko zakorzenione z ogromną siłą rażenia odzywają się w dorosłym życiu. Chmielarz chętnie też nawiązuje do społecznej i kulturowej rzeczywistości Polski, chociażby wspomnieć o rządach PIS i czystkach w policji. Wszystkie te elementy składają się na bardzo dobry kryminał, który bez wątpienia wart jest uwagi.

Reasumując: jest i ciekawie i sprawnie. Warto książkę przeczytać pod krzakiem agrestu lub tradycyjnie w ulubionym fotelu lub w komunikacji miejskiej. Pora roku nie ma znaczenia, bo dobra literatura obroni się zawsze.

Po raz kolejny warto wspomnieć, że kryminał już dawno opuścił swój czysto rozrywkowy barłóg na rzecz głębszych, społecznych treści. Oczywiście, jak to w literaturze gatunkowej bywa, nie każdy autor ma aż tyle talentu by odpowiednio przenieść punkt ciężkości. Ba! Nie każdy ma też taką ambicję, żeby literacko sobie pofolgować. Zresztą, co tu dużo mówić, literatura kryminalna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem w stanie to sobie wyobrazić. Przynajmniej jeśli chodzi o część autorską. Zresztą od zawsze mam duży rezerwuar tolerancji w kontekście pasji. Zatem pasja. I fascynacja. Na tyle duża, żeby podjąć studia medyczne i wszystkie oszczędności przeznaczyć na kolejne arktyczne wyprawy, by spróbować odkryć tajemnicę śmierci trzech śmiałków. To akceptuję. Ja - mól książkowy, sybaryta życiowy i człowiek wybitnie stacjonarny, ciepłolubny i nizinnym – jestem w stanie zrozumieć nawet Rutkiewicz, i dla przykładu, nawet takiego Amundsena. Ale chojrackiego ryzykowania życia dla chwały i sławy, bez odpowiedniego doświadczenia i przygotowania, to już zupełnie nie. A tropem takiej właśnie, zdaje się na wskroś amatorskiej wyprawy, ruszyła Bea Uusma. Wyprawy polarnej z 11 lipca 1897 roku, której członkowie Salomon August Andrée, Knut Frænkel i najmłodszy – dwudziestoczteroletni, Nils Strindberg, odlatują wypełnionym wodorem balonem o nazwie „Orzeł” w stronę bieguna północnego. Wykorzystują nowatorski środek transportu, którego przedtem nikt w takich warunkach nie sprawdził. Nikt! Za to nie omieszkali zabrać ze sobą jedwabnych szalików, co by na wypadek powodzenia wyprawy machać do wiwatującego na ich cześć tłumu. Łatwo domyślić się jaki był finał tej ekspedycji. I o tym jest właśnie książka szwedzkiej autorki. O szaleństwie, ale też o próbie zrozumienia przesłanek, które leżały u podstaw podjęcia tej, nazwijmy rzecz po imieniu, samobójczej misji (bo jednak rozbuchane ego, to jednak mało). O tym także. Ale przede wszystkim o tajemniczej śmierci uczestników wyprawy, której zagadka do tej pory nie została rozwiązana.

A zatem książka - śledztwo. Ponad sto lat później, tak samo jak w początkowym okresie poszukiwań,

żadna z hipoteza nie jest wystarczająco przekonująca. Mężczyzn zaatakował niedźwiedź? Zatruli się tlenkiem węgla, czy jedzeniem? A może przedawkowali morfinę lub zamarzli? Każda z tych teorii jest tyleż prawdopodobna, co niepotwierdzona. Nowoczesne technologię z których korzystała autorka, również nie wyjaśniają sprawy do końca. Prawda o tragicznej śmierci uczestników wyprawy, mimo determinacji kobiety, nadal pozostaje tajemnicą.

„Ekspedycja” to pięknie wydana książka, która jest przede wszystkim emocjonalnym zapisem poszukiwań i pasji godnej największego odkrywcy. Trudno jednakże dyskutować o jej walorach literackich, gdyż książce bliżej do produktu-albumu niż wyczerpującego opracowania popularnonaukowego. Obraz i walory estetyczne (nie miałam pojęcia, że śnieg jest tak wielobarwny!) znacząco dominują w publikacji i dlatego książka przeznaczona jest przede wszystkim dla polarnych pasjonatów i freaków biegunowych - dla przykładu, takich jak ja.

Jestem w stanie to sobie wyobrazić. Przynajmniej jeśli chodzi o część autorską. Zresztą od zawsze mam duży rezerwuar tolerancji w kontekście pasji. Zatem pasja. I fascynacja. Na tyle duża, żeby podjąć studia medyczne i wszystkie oszczędności przeznaczyć na kolejne arktyczne wyprawy, by spróbować odkryć tajemnicę śmierci trzech śmiałków. To akceptuję. Ja - mól książkowy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam dwa ulubione punkty biografii Rutkiewicz. Numer jeden, to ten gdy uciera nosa męskiej drużynie narodowej i jako pierwsza Polka staje na szczycie Mount Everest. I drugi, gdy himalaistka mówi do papieża Jana Pawła II, podczas jego pielgrzymki do Polski w 1979 roku, że: Najwyższych szczytów nie zdobywa się samotnie. I o ile pierwszy przypadek, to jest sprawa czysto szowinistyczna i po prostu cieszę się, że pokazała mężczyznom figę z makiem, którzy, mówiąc eufemistycznie, nie wierzyli w jej sukces. To o tyle, ta druga rzecz, jest już dwuznaczna i tym samym szalenie atrakcyjna dla czytelnika (i zapewne schizofreniczna dla biografa). Wanda bowiem była typem wojownika, który na wysokościach działa w pojedynkę. W górach bezkompromisowa, gotowa ponieść największe ofiary. Także kosztem słabszych. Była też osoba znaną (szczególnie na nizinach) ze swojego uroku osobistego, urody i klasy. Dlatego te słowa są takie symptomatyczne. Bowiem w codziennym życiu potrafiła sobie zjednać prawie każdego. W górach zaś stawiała przede wszystkim na siebie. To heterogeniczność postaci świetnie zaś oddała Anna Kamińska.

Im zanurzałam się głębiej w lekturę, tym większe miałam poczucie nieuchwytności Rutkiewicz. Na początku odniosłam wrażenie, że biografka odprawia nad swoja bohaterką taniec chochoła. Raz złapała kogoś za język, kto przekonywał, że Rutkiewicz była egoistką. Potem pojawiał się głos, że Wanda miała serce na dłoni i chętnie wspierała młodszych wpinaczy. Sprzeczność goniła sprzeczność. Dopiero pod koniec lektury zrozumiałam, że był to świadomy zabieg formalny, który miał uświadomić czytelnikowi złożoność osobowości Rutkiewicz. Jak wsobną była postacią. Jak niepoznanym, nawet przez najbliższych, była człowiekiem. Nie szafowała emocjami i opinią na temat innych. W górach szukała wolności od trosk nizinnych („Akcja likwidacji strach”). Szalenie ambitna i bezkompromisowa. Szczególnie zaś względem siebie. Też autodestrukcja. Również kochliwa i elegancka (nawet w wysokich górach!). Wybitna postać wybitnie niejednorodna.

Anna Kamińska dokonała prawie niemożliwego. Napisała bardzo dobrą, i ostatecznie zborną, biografię postaci wybitnie nieuchwytnej. Z chaosu informacyjnego udało się autorce stworzyć wysoce prawdopodobny portret himalaistki. Rutkiewicz Kamińskiej to postać niepozbawiony wad, trosk, ale też osoba fascynująca o olbrzymiej sile charakteru, która mimo wielu strat (tragiczna śmierć brata i ojca, utrata w górach wielu przyjaciół) potrafiła zawsze przeć na przód. Zawsze niezależna. Nawet w wyborze śmierci.

Mam dwa ulubione punkty biografii Rutkiewicz. Numer jeden, to ten gdy uciera nosa męskiej drużynie narodowej i jako pierwsza Polka staje na szczycie Mount Everest. I drugi, gdy himalaistka mówi do papieża Jana Pawła II, podczas jego pielgrzymki do Polski w 1979 roku, że: Najwyższych szczytów nie zdobywa się samotnie. I o ile pierwszy przypadek, to jest sprawa czysto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Książki były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze". I jeszcze: "Mówiła: Kupię ci każdą książkę, przynajmniej nie jesteś kretynem". W świecie, gdzie wszystko jest blagą, jedyną stałą zdaje się być literatura[1]. Choć i ona zawodzi. W obliczu śmierci zaś szczególnie. Po odejściu matki - nadrzędnie. A książki, które po niej pozostały to tylko makulatura:

"Modne powieści, które wyszły z mody. Lektury spoza listy lektur. Wybrane tomy dzieł zebranych. Pokój bez wojny. Początek końca świata szwoleżerów. Niekompletne dzienniki. Zapomniane debiuty. Nierozcięte tomy esejów."

Wicha żegna się z matką w sposób szczególny. Wspomina drobne gesty, słowa wypowiedziane i napisane, ułamki zdarzeń. Bo tyle/aż właśnie dziedziczymy po zmarłych. Ci zaś co zostają lepią z tych okruchów "(nie)poradnik", który niosą później przez życie:

"- Uczyła, że od rodziny ważniejsi są przyjaciele. Że liczyć można tylko na koleżanki z liceum.
- Rodzice nigdzie nie jeździli. Kupowali książki.
- „Emma” to był znak ostrzegawczy: Uwaga, spadek nastroju. Czarna flaga, wyciągnięta na maszt.
- Matka bywała pamiętliwa. Ostrożnie gospodarowała wyrozumiałością. Jednak potrafiła znaleźć w sobie pokłady zrozumienia i łagodności, kiedy chciała komuś dokuczyć.
- Nie była potworem. Wcześniej niż my zauważyła pułapki, jakie czyhały w sentymentalizmie.
- Nie pozwalała kombinować ze sławami."

Wicha pisze o matce pięknie i przejmująco. Z rozwagą, ale też, zgodnie z matczyną zasadą, bez tkliwości. Nie szasta epitetami. Waży każde słowo - każde jest istotne. Co ciekawe, to nie żydowskie korzenie matki są osią narracyjną, ale stanowią uzupełniające, ważne rzecz jasna, tło. Bowiem jego rodzice skupiali się w głównej mierze na trwaniu (przetrwaniu) w komunistycznej Polsce. Błąkając się po polu minowym ówczesnej kultury do poziomu sztuki wynieśli awantury z urzędnikami i wszelkiej maści przedstawicielami „sektora usługowego”. Holokaust był dla nich historią wyjściową, którą podaje się dalej – jak gorący kartofel:

"A wy jak powiedzieliście? (…) Przejeżdżaliśmy koło żydowskiego cmentarza i samo wyszło. (…) I jeszcze Tuwima dorzuciliśmy na pociechę – chichocze ojciec."

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to mądrą i wyjątkowa książka o pamięci i tęsknocie. O trudnym umieraniu (szczególnie zaś w polskiej rzeczywistości). O tych, co zostają. I o tym, co zostaje. O drobiazgach ważkich i nie.
Po jej śmierci znalazłem złotą monetę. Na szmalcownika.

*Uwaga spoiler: Z całą pewnością książka ta znajdzie się w przyszłorocznym finale Literackiej Nagrody Nike. Zresztą powinna zgarnąć wiele nagrody.

"Książki były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze". I jeszcze: "Mówiła: Kupię ci każdą książkę, przynajmniej nie jesteś kretynem". W świecie, gdzie wszystko jest blagą, jedyną stałą zdaje się być literatura[1]. Choć i ona zawodzi. W obliczu śmierci zaś szczególnie. Po odejściu matki - nadrzędnie. A książki, które po niej pozostały to tylko makulatura:

"Modne powieści,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Studium cierpienia? Stadia rozkładu? Miłosna wiwisekcja? Zagłada intymna? Tak. W książce Foera jest to wszystko. Całe spektrum problemów małżeńskich. Wszystko to, co istniało i przestało istnieć pomiędzy Julią i Jacobem, głównymi bohaterami książki. Autor opisał relację dwojga ludzi z chirurgiczną precyzją i godną podziwu przenikliwością, zaczynając opowieść od słów zgoła zaskakujących:

"W początkach małżeństwa była taka noc w zajeździe w Pensylwanii. Zapalili z Jacobem dżointa – oboje palili pierwszy raz od college’u – leżeli nadzy w łóżku i przyrzekli sobie dzielić się wszystkim, wszystkim bez wyjątku, niezależnie od wstydu, dyskomfortu czy ewentualnego bólu. Zdawało się, że to najbardziej ambitna obietnica, jaką dwoje ludzi może sobie złożyć."

Czytelnik już wie, że szczęśliwego zakończenia nie będzie, bo takie przyrzeczenia wypowiadają albo ludzie szaleni, albo naiwni, ewentualnie zakochani. Szesnaście lat później, gdy życie codzienne stłamsiło ich życie wewnętrzne a najstarszy syn pary - Sam - przygotowuje się do bar micwy, następuje pękniecie, w tej zdawać by się mogło, monolitycznej materii. Jacob zostaje przyłapany na zdradzie - śle do nieznajomej sprośne wiadomości a Julia tymczasem mówi basta – mężowi i niespełnionym marzeniom. Umiera senior rodu cudem (zawsze cudem!) ocalały z Holokaustu. Gdzieś obok, w cale nie na marginesie, odbywa się zagłada Izraela, który został nawiedzony przez potężne trzęsienie ziemi a kraje ościenne sprzymierzyły się przeciwko niemu. Walka o małżeństwo przenika się walką o przetrwanie tożsamości żydowskiej, której Jacob hołduje bardziej z poczucia obowiązku aniżeli przekonania. Koniec końców, to rodzina znajdzie się, zresztą zawsze była, na pierwszym miejscu priorytetów – jego i jej. Reszta nie ma znaczenia względem osobistych nieszczęść. Względem życia.

"W następstwie zagłady Izraela Jacob wprowadził się do swojego nowego domu."

Tytuł książki nawiązuje oczywiście do historii Abrahama. Jacob jest zatem pełen wad i zalet. Pełen złości, lęku i dobroci. Obnażony z wszelkiej intymności i tajemnic. Do bólu ułomny. Foer w mistrzowski sposób oddał sedno człowieczej egzystencji i relacji między dwojgiem ludzi (partner jako odbicie naszych decyzji i zachowań).
Cholernie ważna, pięknie napisana, dobrze przetłumaczona, gruba książka, którą trzeba przeczytać.

Studium cierpienia? Stadia rozkładu? Miłosna wiwisekcja? Zagłada intymna? Tak. W książce Foera jest to wszystko. Całe spektrum problemów małżeńskich. Wszystko to, co istniało i przestało istnieć pomiędzy Julią i Jacobem, głównymi bohaterami książki. Autor opisał relację dwojga ludzi z chirurgiczną precyzją i godną podziwu przenikliwością, zaczynając opowieść od słów zgoła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciurkałam i dziergałam tę książkę, gdyż nie chciałam jej kończyć za nic na świecie. Jakże bowiem dobrze, przez ten zimowy okres słonecznej posuchy i intensyfikacji wiatru oraz mrozu, było ogrzewać się blaskiem na miarę skrojonego bohatera. Jakże cudnie było plątać tożsamości, mylić tropy, wietrzyć spiski i odbywać kolejne rewolucje (czy to społeczne, czy też seksualne) u boku rodziny Stephanides. I jakże dobrze w końcu, że trawiłam na ten tytuł długo po premierze, gdyż mogłam sama odkrywać jej arcydzielność. Sama tropić wielowymiarowość, ponadczasowość, elastyczność i jednocześnie ascetyczności języka, jej piękno.

„Middlesex” to książka o trzech pokoleniach rodziny Stephanides. Opowieść ma swój początek w 1922 roku w małej greckiej wiosce, z której osierocone, zakochane w sobie rodzeństwo, Desdemona i Lefty, postanawia uciec w obawie przez napierającymi Turkami oraz wszechwładną plotką. Uciekają do Ameryki. I choć urzędnicy na Ellis Island bez obawy wpuszczają przybyłych, rodzeństwo obarczone jest specyficznymi genem, który na razie uśpiony, dybie na swoją przyszłą ofiarę. Tą ofiarą będzie ich wnuczka/wnuk Calliope/Cal. Hermafrodytyzm, bo o tej przypadłości mowa, jest przyczynkiem do snucia opowieści o Ameryce kilku dekad XX wieku, o tożsamości (nie tylko tej seksualnej, ale też społecznej, czy tez narodowej), imigracji i poczuciu przynależności, o wielokulturowości Stanów, o poszukiwaniu własnej drogi i próbie okiełznania niemożliwego.

Eugenides stworzył powieść wybitną. Zdumiewa jej rozmach i wnikliwość. Cieszy każde słowo, każda opowiedziana historia, która dociera do trzewi i mierzi do cna. Autor stworzył opowieść z jednej strony na wskroś amerykańską, z drugiej zaś strony wybitnie uniwersalną. O wartościach ponadczasowych jak samotność, miłość, wierność - pisze bez ckliwość, ale za to z wielkim znawstwem. Trzeba przeczytać i się rozsmakować.

Na zakończenie pozwolę sobie przytoczyć dość obszerny fragment, który stanowi doskonałą ilustrację/kwintesencję tego, o czym pisałam wcześniej:

"Pamiętam również wiele innych rzeczy – materialnych i niematerialnych: bezlitosny blask światła sali operacyjnej, białe buty piszczące na białej podłodze, muchę zanieczyszczającą gazę oraz prywatne dramaty, które toczyły się wokół mnie po obu stronach korytarza w szpitalu położniczym. Czułem szczęście par trzymających pierwsze dziecko oraz hart ducha katolików odbierających dziewiąte. Wyczułem rozczarowanie młodej matki, gdy na twarzy właśnie urodzonej dziewczynki rozpoznała charakterystyczny podbródek swojego męża, oraz przerażenie świeżo upieczonego ojca, który obliczył, ile będzie kosztować wykształcenie trojaczków. Na kondygnacjach znajdujących się nad salą porodową, w pomieszczeniach bez kwiatów, leżały kobiety wracające do zdrowia po histerotomii lub mastektomii. Nastoletnie dziewczyny z pękniętymi torbielami jajników drzemały pod wpływem morfiny. Od samego początku byłem tym otoczony – ciężarem kobiecego cierpienia, z jego biblijnym uzasadnieniem i nagłymi zniknięciami."

Ciurkałam i dziergałam tę książkę, gdyż nie chciałam jej kończyć za nic na świecie. Jakże bowiem dobrze, przez ten zimowy okres słonecznej posuchy i intensyfikacji wiatru oraz mrozu, było ogrzewać się blaskiem na miarę skrojonego bohatera. Jakże cudnie było plątać tożsamości, mylić tropy, wietrzyć spiski i odbywać kolejne rewolucje (czy to społeczne, czy też seksualne) u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ależ ja tę książkę obwąchiwałam. Jakie walce i kujawiaki odprawiałam, żeby ją kupić i nie kupić jednocześnie. Argumentów za kupieniem było kilka: bo polecał Filip Springer (a jemu, w przeciwieństwie do Marcina Mellera – patrz: casus „Shantaram” i „Ósmego życia”, w kwestiach literackich akurat ufam); bo to o niełatwych początkach macierzyństwa (ja również takie miałam); bo w końcu (a kupiłam książkę dzień wcześniej wiedziona chyba instynktem szeptuchy) autorka otrzymała Paszport Polityki. Za nie kupieniem książki natomiast przemawiała jedna i najważniejsza rzecz, która zawiera się w pierwszym i drugim zbiorze: własne, niedobre (eufemizm) doświadczenie związane z porodem i dość stresujący matczyny nowicjat.

Z bohaterką Fiedorczuk (która jednak Fiedorczuk nie jest, jak w zakończeniu książki wyjaśnia autorka – i to końcowe tłumaczenie jest akurat słabym punktem książki) utożsamiam się niczym z bliźniaczą siostrą. Podobne doświadczenie porodu, podobne doświadczenia związane z pierwszymi miesiącami życia dziecka i te także związane z poporodową cielesnością oraz brakiem jej akceptacji. Z wiecznym narzekactwem, łzami i złością (i to wieczne odtwarzanie na YouTubie utworu: Florence + the Machine „Dog Days Are Over” – to akurat tylko ja, nie bohaterka). Jakbym ja tę książkę sama niemal napisała. Ale dość autokreacji i ekshibicjonizmu, bo nie o mnie (naprawdę?!) tutaj chodzi, ale o książkę. Ważną książkę, choć literaturę średnią, ciut niedopracowaną.

„Jak pokochać centra handlowe” to przede wszystkim opowieść o macierzyństwie. Trudnym, nieokiełznanym, macierzyństwie non-fiction. O rodzicielstwie współczesnym, które wpadło w imadło „wypada/nie wypada”. Bo bycie mamą to dziś albo bycie mamą fit, która harmonijnie łączy obowiązki matki i pracownika miesiąca, wieczorami podczytując książki Juula. Albo też bycie mamą w duchu slow life - totalnie oddaną macierzyństwu – wliczając w to posiłki wege i wyprawy za miasto do zaprzyjaźnionego rolnika po bio warzywa. Narzekactwo, frytki z fast fooda, kreskówki o wątpliwej moralności, stosy prania, nieporządek i chaos organizacyjny są obrazoburcze. Dlatego kłamiemy. Kłamiemy na potęgę. Sobie, rodzinie, przyjaciołom, znajomym z Facebooka. Że dajemy radę. Że jest tylko bosko (dobrze to przedstawiła autorka używając przykładu retuszowania i kadrowania rodzinnych zdjęć). Bo inaczej nie można, nie wypada mówić o porażkach. Oceny bowiem płyną zewsząd, a te najbardziej radykalne od innych młodych matek („Nie karmisz piersią? – twoje dziecko będzie miało spore deficyty”, „Nosiłaś na rękach – to teraz masz za swoje, bo się przyzwyczaiło”. Itd., itd.). I tu zdecydowanie książka Fiedorczuk jest czystą prawdą wydartą z trzewi każdej, podkreślam każdej, polskiej matki.

Książka ta, tak jak napisałam wcześniej, nie jest książką, która literacko, czy też językowo oszołamia (zdarza się, że autorka pisze o oczywistościach, z rzadka banalnie, częściej jednak błyskotliwie). Jednak jest to bardzo użyteczna literatura środka. „Jak pokochać centra handlowe” to opowieść, która po raz kolejny utwierdziła mnie w przekonaniu (jakby jeszcze było mi mało), że istnieje świat macierzyńskiej czerni, i że mówienie o niej w sposób otwarty, pomogłoby wielu kobietom uporać się z trudnym początkami macierzyństwa. Jej lekturę polecam także, a może nawet szczególnie, ojcom.

Ależ ja tę książkę obwąchiwałam. Jakie walce i kujawiaki odprawiałam, żeby ją kupić i nie kupić jednocześnie. Argumentów za kupieniem było kilka: bo polecał Filip Springer (a jemu, w przeciwieństwie do Marcina Mellera – patrz: casus „Shantaram” i „Ósmego życia”, w kwestiach literackich akurat ufam); bo to o niełatwych początkach macierzyństwa (ja również takie miałam); bo w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Urodziła się bez historii, a urodzić się bez historii oznacza życie bez duszy" - pisze o swojej najważniejszej bohaterce, Julii Mrok, wszędobylski narrator najnowszej powieści Bator. Roboczo, a być może w kwestiach porządkowych i jednak w sensie nadrzędnym, nazwijmy to zdanie, zdaniem wytrychem. „Rok królika” to bowiem opowieść, która na skutek zabawy z literackim kiczem, igraszkami z powieścią grozy i groteską, domestic noir, flirtem z non-fiction, romansem z literaturą romansową, nawiązaniami do prozy Stevensona, Carrolla, Murakamiego (a jakże!) w końcu sama w kicz się przeistoczyła. Z przykrością i z wielki, nieutulonym, histerycznym wręcz żalem zmuszona jestem napisać, że najnowsza książka Joanny Bator to najpotężniejsze literackie rozczarowanie roku 2016.

„Rok królika” to opowieść o życiu i dziele Julii Mrok. Julia, to autorka poczytnych romansów historycznych, która mimo uregulowanego i stabilnego życia u boku oddanych kochanków postanawia, zmieniając przy tym tożsamość, odbyć podróż do Ząbkowic Śląskich. Już jako Anna Karr, zatrzymuje się w „Spa pod Królikiem” (który to okaże się przybytkiem zgoła odmiennej natury niż bohaterka zakładała na początku) i wyrusza na poszukiwanie swojej lepszej, siostrzanej połowy – Sandry Jasnej. Ponadto Julia/Anna to wiecznie niezaspokojona erotyczna fetyszystka i spragniona opowieści pisarka, którą w równej mierze podnieca niebanalna historia, jak i umięśnione męskie ciało (a najlepiej zaś, gdy te obie rzeczy idą w parze). I to mnie więcej tyle w kontekście fabuły.

Myślę, że śmiało (i bez straty dla obu stron) można porównać najnowszą powieść Bator do słabej, przesłodzonej, letniej herbaty. Zbyt dużo zabawy konwencją (oprócz flirtu międzygatunkowego m.in. jest i próba nawiązania do powieści szkatułkowej), zbyt mało esencji literackiej, a za dużo zdań podkradzionych Paulo Coelho (nie wiem, jak ma się on do herbaty, ale niech już będzie!). Nie wspominając o fabularnej nicości, pustce i rozpaczy.[1]

W materiałach promocyjnych i na okładce "Roku królika" wydawca mocno podkreśla, że to pierwsza powieść po uhonorowanej Nagrodą Nike 2013 „Ciemno, prawie noc”. Jakoby z czytelniczej pamięci chciał wymazać niesławny i cierpko przyjęty reportaż/eksperyment literacki „Wyspę łzę”. Sama autorka zresztą deklaruje (Tygodnik Powszechny 50/2016), że jej poprzednia książka była wprawką w "Rok królika". Wiele jest punktów stycznych potwierdza tę deklarację: poszukiwanie bliźniaczej duszy, wariacje na temat doppelgänger, rozważania nad zmianą tożsamości etc. W końcu – równie kiepska jakość tekstu.

„Rok królika” to najsłabsza rzecz jaka wyszła spod pióra autorki. Poetycka wydmuszka, pozbawiona „zahaczek”, przerośnięta formą i słabowita treścią powieść, którą lepiej omijać szerokim łukiem. Lub sporymi (prze)skokami (kicnięciami?!).

[1] Gdyby nie mój czytelniczy masochizm, imperatyw, który każdą rozpoczętą książkę każe mi dokończyć, to moja przygoda z „Rokiem królika” skończyłaby się po 50 stronach!

"Urodziła się bez historii, a urodzić się bez historii oznacza życie bez duszy" - pisze o swojej najważniejszej bohaterce, Julii Mrok, wszędobylski narrator najnowszej powieści Bator. Roboczo, a być może w kwestiach porządkowych i jednak w sensie nadrzędnym, nazwijmy to zdanie, zdaniem wytrychem. „Rok królika” to bowiem opowieść, która na skutek zabawy z literackim kiczem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku chciałabym wspomnieć o dwóch odrębnych tekstach, które wydają mi się szalenie istotne w kontekście omawianej książki. Pierwszy, to rozmowa Jarosława Mikołajewskiego z Józefem Kaczkowskim, ojcem zmarłego księdza Jana, który na łamach "Gazety Wyborczej" (2.04.2016 r.) mówi o swoim synu bardzo rzeczowo i szczerze, nie używając przymiotników martyrologicznych, skupiając się zarówno na zaletach, ale też wadach niedawno zmarłego syna. Drugi, to książka „Pod sztandarem nieba” Jona Krakauera, która rozprawia się z mitem religii mormońskiej mając do dyspozycji m.in. dokumenty i świadectwa pierwszych wyznawców Josepha Smitha. Dlaczego akurat przywołałam te dwie odrębne publikacje? A no dlatego, że współczesny Kościół nie ma szczęścia do rzetelnej i szczerej krytyki oraz autorefleksji. Opartej nie na pustosłownej retoryce, ale na prawdzie i dystansie. I między innymi dlatego religia chrześcijańska jest pełna historycznych nadinterpretacji, naleciałości i przeinaczeń, które trudno po tylu wiekach zweryfikować. Zweryfikować tak, jak dla przykładu akt założycielki moromnizmu. Dziś chrześcijaństwo opiera się na mita i uładzonej historii, w której nie ma miejsca na ludzkie przywary i błędy np. ewangelistów. I o tym wszystkim pisze właśnie Emmanuel Carrère w swojej erudycyjnej (sam ją tak zresztą nazywa), fascynującej, monumentalnej powieści, której narracja historyczno - biblijna miesza się z autorefleksją pisarza i jego osobistym doświadczeniem religijnym.

Carrère, który przeżył niegdyś nagłe i radykalne nawrócenie (okres ten nazwie później latami dewocji), pisze o religii chrześcijańskiej ze znaną czytelnikowi już z poprzednich wydawnictw - autoironią i swadą:

"Zreasumujmy: jest to historia wiejskiego uzdrowiciela, który odprawia egzorcyzmy i którego biorą za czarownika. Rozmawia z diabłem na pustyni. Rodzina chciałaby, żeby go zamknięto w więzieniu. Otacza się bandą nierobów, których trzyma w szachu swoimi złowieszczymi, a zarazem zagadkowymi przepowiedniami, i którzy, jak jeden mąż, biorą nogi za pas, gdy zostaje aresztowany. Jego przygoda trwająca niespełna trzy lata, kończy się przyspieszonym procesem i ohydną egzekucją. Umiera w stanie zniechęcenia, opuszczenia, przerażenia. (…) Czytając o tym brutalnym incydencie, mamy wrażenie, że zbliżamy się maksymalnie do linii horyzontu, której już nigdy nie uda nam się przekroczyć: to się naprawdę zdarzyło".

Pisze tak, kontynuując wątek, "aby nie wyobrażać sobie, że wiem więcej od tych, którzy wierzą i od siebie samego, gdy wierzyłem. Piszę tę książkę, aby nie przychylać się do własnej opinii".

„Królestwo” to solidnie wykonana robota (to moje i autora zdanie). To opowieść o początkach i fenomenie chrześcijaństwa, które mimo mało obiecujących początków zrzesza dziś miliony wiernych. Historią pierwszych chrześcijan, którzy w zlaicyzowanym i mocno praktycznym Cesarstwie Rzymskim, szerzyli wiarę bliską człowiekowi, wymagającą od wiernego całkowitego poświęcania, empatii oraz miłosierdzia. Otwartą na ludzi odrzuconych społecznie i ubogich. Jest także historią religii, ukazaną w sposób, którego trudno dziś szukać w Kościele. W końcu, jest relacją z osobistych potyczek autora z Bogiem – od ateizmu, przez dewocje, po agnostycyzm.

Borges (zresztą przywołany w książce) twierdził, że teologia jest gałęzią literatury fantastycznej. Carrère skłonny jest raczej podpisać się pod opinią, że religia być może i jest opium dla ludu, ale ma i też dobre strony, jak na przykład wspólnotowość. Autor jest przekonany o tym, że Jezus faktycznie istniał, lecz sceptycznie i z ironią podchodzi do kwestii cudów i zjawisk nadprzyrodzonych, mitów – do wszystkiego tego, czym Kościół tak chętnie dziś szafuje. „Królestwo” to (nomen omen) świadectwo wiary i tęsknoty do prawdziwej wspólnoty, wolnej od chociażby kontekstu finansowego.

Wydawnictwo godne uwagi i zainteresowania. Przeznaczone dla wszystkich wierzących, wątpiących, przeciwnych i religijnie niezainteresowanych.

Na początku chciałabym wspomnieć o dwóch odrębnych tekstach, które wydają mi się szalenie istotne w kontekście omawianej książki. Pierwszy, to rozmowa Jarosława Mikołajewskiego z Józefem Kaczkowskim, ojcem zmarłego księdza Jana, który na łamach "Gazety Wyborczej" (2.04.2016 r.) mówi o swoim synu bardzo rzeczowo i szczerze, nie używając przymiotników martyrologicznych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie kupuję tego. Zupełnie nie. Ten kto wymyślił, że fajnie jest jeśli kryminał zostanie okraszony sporą dawką obyczajówki, i że nadal znajduje się w orbicie gatunku, to chyba przebywał na wczasach w Ciechocinku i mu się nieprzeciętnie nudziło albo przeżywał kryzys wieku średniego. Sięgając po książkę Puzyńskiej, miałam nadzieję na rasowy, „brudny-brutalny” kryminał (zresztą po trosze oceniłam książkę po okładce – wstyd i hańba, amatorszczyzna!) a otrzymałam Camillę Läckberg w wersji polskiej (gwoli ścisłości - wersji lepszej!), rustykalnej wsi, która pachnie ciastem i kwitnącą czereśnią. Bo jeśli spojrzymy na powieść Puzyńskiej przez pryzmat obyczajówki, to wszystkie elementy układają się w przyjemną i sympatyczną lekturę, gdzie wątki kryminalne stanowią tylko, aczkolwiek bardzo miły, pieprzny dodatek. Jeśli zaś, spojrzymy na tę książkę jako na kryminał, to boże broń nas przed takim śledztwem, dalej skutecznością i opieszałością policji (aż ręka świerzbi, żeby zapytać autorkę, czy ta czerpała inspiracji ze swoich osobniczych doświadczeń z polskimi stróżami prawa). Śledztwem, które tak naprawdę jest tłem do rozterek miłosnych bohaterów i toczy się praktycznie samo – od przypadku do przypadku. Od trupa do trupa. A toczy się wybitnie ślamazarnie. Bez szału i emocji. Aż dziw bierze, że zagadkę w końcu rozwiązano.

Jednak na tle powieściowego marazmu, pozytywnie wyróżniają się dwa elementy. Pierwszy, to wątek szachowy, który stanowi algorytm popełnianych zbrodni (choć pachnie trochę inspiracją Akuninem). Drugi, to postać Klementyny Kopp – sześćdziesięcioletnia komisarz, która jest wielką fanką coca-coli i płci pięknej. Poza tym jest bezpośrednia, dojmująco szczera i ma problem z wymową. Pełnokrwista postać, która zdaje się, że jako jedyna trzyma świat wiejsko-sielsko-przestępczy Lipowa i okolic w przysłowiowej kupie. I choć jej rozterki miłosne i złośliwostki po kilkuset stronach ździebko denerwują, to i tak wiedzie prym i rządzi miejscowym komisariatem. Zdeterminowana na cel, wie jak wykonywać swoją robotę, choć też zdarzają jej się wpadki. Gdy więc pewnego pięknego, wiosennego dnia odnalezione zostaje ciało wiekowej kwiaciarki i okazuje się, że zmarła, wcale a wcale, nie odeszła z tego świata z przyczyn naturalnych, Klementyna łapie trop i dziarsko rusza na poszukiwanie mordercy. I mimo, że towarzystwo ma niemrawe i jakieś takie ślamazarne (Daniel Podgórski – ogarnij się chłopie!), to i tak, rzecz jasna, winny zostanie złapany i ukarany (przy dużej pomocy jednak przypadku). Bez zaskoczenia.

Mam mocno ambiwalentne uczucia związane z tekstem Puzyńskiej. Rozumiem, że może się podobać – bezpieczne gatunkowo standardy są dobrze odbierane i chętnie czytane. Rozumiem, że i taka rozrywkowa literatura jest potrzebna (piszę to bez pejoratywnego nacechowania i złośliwości): gdzie świat przedstawiony pachnie szarlotką, a policjanci to urocze gapcie, a miłość!, to miłość jest najważniejsza. Ale niech to chociaż ciekawe będzie, niech autorka powalczy i poprzekomarza się trochę z naszą percepcją i inteligencją. Niech wystawia na szwank nasze pouczycie bezpieczeństwa, niech igra z konwencją… Bądź co bądź prowincjonalne nie musi oznaczać nudno. Kurdę, a w książce Puzyńskiej tak właśnie jest!

Nie kupuję tego. Zupełnie nie. Ten kto wymyślił, że fajnie jest jeśli kryminał zostanie okraszony sporą dawką obyczajówki, i że nadal znajduje się w orbicie gatunku, to chyba przebywał na wczasach w Ciechocinku i mu się nieprzeciętnie nudziło albo przeżywał kryzys wieku średniego. Sięgając po książkę Puzyńskiej, miałam nadzieję na rasowy, „brudny-brutalny” kryminał (zresztą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaczyna się zaskakująco. Na tyle zaskakująco, że zdaje się, że mamy do czynienia z kontynuacją lub chociażby nawiązaniem do tonacji znanej z „Wszechświatakontra Alex Woods” (debiutancka powieści autora). I że będzie, co prawda momentami dramatycznie, ale przede wszystkim optymistycznie, abstrakcyjnie i ciut groteskowo. Ale nie! Zupełnie nie. Jest dramatycznie i jest poważnie. A dość niewiarygodne zdarzenie z początku powieści, zdaje się być przyczynkiem, punktem zapalnym choroby psychicznej, z którą poradzić musi sobie główna bohaterka „Lustrzanego świata…” - młoda i obiecująca dziennikarka Abby Williams.

Zaczyna się niewinnie. Abby puka do drzwi swojego sąsiada i… znajduje jego zwłoki. Następnie, jakby nigdy nic, zapala papierosa i wzywa policję. Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku do czasu, aż kompulsywne zakupy, dość dziwny i spektakularny wywiad z gwiazdą brytyjskiej poezji, niestandardowe działania zaczynają niepokoić nie tylko samą zainteresowaną, ale także jej najbliższych. I nagle następuje ciach i krach. Abby dostrzega, że doszła do takiego momentu w życiu, że pomóc jej może już tylko leczenie kliniczne. A w szpitalu spotyka rzeczoną i tajemniczą, tytułową Melody Black, która mierzy się z własnymi demonami…

Książka kończy się zaś niepokojąco. Zagrożenie ciągle jest obecne, a informacja z posłowia, że autor pisząc książkę bazował na własnych doświadczeniach, dodaje, rzecz jasna, powieści wiarygodności, ale też sprawia, że „Lustrzany świat…” zaczynamy postrzegać jako niebanalną i trudną do przełknięcia historię o tym, jak krucha jest nasza równowaga psychiczna.

„Lustrzany świat Melody Black” to niewielkich rozmiarów powieść, która traktuje o problemach kluczowych. Napisana ze swadą [sic!], zadaje kłam stwierdzeniu, że zawsze „wszystko będzie dobrze!”. Bo czasami nie. Bo czasami cały świat wali nam się nam głowę i trzeba zrobić krok w tył. I świadomość tego stanu rzeczy jest już wielkim krokiem w przód. Niedługi, ale ważny i potrzebny tekst.

Zaczyna się zaskakująco. Na tyle zaskakująco, że zdaje się, że mamy do czynienia z kontynuacją lub chociażby nawiązaniem do tonacji znanej z „Wszechświatakontra Alex Woods” (debiutancka powieści autora). I że będzie, co prawda momentami dramatycznie, ale przede wszystkim optymistycznie, abstrakcyjnie i ciut groteskowo. Ale nie! Zupełnie nie. Jest dramatycznie i jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedno z tych nadużywanych, a jednak boleśnie prawdziwych zdań mówi, że po śmierci żyjemy tak długo dopóki pamiętają i wspominają nas żywi. Dziadkowi Urbain, który przed śmiercią powierzył wnukowi - Stefanowi Hertmansowi - własne dzienniki, zapomnienie na pewno nie grozi. Hertmans bowiem, we wspaniałym, wyjątkowo kameralnym i intymnym wydawnictwie „Wojna i terpentyna” odtworzył, ale jednocześnie też stworzył, własny obraz przodka. Zrobił to, wykorzystując przede wszystkim jego diariusze, ale też, co oczywiste, własne wspomnienia. Książka Hertmansa to także, albo przede wszystkim, hołd i wyraz miłości – daleki jednak od bałwochwalczego i poddańczego uniżenia. To także dowód uznania dla wyjątkowo uczciwego i niezłomnego człowieka, któremu przyszło żyć na skraju dwóch epok, któremu też przyszło walczyć w okopach Wielkiej Wojny, dla którego słowo honoru było ważniejsze niż własne życie. I choć musiało minąć wiele lat zanim Stefan Hertmans odważył się sięgnąć po dzienniki dziadka (być może ze względu na zawarte tam informacje, być może musiał dojrzeć to akceptacji własnej tożsamości), to i tak trudno o lepszy i literacko kunsztowniejszy obraz pamięci niż ten, który reprezentuje „Wojna i terpentyna”.

"[…] niezłomne, wielkie osobowości, o których mówimy, że już nie istnieją, ponieważ życie utraciło spartańską powściągliwość konieczną, by takie temperamenty mogły dojrzewać i się rozwijać."

Urbain Martien urodził się w 1891, zmarł zaś w 1981. Jak zauważa sam autor: między tymi dwiema datami zdarzyło się niemal wszystko. Dwie wielkie wojny, faszyzm i komunizm, rozwój nowych technologii, rewolucja w sztuce, emancypacja kobiet etc. Jednak doświadczeniem, które wywarło największy wpływ na Urbaina było uczestnictwo w I Wojnie Światowej. To we flandryjskich okopach zyskiwał przyjaciół, by zaraz potem ich stracić, to tam doświadczył bólu i (jak się później okazało) nieuzasadnionego cierpienia i przemocy. To tam też miał „szansę” sprawdzić własną odwagę i granicę. To właśnie bolesne doświadczenia wojenne, ale także dzieciństwo spędzone w biedzie i strachu, ukształtowały ten niezłomny i twardy charakter. Gdy więc umiera jego ukochana, nie wacha się poślubić jej samotnej siostry. Gdyż tak po prostu trzeba! Spełnia swoja powinność – zresztą nie tylko w małżeństwie. Zawsze na miejscu, zawsze na czas. I tylko jedna, ale to jaka pasja!: malarstwo i rysunek, które będą towarzyszyły mu nawet na froncie. Odtrutka na wszystko. Sztuka jako wyzwolenie ducha (nie pierwszy raz zresztą!). Urbain umiera szczęśliwie, w czasie pokoju, w otoczeniu bliskich.

„Wojna i terpentyna” to wybitna powieść z gatunku tych, które kołaczą się w sercu i umyślę czytelnika na długo, na zawsze. Rzadko który pisarz potrafi w tak zacny sposób, jak to czyni Hertmans właśnie, połączyć wspaniały temat z prostotą języka - postać dziadka jest najważniejsza nie zaś nowoczesne eksperymenty językowe. Dodać też należy, że książkę bez wątpienia czyta się jak niejedną powieść przygodową. Bo „Wojna i terpentyna” to działo wyjątkowe po każdym względem!

Jedno z tych nadużywanych, a jednak boleśnie prawdziwych zdań mówi, że po śmierci żyjemy tak długo dopóki pamiętają i wspominają nas żywi. Dziadkowi Urbain, który przed śmiercią powierzył wnukowi - Stefanowi Hertmansowi - własne dzienniki, zapomnienie na pewno nie grozi. Hertmans bowiem, we wspaniałym, wyjątkowo kameralnym i intymnym wydawnictwie „Wojna i terpentyna”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Polska prowincja, wiek ubiegły, czas wojny. Dobra Niemka, której Zły Polak odmawia pomocy, rzuca w odwecie przekleństwo. Jan Łabendowicz już nigdy nie znana spokoju, a jego koszmarne i lepkie od potu sny już zawsze będą przypominały o tym niechrześcijańskim uczynku. I klątwa stanie się, tak przynajmniej twierdzi główny zainteresowany, przyczyną wszelkiego zła i nieszczęść, które go w życiu spotkają. Chociażby wspomnieć kolor synowskiej skóry. Drugie dziecko Jana - Wiktor to albinos. Chłopiec o dziwnym, bo niespotykanym we wsi kolorze skóry (dopiero list ciotki z Ameryki co nieco wyjaśni). Chłopiec, którego fascynują sprawy inne niż przyziemne, śmiertelne (śmiercionośne?!) wręcz. Odrzucony przez wiejską społeczność, dopiero w obsypanej bliznami Emilii/Milce z Geldów znajdzie zrozumienie i miłość. Tak właśnie połączą się losy dwóch polskich rodzin (nie pierwszy raz zresztą). Owocem tejże miłości będzie Sebastian, który mimo niezbyt rzeczowej i honorowej natury wyjaśni rodzinne tajemnice, i tym samym przepędzi wszystkie biesy i demony, które do tej pory mąciły myśli Geldów i Łabendowiczów.

„Dygot” to opowieść o ludzkim losie, który determinuje nie przeznaczenie, jak myślą bohaterowie, ale rzecz jasna, procesy fizjologiczne. To zatem, albo przede wszystkim, opowieść o fantasmagoriach. Ale też opowieść o polskiej prowincji, którą autor stwarza z odmiennych i zasadniczo różnych pierwiastków: siły nadprzyrodzonej, magii wręcz (cygańska klątwa) oraz naturalizmu (postać Dojki, czy scena: próba zabicia kota przez małego Wiktora etc.). To w końcu historia, która zawiera świetne fragmenty, jak chociażby ten dotyczący relacji sowy Durnej i Kazimierza oraz średnich – wspomnieć poznański epizod życia Sebastiana i egzaltowane zakończenie.

Powieść Małeckiego jest powieścią dobrą, aczkolwiek nie wybitną. Niestety, ale podczas lektury miałam także dość mocne skojarzenie z „Drachem” Twardocha, który także, ale zdecydowanie mocniej i lepiej, pisze o błahości ludzkiego losu. Piszę niestety, ponieważ miała wrażenie, że dotykam historii już gdzieś zasłyszanej. Jako osoba z natury na wyraz ostrożna, nie nadużywałabym również porównań do Myśliwskiego, zwłaszcza do niego.

Reasumując ten chaos mych myśli: „Dygot” to powieść ciekawa i dobrze skrojona. Taka powieść środka. I choć niedoskonała, to i tak zasługująca na uwagę. Myślę, że odbiorcy zostało zbyt wiele obiecane – stąd ten dysonans. Ponadto, jestem przekonana, że Małecki jeszcze nie raz nas mile zaskoczy. Oby! Oby!

Polska prowincja, wiek ubiegły, czas wojny. Dobra Niemka, której Zły Polak odmawia pomocy, rzuca w odwecie przekleństwo. Jan Łabendowicz już nigdy nie znana spokoju, a jego koszmarne i lepkie od potu sny już zawsze będą przypominały o tym niechrześcijańskim uczynku. I klątwa stanie się, tak przynajmniej twierdzi główny zainteresowany, przyczyną wszelkiego zła i nieszczęść,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda matka marzy o synu. Tak przynajmniej wynika ze świetnego reportażu Barbary N. Łopieńskiej „Syn” z 1977 r., który jest, ni mniej, ni więcej, tylko krótką relacją z oddziału położniczego. W tekście pada stwierdzenie, które stanowi clou całego tekstu: "Mężczyźnie w życiu lżej". Po lekturze niezwykłej i nad wyraz charyzmatycznej książki Sylwii Kubryńskiej „Kobieta dość doskonała” z pełną odpowiedzialnością stwierdzam: tak, kobieta ma w życiu ciężej! Drżyjcie zatem matki swoich narodzonych i jeszcze nienarodzonych żeńskich pociech! Drżyjcie Wy same! Albo inaczej: przygotujcie się na ostrą walkę!

Ale od początku. Ale od narodzin. Bo już wtedy kobieta poddawana jest presji i opresji. Najpierw, żeby była grzeczna i czysta. Żeby, broń boże!, nie mówiła o swojej waginie. Żeby w dzienniczku miała same piątki a z zachowania tylko wzorowe. Żeby trafnie eksponowała swoje największe walory – urodę i poddaństwo – nikt przecież nie będzie chwalił jej za intelekt i ciętą ripostę! A gdy już dorasta i chce się buntować, to może, ale z klasą i umiarem. A gdy w końcu odnajdzie ją książę (pierwszy, drugi, trzeci…) na białym koniu (cholerna szczęściara!), to niech spełnia jego zachcianki. Bo to on jest najważniejszy – mężczyzna! Ona natomiast niech swoje potrzeby i oczekiwania włoży sobie w dupę! Ma zajmować się dziećmi, gdy już się pojawią. I niech zgrabnie łączy karierę zawodową ze starannie dobraną tapetą do salonu. I jeszcze dwa słowa o macierzyństwie: niech karmi piersią jak najdłużej, niech nie nosi dziecka na rękach, bo małe się przyzwyczai, niech zadba o rozstępy i swój wygląd… Bo do cholery! tylu matkom się udaje. Jesteś kobietą – musisz, bo tak. Bo kultura, bo społeczeństwo, bo tresura. Gdyż każdy może zwrócić ci uwagę, zmiażdżyć twoje poczucie bezpieczeństwa, nie licząc się zupełnie z twoimi potrzebami, emocjami i poglądami. Bo jesteś kobietą i nie dyskutuj!

Powieść manifest – to słowo chyba najlepiej oddaje świetną i wyjątkowo trafną książkę Kubryńskiej. To opowieść o kobiecie, everyman (everywomen?!), o każdej z nas, która ciągle musi zmagać się ciężarem słów: należy, powinno się, nie wypada. Bohaterka i narratorka zarazem, prowadzi nas po ścieżkach teoretycznie własnej biografii, dobitnie i klarownie przedstawiając uwikłanie kobiet w zobowiązania i oczekiwania społeczne. Lecz na szczęście nie wszystko stracone. Zakończenie wnosi nutkę optymizmu i nadziei – trzeba inaczej, trzeba walczyć o swoje życie i godność. Można zacząć na przykład od tej książki.

A dlaczego ta książka jest aż tak ważna i potrzebna?! Niech za przykład posłuży nam oto ta puenta:
Mój mąż na wyjeździe integracyjnym pochwalił się oparzeniem od żelazka. Jego kolega skomentował to: „Ale dlaczego prasowałeś?”.

Każda matka marzy o synu. Tak przynajmniej wynika ze świetnego reportażu Barbary N. Łopieńskiej „Syn” z 1977 r., który jest, ni mniej, ni więcej, tylko krótką relacją z oddziału położniczego. W tekście pada stwierdzenie, które stanowi clou całego tekstu: "Mężczyźnie w życiu lżej". Po lekturze niezwykłej i nad wyraz charyzmatycznej książki Sylwii Kubryńskiej „Kobieta dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po pierwsze, ostatnimi czasu uwielbiam thrillery. Po drugie, jestem zmyślną ofiarą propagandy i promocji – takie przynajmniej mam o sobie optymistyczne, być może na wyrost, mniemanie. Gdy więc w zapowiedziach wydawniczych pojawiła się „Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawkins, z niecierpliwością tupnęłam nóżką, znacząco chrząknęłam i kategorycznie wyartykułowałam w przestrzeń: muszę ją mieć! A że w zapowiedziach książka pojawia się dość wcześnie, także czekałam (liście z drzew spadały); czekałam (dni stawały się coraz krótsze); czekałam (przyszły pierwsze przymrozki); czekałam (słałam wiadomości do wydawcy); czekałam i w końcu nadeszła! A zatem oto ona: debiutancka (choć nie do końca); całkiem wciągająca (choć małe zgrzyty fabularne owszem i są); poniekąd zaskakująca (choć na trop zbrodniarza wpadamy gdzieś w połowie lektury); dobra (choć nie doskonała). Jest i dziewczyna, która ma pociąg do pociągów (choć pewnie nigdy nie zdarzyło jej się jechać składem PKP Regio na trasie Poznań-Czepmiń), ale też do alkoholu i byłego męża!

Główną bohaterką powieści jest Rachel. Rozwódka z nadwagą, która dojeżdża codziennie do pracy do Londynu pociągiem o 8.04. Z jego okien podgląda szczęśliwą, wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka, parę. A od czasu do czasu, w pijackim amoku, nęka swojego eks i jego obecną żonę. Żywot Rachel to nudny, powtarzalny schemat: dom, markowana praca, (jedna, druga, trzecia…) butelka wina. Jednak wszystko ulega zmianie, gdy odkrywa, że Megan, podglądana kobieta, znika bez śladu. Rachel zaczyna amatorskie śledztwo walcząc z własnymi demonami i słabościami, desperacko próbując trafić na ślad zaginionej, pakując się wciąż i wciąż w nowe kłopoty.

Powieść Hawkins to udany thriller: trzyma w napięciu i je stopniuje, bohaterowie są dwuznacznie moralni i skrupulatnie zarysowani. Jednak nie jest to poziom Gillian Flynn (przywołuję to nazwisko, gdyż wielokrotnie w recenzjach padło takie porównanie). Brakuje tej mrocznej materii, tego ciągłego szafowania akcją i ludzką obłudą. Flynn do końca trzyma czytelnika w niepewności i myli tropy. Hawkins zaś bardzo zasadniczo i skrupulatnie prowadzi nas do rozwiązania zagadki. Jednakże uważam, że to rzecz godna lektury, poprawna, lecz nie doskonała. I liczę, że z każdą kolejną książką będzie lepiej (zresztą do „Ostrych przedmiotów” też mam kilka zastrzeżeń). Rekomenduję do zapoznania.

Po pierwsze, ostatnimi czasu uwielbiam thrillery. Po drugie, jestem zmyślną ofiarą propagandy i promocji – takie przynajmniej mam o sobie optymistyczne, być może na wyrost, mniemanie. Gdy więc w zapowiedziach wydawniczych pojawiła się „Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawkins, z niecierpliwością tupnęłam nóżką, znacząco chrząknęłam i kategorycznie wyartykułowałam w przestrzeń:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O samotności. Przede wszystkim o samotności pisze Flanagan w swej arcydzielnej powieści „Ścieżki północy”. O samotności przytłaczającej, ale też o jej wolnościowym, egoistycznym i ekshibicjonistycznym aspekcie. Będąc w odosobnieniu: emocjonalnym i cielesnym – wtedy właśnie jesteśmy (o paradoksie!) najbardziej otwarci i nadzy, i w ostatecznym rozrachunku, mało atrakcyjni. Też miłości poświęca wiele miejsca – straconej, niewykorzystanej, obezwładniającej. I jeszcze pisze o pogoni za mamidłami dnia powszedniego i obezwładniającym poczuci obowiązku, które może sprowadzić na manowce własnych pragnień i oczekiwań. "Naprzód, panowie. Do walki z wiatrakami" – tymi słowami kończy słów żywot główny bohater Dorrigo Evans, człowiek, który nie chciał pamiętać, choć nieustannie rozpamiętywał ("Szczęśliwy człowiek nie ma przeszłości, a nieszczęśliwy nie ma nic poza nią".) - smak i zapach miłość z Amy - w ten szczególny letni, słoneczny poranek… . Człowiek, który przeżył wojenne piekło. Człowiek, który osiągnął wszystko – sławę i bogactwo, a zarazem nie zdobył najważniejszego: szczęścia. Bolesna, przytłaczająca, ale też wyzwalająca jest proza Flanagana.

Upalne, wojenne lato. W przeddzień wyjazdu na front, australijski chirurg Dorrigo Evans, zakochuje się w żonie swojego wuja. Romans z Amy, choć krótki, okazuje się nie być kolejna niezobowiązującą przygodą, lecz uczuciem, które na zawsze pozostanie we wspomnieniach dwojga młodych ludzi. Dorrigo, którego los rzuci w wojenne piekło japońskiego obozu jenieckiego, i który szczęśliwie ocaleje, już zawsze będzie nosił w sobie obraz tamtego lata, tamtej miłości. Również ona będzie nieustanie pielęgnować jego pamięć. Ścieżki, których punkt przecięcia zdawał się być błędem statystycznym - już nigdy nie będą miały prawa i nie powinny się spotkać.

„Ścieżki północy”, o czym nie wspomniałam na początku, to także traktat o tym, że hart ducha, tchórzostwo, czy braterstwo są tylko jedną ze składowych naszych decyzji i charakteru. Ważne (czy nie najważniejsze?!) jest kontekst, okoliczności w których przyszło nam żyć i zmierzyć się z przeciwnościami losu. Dorrigo, po wojnie gardzi sobą, mimo bohaterskiej postawy i społecznego uznania, a kolejne zdrady i uniki tylko utwierdzają go we własnej beznadziei. Na ironię zakrawa zaś fakt, że po wojnie cieszy się szacunkiem i uznaniem najbliższych, przykładny ojciec i obywatel, były strażnik obozu jenieckiego Nakamura, który podczas budowania birmańskiej Kolei Śmierci zasłyną bezwzględnością względem australijskich więźniów. Nieodgadnione są ścieżki ludzkiego losu.

"Dlaczego ty tak bardzo kochasz słowa?, usłyszał pytanie Amy. (…) Bo słowa to była pierwsza piękna rzecz jaką w życiu poznałem".

Powieść Flanagana to precyzyjna i misteria konstrukcja słowna, która (myślę, że nie bez przesady!) pozostanie w czytelniku na długo. Urzeka głębią i sensualnością. Pozostawia jątrzące się i otwarte rany – i słusznie! Gdyż na tym właśnie polega rola wielkiej literatury.

Puentując:
"Tego wieczoru, gdy leżał w hotelowym łóżku z Lynette Maison, miał obok siebie na podłodze, zresztą jak zawsze, bez względu na to, gdzie akurat przebywał, książkę (…). Dobra książka, doszedł do wniosku, sprawia, że chce się ją przeczytać jeszcze raz. A książka wielka każe człowiekowi jeszcze raz przeczytać swoją duszę. Rzadko spotykał takie książki, z wiekiem coraz rzadziej. Mimo to wciąż szukał, jak jeszcze jednej Itaki, do której wiecznie zmierzał".

„Ścieżki północy” to Itaka!

* Wszystkie cytaty za: R. Flanagan, Ścieżki północy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.

O samotności. Przede wszystkim o samotności pisze Flanagan w swej arcydzielnej powieści „Ścieżki północy”. O samotności przytłaczającej, ale też o jej wolnościowym, egoistycznym i ekshibicjonistycznym aspekcie. Będąc w odosobnieniu: emocjonalnym i cielesnym – wtedy właśnie jesteśmy (o paradoksie!) najbardziej otwarci i nadzy, i w ostatecznym rozrachunku, mało atrakcyjni....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraźmy sobie przez moment sytuację niemożliwą. Sytuację, w której „Co nas nie zabije” Davida Lagercrantza traktujemy jako niezależny byt. Gdy nie dana nam jest wiedza o tym, że jest to czegokolwiek i jakakolwiek kontynuacja; że autor podjął się zadania napisania dalszej części „Millenium” dla grubej forsy; a gdy pisał właśnie „tę książkę!” to kontaktował się z wydawnictwem szyfrem, żeby (broń boże!) nikt przed ukończeniem pracy jej nie przeczytał. Jeśli pozbędziemy się tego naddatku, to otrzymam poprawną, żeby nie powiedzieć przeciętną powieść, która do połowy jest metodycznie nudna, a od połowy – gdy na scenę wkracza Salander- całkiem przyjemnie umila czas. Jeśli zaś przypomnimy już sobie o całym tym marketingowym i promocyjnym szumie, to otrzymamy również! całkiem przeciętną powieść, która mimo swych ograniczeń sprzeda się na całym świecie w setkach tysięcy egzemplarzy (myślę, że nawet siedmiocyfrowa liczba nie jest w tym przypadku imaginacją i nadużyciem), gdyż na okładce umieszczono dwa kluczowe słowa „Milennium” i „Larsson”. I co oczywiste - zarobi wspominaną już na początku grubą forsę – clue całej tej sprawy. Ale w ostatecznym rozrachunku, to wcale nie taki obciach, że książka ta wywoła dyskusję, że świat podzieli się na przeciwników i zwolenników Lagercrantza, że w końcu trafi w ręce dużej grupy odbiorców. Bo ważne, że nawet ci tzw. czytelnicy okazjonalni/świąteczni coś ugrają/wygrają/przeczytają. Biorąc pod uwagę ten utylitarny i egalitarny czynnik - Larsson-Larsson byłby dumny i całkiem usatysfakcjonowany, a Larsson-Lagercrantz może czuć się rozgrzeszony.

„Co nas nie zabije” to powieść o obłudzie i zakłamaniu amerykańskich służb specjalnych, które nadużywają władzy i wpływów, ale też o demonach z przeszłości, które wracają w najmniej, jak zwykle zresztą, niespodziewanym momencie. Na trop afery związanej z manipulacją danymi, wpada nie kto inny jak Lisabeth Salander oraz profesor Frans Balder, który prowadzi także badania nad sztuczną inteligencją. Profesor jest ojcem autystycznego chłopca Augusta posiadającego niebywałe umiejętności matematyczne i którym, na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, Lisabeth musi się zająć. Mikael Blomkvist tymczasem próbuje uporać się ze złą passą i ponownie znaleźć wielki i przełomowy temat, który pozwoli wyrwać „Millenium” z rąk bezlitosnego koncernu prasowego. Los zatem ponownie skrzyżuje drogi tych dwojga, żeby wspólnymi siłami mogli uratować ludzkość przed czyhającym (prawicowym) złem i sprawić, że na świecie będzie królować pokój i sprawiedliwość.

W książce Lagercrantza dominuje elegancja i nie ma w niej miejsca na kurz oraz brudne kubki po kawie. Większość zbrodni odbywa się w higienicznych, cybernetycznych przestrzeniach a bohaterowie, zarówno Lisabeth i Mikael, to superbohaterowie z supermocami żywcem wyjęci z komiksów Marvela. Powieść pozbawiona jest natomiast prawdziwego, kryminalnego mięcha umożliwiającego utożsamienie się z bohaterami. Trzeba jednak oddać autorowi, że bardzo dobrze zrobił oddając, od czasu do czasu, głos złym postaciom oraz że rzetelnie odrobił lekcję z matematyki i informatyki. Reasumując: „Co nas nie zabije” to solidnie, lecz odtwórczo wykonana praca domowa. Ocena końcowa: dostateczny plus.

Wyobraźmy sobie przez moment sytuację niemożliwą. Sytuację, w której „Co nas nie zabije” Davida Lagercrantza traktujemy jako niezależny byt. Gdy nie dana nam jest wiedza o tym, że jest to czegokolwiek i jakakolwiek kontynuacja; że autor podjął się zadania napisania dalszej części „Millenium” dla grubej forsy; a gdy pisał właśnie „tę książkę!” to kontaktował się z...

więcej Pokaż mimo to