-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 2LubimyCzytać1
-
ArtykułyTo do tych pisarek należał ostatni rok. Znamy finalistki Women’s Prize for Fiction 2024Konrad Wrzesiński7
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 1LubimyCzytać12
-
Artykuły„Horror ma budzić koszmary, wciskać kolanem w błoto i pożerać światło dnia” – premiera „Grzechòta”LubimyCzytać1
Biblioteczka
2018-07-13
2016-10
2016-10
2016-10
2016-10
9 listopada to data bardzo ważna dla Fallon i Bena, bo tego dnia spotkali się przypadkiem i zaczęli tworzyć dwie historie: jedną, która toczy się w ich realnym życiu, i drugą, którą na kartach swojej powieści tworzy Ben. I chociaż los postanowił rozdzielić twórcę i jego muzę, wzajemna fascynacja nigdy nie osłabła. 9 listopada nabrał nowego znaczenia, bo właśnie wtedy oboje rozpoczynali nowy rozdział w swojej historii, jednak koniec powieści zbliża się wielkimi krokami, a szczęśliwe zakończenie pozostaje tylko odległym marzeniem.
Obok książki Colleen Hoover nigdy nie mogę przejść obojętnie. Niezależnie od tego, czy jestem pozytywnie do niej nastawiona, czy też nie, muszę po nią sięgnąć i koniec kropka. Po miłych wspomnieniach związanych z Hopeless i Maybe someday oraz po dość mieszanych uczuciach względem Ugly love i Never never kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Co teraz, na wstępie, mogę powiedzieć o November 9? Było dobrze – zdecydowanie lepiej niż przy Never never – ale z kilkoma małymi zastrzeżeniami i lekkim niedosytem.
Zacznijmy od tego, że bardzo spodobał mi się pomysł na powieść. Pod tym względem zawsze mogę liczyć na Colleen Hoover i wiem, że uwielbia ona zaskakiwać Czytelników najróżniejszymi zwrotami akcji. W November 9 bohaterowie spotykają się tylko raz w roku i jak łatwo można się domyślić – do spotkania dochodzi każdego 9 listopada. Okoliczności ich poznania się również były zaskakujące i ciekawe, chociaż na początku bardzo sceptycznie podeszłam do tego pomysłu. Po przybliżeniu nam historii Bena, która w tej kwestii odgrywa kluczowe znaczenie, wciąż z przymrużonym okiem patrzyłam na ten element powieści. I tutaj pojawił się pierwszy mały problem najnowszej powieści pani Hoover.
Polega on na tym, że pomimo swej lekkości, prostoty i piękna powieść jest bardzo nierealna. Ciężko mi było przenieść tę właśnie historię do prawdziwego życia: nie twierdzę absolutnie, że coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć, ale rozwój niektórych wydarzeń i ich przebieg są momentami tak bardzo oderwane od rzeczywistości, że to aż raziło w oczy. Myślę, że Colleen Hoover trochę za bardzo przesadziła z romantyzmem. Zbyt mocno wyidealizowała niektóre elementy. Owszem, jest to bardzo piękne i myślę, że niejedna Czytelniczka chciałaby przeżyć taką historię jak Fallon i Ben, ale zbyt duża dawka romantyzmu w moim przypadku trochę zniekształciła obraz i ogólny odbiór powieści.
W tym miejscu muszę również wrócić do samego pomysłu na fabułę. Bardzo spodobała mi się wizja corocznych spotkań Bena i Fallon, którzy widzą się tylko i wyłącznie tego konkretnego dnia, nie utrzymując ze sobą kontaktu na co dzień. Czekałam na to, jak autorka pokaże te wszystkie emocje towarzyszące bohaterom podczas kolejnych spotkań i rozstań, zmiany w ich życiu zachodzące podczas tych długich przerw, również zmiany w nich samych… no i niestety zawiodłam się. Każda część to po prostu kolejne spotkanie. Pomiędzy nimi nie ma nic, co jakoś wypełniłoby czas oczekiwania, dodało historii trochę emocji, spotęgowałoby nastrój i wpłynęło na klimat. Kończy się jedno spotkanie – dwie strony dalej zaczyna następne, tyle że rok później. Bohaterowie po prostu opowiadają sobie, co działo się przez te dwanaście miesięcy, ale Czytelnik tego niestety nie czuje.
Oczywiście nie oznacza to, że ich życie stoi w miejscu – niektóre spotkania wiszą na włosku, nie wiadomo, czy w ogóle się odbędą, ich zakończenia również nie zawsze są wesołe i piękne, a sami bohaterowie muszą zmierzyć się z ciężkimi chwilami, wydarzeniami i stratą pewnych osób. Nie pomyślcie sobie, że November 9 to tylko romantyczne, przesłodzone spotkania. Na światło dzienne wychodzą różne, najczęściej niezbyt przyjemne fakty. Colleen Hoover zadbała o Czytelników i nie pozwoliła, aby życie bohaterów było nijakie – za każdym bohaterem kryje się inna historia. Byłam pozytywnie zaskoczona tym, co autorka przygotowała dla nas, ponieważ kolejny raz udowodniła, że kombinowanie i zaskakiwanie to jej mocna strona. Tutaj również przygotujcie się na bardzo ciekawy rozwój pewnych wątków.
Poza tym to przecież dobrze nam znana Colleen Hoover – przy jej książkach zawsze można odpocząć, odprężyć się i zapomnieć o świecie. Historia Bena i Fallon pomimo małych minusów bardzo wciąga, a ja sama dałam się porwać tej powieści i nie żałuję, bo przeżyłam bardzo fajną przygodę.
November 9 to książka dobra. Ma kilka minusów, o których wspomniałam, ale oprócz tego jest przyjemną lekturą na coraz to dłuższe wieczory. Tak jak inne książki Hoover, tą również czyta się lekko, szybko i przyjemnie. Mnie osobiście zapewniła dużo przyjemności i pozwoliła oderwać się od rzeczywistości. Czy polecam? Oczywiście! November 9 będzie świetnym wyborem, jeśli szukacie książki pięknej, wciągającej, ale lekkiej.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/230-przedpremierowo-november-9-colleen.html
9 listopada to data bardzo ważna dla Fallon i Bena, bo tego dnia spotkali się przypadkiem i zaczęli tworzyć dwie historie: jedną, która toczy się w ich realnym życiu, i drugą, którą na kartach swojej powieści tworzy Ben. I chociaż los postanowił rozdzielić twórcę i jego muzę, wzajemna fascynacja nigdy nie osłabła. 9 listopada nabrał nowego znaczenia, bo właśnie wtedy oboje...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość pogrzebania demonów przeszłości pozwoliła mu wycisz się i zapomnieć o tamtym Dawidzie jako nastolatku pełnym gniewu. Sukces, który odniósł w życiu i miłość, którą spotkał nadały jego życiu jeszcze większy sens. Dlaczego więc w jednej chwili porzucił wszystko, zostawił Millie i zniknął, zostawiając to, do czego tak długo dążył?
O premierze Pieśni Dawida nie trzeba było mówić mi dwa razy – szybki rzut okiem na okładkę i skojarzenie tytułów sprawiło, że z miejsca, w jednej chwili, w jednym momencie zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę. To był po prostu mój obowiązek po tym, jak Prawo Mojżesza złamało mi serce i sprawiło, że całkowicie przepadłam w tamtej historii. Tym razem jednak powrót do świata stworzonego przez Amy Harmon miał być trochę inny, bo autorka skierowała naszą uwagę na losy drugiego, równie ważnego bohatera, który w życiu Mojżesza odegrał bardzo ważną rolę – Dawida Taggerta.
Podobnie jak w przypadku Prawa Mojżesza, tak i tutaj początki nie były najłatwiejsze. Mimo że wiedziałam, na co stać autorkę i czego mogę się po niej spodziewać, wraz z pierwszymi stronami powieści towarzyszyło mi dziwne uczucie, że to jednak nie ta historia, że to nie ten klimat, że będzie gorzej, że to nie to samo i tak dalej, i tak dalej. Znów miałam niepokojące wrażenie, że świetnie zapowiadająca się Pieśń Dawida okaże się słabym romansidełkiem z nurtu New Adult i że mocno mnie zawiedzie. Halo, czyż nie tak samo było z Prawem Mojżesza? Nie wiem, skąd wynikały te bardzo dziwne uczucia, ale na szczęście okazały się one głupiutkie i nic nie warte, bo Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką. Nie zmienia to jednak faktu, że na początku faktycznie trudno było mi odnaleźć się w tej historii. Bardzo tęskniłam za bohaterami z Prawa Mojżesza i nie mogłam się przyzwyczaić, że to nie im będzie głównie poświęcona uwaga.
Na pochwałę zaskakuje sposób przedstawienia historii, który pozytywnie mnie zaskoczył. Wynika to za pewne z sytuacji, w której bohaterowie znajdują się na początku. Rozdziały podzielone są na te przedstawiające wydarzenia z teraźniejszości, jak i na te ukazujące wydarzenia z przeszłości. W każdym z nich czas płynie inaczej, gdyż w teraźniejszości akcja trwa zaledwie kilka dni, zaś w przeszłości znacznie dłużej. Autorka całą historię odkrywa przed Czytelnikami powoli, nie zalewając go zbyt wieloma informacjami, a ukazując je w odpowiednim czasie oraz w odpowiednim tempie.
Bardzo obawiałam się zmiany klimatu powieści, która wynikała ze zmiany głównych bohaterów i miejsca akcji – być może dlatego kilka pierwszych rozdziałów czytało mi się dość ciężko i powoli. Na całe szczęście po kilkunastu stronach odprężyłam się i z zaskoczeniem zauważyłam, że jest świetnie. Stało się tak zapewne dlatego że autorka nie wrzuca Czytelnika w sam środek życia Dawida, a powolutku przybliża jego historię i aktualną sytuację, jednocześnie przypominając najważniejsze fakty z jego życia, o których dowiedzieliśmy się w Prawie Mojżesza.
Do mocnych stron autorki należą również bohaterowie, których wykreowała w bardzo staranny, ciekawy sposób. Najważniejsza jest jednak ich dynamika, czyli zmiany, które przechodzą pod wpływem różnych zdarzeń. W Dawidzie tę zmianę widać bardzo wyraźnie. Tamten gniewny nastolatek, który rzucił się z pięściami na Mojżesza po wymówieniu imienia jego siostry prawie w ogóle nie przypomina dojrzałego mężczyzny, który pokonał wiele przeszkód w życiu, walcząc przy tym nie tylko w sposób fizyczny. Millie z kolei zaskoczyła mnie wewnętrzną siłą, którą na pierwszy rzut oka w ogóle po niej nie widać. Wiąże się to z jej historią, która bardzo mnie wzruszyła, a także z tym, że bohaterka jest niewidoma, przez co musiała nauczyć się radzić sobie z pewnymi rzeczami, aby móc funkcjonować normalnie. Amy Harmon cenię za to, że nie pozostawia żadnego bohatera bez przeszłości. Ani jedna postać pełniąca ważną rolę w powieści nie jest człowiekiem bez swojej własnej historii. Każdy skądś przyszedł, każdy ma swój bagaż doświadczeń, każdy ma swoją przeszłość i o tym wszystkim autorka bardzo mocno pamięta, starając się przybliżyć najważniejsze informacje Czytelnikowi. Pokazuje, że absolutnie każdy człowiek ma swój akord, swój dźwięk – swoją pieśń.
Zaskakujący jest również rozwój akcji oraz sama historia. Nagłe zniknięcie Dawida obudziło więcej pytań niż można było przypuszczać, a odpowiedzi na nie można znaleźć tylko wtedy, gdy pozna się całą jego historię. Jednocześnie na kartach Pieśni Dawida autorka opowiada przepiękną historię o miłości, która nie kieruje się samym pożądaniem, jak to najczęściej bywa w powieściach z tego gatunku, a przede wszystkim ogromną troską i pragnieniem opiekowania się kimś, kogo kocha się najmocniej na świecie.
O ile w przypadku Prawa Mojżesza końcówka trochę mnie zawiodła (chociaż książka i tak pozostaje moim małym odkryciem tego roku), tak w Pieśni Dawida dość długo próbowałam ją zrozumieć. Bez wątpienia takie zakończenie książki wprowadziło do całej historii mocną nutę nostalgii, melancholii i smutku, ale również ukazało nieuchronny upływ czasu. Uczyniło to całą powieść trochę smutną, ale przede wszystkim piękną, bo prawdziwą.
Prawo Mojżesza opowiadało o ogromnej sile przebaczenia, miłości i nieakceptacji. Pieśń Dawida to z kolei opowieść o walce, którą każdy człowiek codziennie odbywa sam, stawiając czoła mniejszym lub większym wyzwaniom. To również opowieść o byciu prawdziwym wojownikiem i o tym, że każdy z nas, każdy wojownik, zasługuje na troskę, opiekę i miłość – czasami trzeba na chwilę się zatrzymać i rozejrzeć dookoła siebie. Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/229-premierowo-piesn-dawida-amy-harmon.html
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-04
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej Georgii, gdzie miał pomagać w codziennych zajęciach. Fascynował ją, ale odrzucał swoją oschłością. Mimo wielu zakazów Georgia zbliżyła się do niego. I to właśnie na zawsze zmieniło jej życie.
Zapowiedź Prawa Mojżesza wzbudziła we mnie bardzo wiele różnych emocji. Najpierw pojawiło się zdziwienie związane z tytułem, który – trzeba przyznać – jest dość ciekawy i oryginalny. Później z kolei kompletnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce; z jednej strony bałam się, że będzie to słaba młodzieżówka z przesłodzonym i wyidealizowanym wątkiem miłosnym, z drugiej strony nie wiedziałam nic więcej o tej powieści, oprócz tego, że główny bohater został znaleziony w koszu. To właściwie zamykało sprawę. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po Prawo Mojżesza, czego absolutnie nie żałuję, bo co jak co, ale takiego czegoś w ogóle się nie spodziewałam.
Początki jednak nie były łatwe. Prolog niewiele mi powiedział, czułam w nim trochę sztuczności i bałam się, że autorka zbyt wiele w nim obiecuje. Później było ciekawiej, chociaż książka wciągnęła mnie do swojego świata dopiero dużo dalej. Niemniej jednak autorka bardzo przyjemnie i fajnie wprowadza Czytelnika do świata Georgii i Mojżesza, który jest bardzo swojski, piękny, kolorowy i ciepły, ale nie brak w nim odcieni szarości, smutku i odrzucenia. Właściwie początek, czyli pierwszych kilka rozdziałów, przypominało mi opowieść – ciekawą, wciągającą, bardzo lekką, która ma w sobie trochę poezji i płynności. Ostrożność w moich uczuciach względem tej książki trwała do połowy powieści, czyli do momentu zakończenia pierwszej części i rozpoczęcia drugiej. Wtedy całkowicie przepadłam w tej historii.
Na pewno nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób rozwinie tę historię. Nic, ale to nic nie obudziło we mnie żadnych podejrzeń, nie kazało zgadywać, co się stanie, jak potoczą się losy bohaterów, jak to wpłynie na ich życie… Każda kolejna strona była jeszcze ciekawsza, a kiedy wszystkie wątki zaczęły idealnie się dopełniać i zazębiać, byłam tak zaskoczona i zszokowana, że resztę pochłonęłam w bardzo, ale to bardzo szybkim tempie. Właściwie to, co mówi opis, jest zaledwie malutkim wstępem do tego wszystkiego, co dzieje się w książce i nie dziwię się, dlaczego jest on taki oszczędny – najmniejszy szczegół zdradzony jeszcze przed lekturą powieści mógłby odebrać przyjemność z poznawania jej, a uwierzcie mi, że warto ją poznać.
To, czego bałam się najbardziej, czyli przesłodzony i wyidealizowany wątek miłosny, okazało się piękną, romantyczną, trochę trudną, ale wzruszającą opowieścią o miłości. Historia Georgii i Mojżesza nie była ani trochę schematyczna i oklepana, a to dlatego, że autorka włożyła w nią mnóstwo uczucia i emocji, tchnęła w nią życie i sprawiła, że sama zaczęłam nią żyć. Wraz z nią autorka porusza temat odrzucenia przez środowisko, nieakceptacji i braku zrozumienia osoby, która tego zrozumienia potrzebowała jak najwięcej. Bohaterowie nie są papierowymi postaciami bez życia, a osobami z krwi i kości, które mają wady i zalety, żywymi i ciekawymi, które pod wpływem wydarzeń zmieniają się, przechodzą swoje wewnętrzne metamorfozy. Ta dynamika postaci sprawia, że historia zyskuje na realności i dowodzi, że Amy Harmon jest utalentowaną pisarką.
Na kilka pozytywnych słów zasługuje również jedyny w swoim rodzaju klimat powieści. Czytelnik wcale nie trafia w sam środek życia ucznia i nastolatka, nie śledzi losów bohaterów w szkole, chociaż kilka momentów właśnie tam ma swoją akcję, ale obserwuje postaci poza tym wszystkim. Spodobało mi się bardzo klimatyczne miejsce akcji, czyli duża farma. Czytelnik otoczony jest płynącą zewsząd swojskością, towarzystwem koni i poczuciem wolności. Spodobało mi się, jak plastycznie i ciekawie Amy Harmon oddała ten właśnie klimat. Przeplata się od z drugim, zupełnie innym klimatem, który pochodzi ze świata Mojżesza – mrocznym, intrygującym, fascynującym, a momentami nawet przerażającym, a to z kolei wiąże się z bardzo interesującym wątkiem dotyczącym tego bohatera, którego również kompletnie się nie spodziewałam, zważywszy na gatunek powieści. Autorka nie poprzestaje na tym, bo w historię Mojżesza i Georgii włącza jeszcze wątek kryminalny, którego rozwiązanie dość mocno mnie zaskoczyło. Wszystko to zebrane w całość sprawiło, że całkowicie przepadłam w świecie przedstawionym, a niektóre momenty z powieści zapisały się w mojej pamięci bardzo mocno.
Autorkę muszę również docenić za sposób poprowadzenia narracji pierwszoosobowej z punktu widzenia Mojżesza. Zawsze mam duże obawy, gdy pisarki piszą z perspektywy chłopaka, gdyż często ta narracja jest przesłodzona, zbyt emocjonalna i wychodzi nienaturalnie. Autorki, które pochwaliłam za ten element – za sukces w tej dziedzinie – mogę policzyć na palcach jednej ręki. Amy Harmon na szczęście właśnie do nich należy. W narracji Mojżesza ani razu nie spotkałam się z wyolbrzymieniami, przesadną emocjonalnością i słodyczą, a muszę zaznaczyć, że ten bohater dość często na dłuższy czas przejmuje stery w powieści, wobec czego nieumiejętne poprowadzenie narracji przez autorkę mogłoby być fatalne w skutkach dla całej historii.
Jedynym, ale dość poważnym minusem Prawa Mojżesza jest zakończenie. Cała historia jest bardzo wzruszająca – jest to pierwsza książka, nad którą od bardzo dawna uroniłam łzę, a nawet dwie – a pomysłowość Amy Harmon bardzo mnie zaskoczyła. Wszystko byłoby świetne, gdyby nie to, w jaki sposób książka się kończy. Na miejscu autorki całkowicie zrezygnowałabym z ostatniego rozdziału. Dlaczego? Bo jasno zamyka on historię i nie daje Czytelnikowi możliwości puszczenia wodzy wyobraźni. Ponad to przedostatni rozdział kończy się w bardzo jasny, wzruszający sposób, który nie zostawia żadnych wątpliwości, a jednocześnie pozwala Czytelnikowi snuć swoje wizje i takie zakończenie byłoby moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Byłam zafascynowana, dopóki nie przeczytałam ostatniego rozdziału. Nie mogę powiedzieć, że jest on zły, bo absolutnie nie jest, ale klimatem dość mocno odbiega od całej historii, co trochę zniszczyło nastrój. Ale to nie jest żaden powód, aby nie sięgnąć po tę książkę!
Prawo Mojżesza to książka tak piękna, że mogłabym o niej mówić dniami i nocami, choć wątpię, aby słowa mogły wyrazić mój zachwyt. Nad tą książką trzeba posiedzieć, pomyśleć, podenerwować się, zachwycić się, zapłakać i zaśmiać. Historia Georgii i Mojżesza wdarła się do mojego świata i chyba przez długi czas w nim zostanie. Takiej książki po prostu szukałam od dawna.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/228-prawo-mojzesza-amy-harmon.html
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej...
2016-09-11
„Jeżeli wiesz, czym różni się „Miasto doznań” od „Ezoterycznego Poznania”, zdajesz sobie sprawę z tego, że Paweł Małaszyński jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem, a przede wszystkim żyjesz w rytmie rocka… ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Rock & Talk to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez młodą dziennikarkę, Martynę Walczak, z jednymi z najpopularniejszych artystów polskiej muzyki rockowej ostatnich lat. Traktuje nie tylko o tym, co dzieje się na scenie, ale i poza nią. Dowiesz się z niej m.in., dlaczego Kuba Kawalec przestał trenować boks, czy Paweł Małaszyński jest prawdziwym buntownikiem, dlaczego Tymon Tymański coraz częściej narzeka, czy Krzysztof Grabowski jest malkontentem… A przede wszystkim – przeczytasz o prawdziwej pasji, czyli muzyce, która stanowi inspirację do życia.” (opis książki).
Z muzyką rockową związana jestem od dziecka. Mając zaledwie pięć, sześć lat już razem ze starszym bratem słuchałam takich zespołów jak Rammstein, Muse czy Franz Ferdinand. Wraz z upływem kolejnych lat mój gust trochę się zmieniał, ponieważ później przyszły czasy starego rocka (Pink Floyd, Led Zeppelin, Rainbow, Deep Purple), a w ostatnim czasie całkowicie zafascynowała mnie polska scena rockowa. Zawsze jednak pozostawałam w tym gatunku muzycznym, ponieważ w nim czuję się najlepiej. Kuba Kawalec, Michał Wiraszko, Krzysztof Grabowski i Maciej Wasio – widząc te imiona i nazwiska wiedziałam, że nie mogę przegapić tej książki! Koncerty to genialna rzecz, ale możliwość poznania ulubionych muzyków od tej strony całkowicie mnie kupiła.
Zacznijmy od tego, że Rock & Talk to zbiór wywiadów, a wiadomo, że jeśli jest wywiad, to są i pytania. W rozmowach Martyny Walczak z gwiazdami to właśnie one najbardziej mi się spodobały. Były bardzo konkretne, a jednocześnie nie ograniczały się co do jednego tematu i pozwalały na rozbudowanie swojej wypowiedzi. Ciekawe również było zadawanie tych samych pytań kilku muzykom, między innymi dotyczących talent show. W ten sposób Czytelnik może poznać różne stanowiska gwiazd oraz ich spojrzenie na podobne kwestie. Nie ukrywam, że w trakcie lektury Rock & Talk zostałam zaskoczona niejedną odpowiedzią. Dowodzi to temu, że jednak nie do końca znałam swoich ulubionych muzyków.
Rozmowy autorki z muzykami są pełne swobody. Nie ma sztywności, nie ma nieprzyjemnych, krępujących pytań, a jest za to dużo śmiechu i całkowitego wyluzowania. Ta swoboda w rozmowach sprawia, że Czytelnik może poznać swoich ulubionych muzyków od prywatnej strony, ale nie tej nachalnej, która budzi później plotki i fałsze. Każdy sam decyduje, ile i jakie informacje chce przekazać, co jest absolutnie szanowane. Nie ma tutaj żadnego drążenia i natarczywego dopytywania o szczegóły, gmerania w przeszłości i doszukiwania się dziury w całym. To całkowicie obudziło moje zaufanie do autorki.
Książka ta traktuje przede wszystkim o muzyce. Jeśli więc jesteście zainteresowani procesem powstawania utworów, historiami związanymi z niektórymi piosenkami, sceną muzyczną od tej drugiej strony, która na chwilę pozwala zajrzeć nam za kulisy, nagrywaniem płyt i pracą związaną z tym wszystkim, koncertami, twórczą niemocą i weną oraz inspiracjami, ta pozycja jest idealna. Muzyka łączy ludzi, więc dowiecie się również o relacjach muzyków z innymi rockowymi gwiazdami, przyjaźniach, o ich wspólnych przeżyciach i projektach oraz o początkach, które nie zawsze były łatwe.
Wielu muzyków, z którymi przeprowadzono wywiad w tej książce, również dla mnie jest ogromną inspiracją. Ich muzyka towarzyszy mi każdego dnia i buduje moją rzeczywistość. Widząc zapowiedź tej książki miałam w głowie wspomnienia wszystkich koncertów, na jakich byłam i natychmiast zapragnęłam dowiedzieć się więcej o ludziach, których uwielbiam i podziwiam. Jednocześnie chylę czoła przed Martyną Walczak za pracę, którą włożyła w powstanie tej książki, bo domyślam się, ile czasu zajął proces tworzenia. Zdaję sobie również sprawę z tego, ile radości mogła przynieść możliwość przeprowadzenia takiego wywiadu!
Jeśli jesteście zakręceni na punkcie rocka, koniecznie sięgnijcie po Rock & Talk. Bardzo cieszy mnie to, że w Polsce mamy tylu wspaniałych muzyków, którzy swoją twórczością chcą przekazać konkretne rzeczy. Wywiady są bardzo ciekawe, wciągające, a odpowiedzi gwiazd nieraz wywoływały u mnie uśmiech na twarzy. Całość prezentuje się fantastycznie. A samej autorce należą się brawa!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/227-premierowo-rock-talk-martyna-walczak.html
„Jeżeli wiesz, czym różni się „Miasto doznań” od „Ezoterycznego Poznania”, zdajesz sobie sprawę z tego, że Paweł Małaszyński jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem, a przede wszystkim żyjesz w rytmie rocka… ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Rock & Talk to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez młodą dziennikarkę, Martynę Walczak, z jednymi z najpopularniejszych artystów...
2016-08-31
2016-08-22
2016-08-15
2016-08-14
Kira i Grayson mają pewne kłopoty. Ona chce uciec od swojego poprzedniego życia i zacząć nowe, ale mając bliskich za swoich wrogów jest to dość trudne. On z kolei chce uratować upadającą winnicę, która zamieniła się w ruinę po śmierci jego ojca. Pewna propozycja Kiry może na zawsze odmienić sytuację każdego z nich. Stawka jednak jest bardzo wysoka, a konsekwencje tej decyzji mogą być poważne, ale przede wszystkim mogą całkowicie wywrócić życie ich obojga do góry nogami. Czy cały plan się powiedzie, a co najważniejsze – czy bohaterowie będą mieli na tyle odwagi, aby się na niego zgodzić?
Mia Sheridan od zawsze interesowała mnie swoją twórczością. Zaczęło się od Bez słów, jednak po przeczytaniu tej książki i poznaniu historii Bree oraz Archera odczułam głęboki zawód i rozczarowanie. Mimo to decyzja o sięgnięciu po kolejną jej książkę zajęła mi kilka sekund. Przyciąganie do tej powieści było ogromne i coś podpowiadało mi, że może w tym przypadku będzie dużo lepiej. I faktycznie tak było, ponieważ Bez winy okazała się powieścią zdecydowanie ciekawszą, wciągającą, bardziej dopracowaną, a co najważniejsze – pełną bardzo ważnych morałów.
Od samego początku bardzo spodobał mi się klimat powieści. Nie czuć w nim żadnego parcia na wątek miłosny, tak jak to było w przypadku Bez słów, a Czytelnik nie musi długo czekać na rozwój wydarzeń. Sprawia to, że książkę czyta się bardzo szybko, ale jednocześnie można delektować się historią.
Sam pomysł również przypadł mi do gustu. Co najważniejsze, autorka nie uczyniła z niego od razu słodkiego wątku, a stopniowo i bardzo dobrze pokazywała zmianę w relacji Kiry i Graysona. Bardzo bawiły mnie dialogi bohaterów, zwłaszcza ich słowne sprzeczki, ich zachowanie oraz sytuacje, które nieraz doprowadziły mnie do śmiechu. W tej kwestii autorka spisała się na medal.
Z bohaterów jestem zadowolona. U Kiry bardzo spodobała mi się jej wrażliwość na ciężką sytuację niektórych ludzi, jej mądrość i delikatność. Grayson z kolei zapunktował u mnie siłą charakteru i głębokim oddaniem. Nie oznacza to jednak, że oboje byli idealni. W ich zachowanie momentami wkradała się szablonowość, zwłaszcza w scenach romantycznych i wtedy, gdy w grę wchodziły poważne uczucia oraz emocje, ale działo się to tak rzadko, że nie jestem w stanie potraktować tego jako minusa powieści. Drugoplanowi bohaterowie byli dość dobrze wykreowani, a autorka nie poszła na łatwiznę. Ten element szczególnie mnie ucieszył, bo pewne postacie okazały się po prostu fenomenalne. Właściwie to jestem zadowolona z tego, że autorka wszystko to rozwijała tak spokojnie i powoli. W Bez słów od razu wyczułam, że będzie chodziło tylko o jedno, ale tutaj tak na szczęście nie było.
Czy wobec tego Bez winy ma w ogóle jakieś minusy? Znalazło się, jest kilka, ale w porównaniu do zalet tej książki są one naprawdę małe. Wątek miłosny momentami faktycznie był szablonowy i trochę oklepany, zakończenie powieści tonie w słodkościach i westchnieniach, ale machnęłam na to ręką, bo całość porwała mnie i kupiła.
Jeśli nie przypadła Wam poprzednia książka Mii Sheridan, czyli Bez słów, to z ręką na sercu mogę Wam zarekomendować tę powieść. Jest lepiej dopracowana, ciekawsza i dużo bardziej wciągająca niż poprzedniczka, bohaterowie stali się jedną z moich ulubionych par, a sama ich historia nie jest prosta i banalna – ciągle coś się dzieje, a wspólne stawianie czoła gorszym sytuacjom umacnia ich więź. Jeśli jednak Bez słów całkowicie Was w sobie rozkochała, to jeszcze lepiej! Bez winy okaże się strzałem w dziesiątkę. Książka ta zaskoczyła mnie o tyle, że przekazuje dość ważne i istotne mądrości – to, że czasami trzeba wyjść komuś naprzeciw i spotkać się w połowie drogi. Pod tym względem Bez winy bardzo mnie zachwyciła i byłam bardzo mile zaskoczona. Serdecznie Wam ją polecam!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/226-przedpremierowo-bez-winy-mia.html
Kira i Grayson mają pewne kłopoty. Ona chce uciec od swojego poprzedniego życia i zacząć nowe, ale mając bliskich za swoich wrogów jest to dość trudne. On z kolei chce uratować upadającą winnicę, która zamieniła się w ruinę po śmierci jego ojca. Pewna propozycja Kiry może na zawsze odmienić sytuację każdego z nich. Stawka jednak jest bardzo wysoka, a konsekwencje tej...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Niebo na własność" to jedna z tych książek, które przyciągają już od pierwszego spojrzenia na okładkę. Jest w niej coś magicznego, jakaś obietnica naprawdę wzruszającej historii, która zostanie na dłużej i ja dałam się skusić tymże zapewnieniom.
Mimo całej pozytywnej otoczki pierwsze strony książki nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia. Dziwiłam się mocno tej sytuacji i zastanawiałam, w czym tkwi problem, a okazał się nim specyficzny styl autora. Na początku wydawał mi się on zwykłym, prostym stylem z równie prostym językiem, jednak im dalej, tym bardziej przekonywałam się, że to on jest źródłem moich problemów w odbiorze książki. Niektóre rzeczy autor chciał nad wyraz podkreślić, zbyt mocno skupiał się na nieistotnych później szczegółach, wszystko podawał w dość zawoalowany sposób, który zupełnie nie pasował mi do tej historii.
Ciekawym zabiegiem było jednak rozpoczęcie historii w dość nieoczekiwanym miejscu w życiu bohatera. Ta interesująca kompozycja pozwala Czytelnikowi spojrzeć na sytuację Roba z różnych perspektyw i dostrzec dużo więcej, niż można byłoby poprzez chronologiczne ukazanie wydarzeń. Ten element wyszedł autorowi zdecydowanie na plus.
Mocną stroną książki są również postacie, a właściwie jedna, która najbardziej mi się spodobała - Anna, żona głównego bohatera. W przeciwieństwie do Roba Anna wydawała mi się osobą bardzo naturalną (nawet jeśli jej charakter mógł wydać się komuś trochę dziwny, ale ja akurat mocno się z nią utożsamiłam) i która w mojej ocenie była świetną przeciwwagą dla Roba. Samego głównego bohatera średnio polubiłam. Właściwie mogę pokusić się o stwierdzenie, że mam do niego bardzo ambiwalentny stosunek. Często odnosiłam wrażenie, że autor zrobił z niego postać trochę sztuczną, co w połączeniu z wcześniej wspomnianym stylem autora (w którym ciągle coś mi zgrzytało i nie pasowało) dało dość niekorzystny wynik.
Zaskakujące były dla mnie również nagłe przeskoki w czasie i podawanie dość istotnych informacji w bardzo lakoniczny sposób. Nie ukrywam, że mocno mnie to zdziwiło. Nie było żadnych gładkich, płynnych, spójnych przejść między narodzinami Jacka a momentem, w którym chłopiec miał już pięć lat. To samo powtórzyło się w kilku innych momentach i często wprawiało mnie w konsternację. Nie wiem, czy był to celowy zabieg, czy tak po protu wyszło. Jeśli autor zrobił to celowo, to w mojej ocenie wypadło bardzo słabo; jeśli tak wyszło - myślę, że autor powinien nad tym popracować.
Lektura "Nieba na własność" wprawiła mnie w konsternację. Z jednej strony wzruszająca historia zasługuje na to, aby ją docenić, pamiętać o niej i na chwilę pochylić się nad tematem, który autor porusza w powieści, ale z drugiej zbyt wiele było zgrzytów, zbyt wiele niepasujących elementów, które niestety negatywnie wpłynęły w moim przypadku na odbiór lektury. Niestety chyba przeważa ta druga strona, co nie zmienia faktu, że "Niebo na własność" jest książką godną polecenia i naprawdę piękną.
"Niebo na własność" to jedna z tych książek, które przyciągają już od pierwszego spojrzenia na okładkę. Jest w niej coś magicznego, jakaś obietnica naprawdę wzruszającej historii, która zostanie na dłużej i ja dałam się skusić tymże zapewnieniom.
więcej Pokaż mimo toMimo całej pozytywnej otoczki pierwsze strony książki nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia. Dziwiłam się mocno tej sytuacji i...