-
ArtykułyIdziemy do lasu! Przegląd książek dla dzikich rodzinDaria Panek-Płókarz8
-
ArtykułyAzyl i więzienie dla duszy – wywiad z Tomaszem Sablikiem, autorem książki „Mój dom”Marcin Waincetel2
-
ArtykułyZa każdą wielką fortuną kryje się jeszcze większa zbrodnia. Pierre Lemaitre, „Wielki świat”BarbaraDorosz5
-
ArtykułyStworzyć rzeczywistość. „Półbrat” Larsa Saaybe ChristensenaBartek Czartoryski16
Biblioteczka
Na pewno zaskakująca.
Poza tym wymagająca, ale w taki dobry sposób. Nie ma tutaj wiele męczenia "językiem ekonomii" choć jako dziedzina życia pozostaje ona jednym z filarów akcji. Te wymagania jakie stawia Diaz to potrzeba uważności, to bycie gotowym na to żebyśmy spróbowali falsyfikować nasze zdanie o opowiadanej historii.
A potem żebyśmy potrafili skierować to sprawdzanie w stronę narracji opisującej historię społeczną.
Na pewno zaskakująca.
Poza tym wymagająca, ale w taki dobry sposób. Nie ma tutaj wiele męczenia "językiem ekonomii" choć jako dziedzina życia pozostaje ona jednym z filarów akcji. Te wymagania jakie stawia Diaz to potrzeba uważności, to bycie gotowym na to żebyśmy spróbowali falsyfikować nasze zdanie o opowiadanej historii.
A potem żebyśmy potrafili skierować to...
Serio, sam siebie "zapytuję":
jak to się stało, że nieznanemu autorowi piszącemu o temacie w sumie dla mnie nie pociągającym daję dziewiątaka?
Osiem daję za to, że przeczytałem bardzo wyrafinowany szmonces. I broń borze iglasty to nie są jakieś głupstwa. Powiedzmy, że bohaterami są tutaj czarni i biali. Najsampierw śmiejesz się bo będzie beka z białych, potem - zaraz, chwilunia - z czarnych i jeszcze później śmiejesz się z naiwnego siebie, bo dałeś się wyprowadzić w pole.
Cohen posiada zdolność wcielania się, używania wiarygodnej frazy w dowolnej ilości. Na przykład zachodni intelektualista, w swym intelektualizmie zakapućkany do cna, plecie o konsekutywnych katalaksjach, o asteryksach, egzakcjach, o hejdoprzodności w melioryźmie. I jeszcze robi z siebie ofiarę!
Z drugiej strony wschodni intelektualista o żywiołowości Chruszczowa, pachnący baranim kożuchem i niepranymi skarpetkami wykreowany na enfant terrible nauk historycznych plecie jeszcze gorzej, ale, nie ważne jak bardzo tego nie chcemy, wypada jak ktoś kogo ostatecznie nam żal i komu chcielibyśmy przyznać rację.
No i gwiazdka dziewiąta - najważniejsza.
Tłumaczenie Pani Agi Zano zrobiło tę powieść dodatkowo. Majstersztyk. Narrator czasem mówi głosem Woody'ego Allena, innym razem Chaima Topola albo ma takie momenty kiedy pełną gębą cukierków Werthers Original podmlaskuje: cóż mógłbym dać mojemu wnukowi....
Czytajcie "Rodzinę Natenjahu" bo to dobro bogate w składniki myślowe, pełne mikro i makro spostrzeżeń.
Serio, sam siebie "zapytuję":
jak to się stało, że nieznanemu autorowi piszącemu o temacie w sumie dla mnie nie pociągającym daję dziewiątaka?
Osiem daję za to, że przeczytałem bardzo wyrafinowany szmonces. I broń borze iglasty to nie są jakieś głupstwa. Powiedzmy, że bohaterami są tutaj czarni i biali. Najsampierw śmiejesz się bo będzie beka z białych, potem - zaraz,...
Dałbym jakieś "oczko" wyżej, gdyby Chmielarz darował sobie dwa ostatnie rozdziały. Jeden z nich jest brykiem z całości, spłyconym konspektem dla tych co nie ogarnęli. Drugi karkołomnym epilogiem. Obydwa troszkę mnie rozczarowały.
Dałbym jakieś "oczko" wyżej, gdyby Chmielarz darował sobie dwa ostatnie rozdziały. Jeden z nich jest brykiem z całości, spłyconym konspektem dla tych co nie ogarnęli. Drugi karkołomnym epilogiem. Obydwa troszkę mnie rozczarowały.
Pokaż mimo to
Piękny moralitet.
Crummey używa religijnego obrazowania, ale delikatnie, bez nachalnej agitki. Pokazuje pewne obrazy, podaje tropy, do nas jednak należy interpretacja.
[Prze]życie głównych bohaterów Ady i Evereda bada sposobem podanym przez chemię - testuje ich razem i w osobnościach, są papierkami lakmusowymi, na których odbija się w różny sposób świat zewnętrzny. Są uwikłani w psychomachię - każdy kontakt z czymś spoza ich świata to też kwestie ich wyborów osobistych.
Oboje, choć mają bogate życia wewnętrzne (Ada potrafi je opisać) nie mogą do końca zaistnieć osobno. Jak krople rtęci łączą się ze sobą a potem z innymi, w większym skupisku.
Piękny moralitet.
Crummey używa religijnego obrazowania, ale delikatnie, bez nachalnej agitki. Pokazuje pewne obrazy, podaje tropy, do nas jednak należy interpretacja.
[Prze]życie głównych bohaterów Ady i Evereda bada sposobem podanym przez chemię - testuje ich razem i w osobnościach, są papierkami lakmusowymi, na których odbija się w różny sposób świat zewnętrzny. Są...
Miałem chwilę zawahania - dać 5 czy 6. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Na pewno na korzyść działało tutaj skojarzenie jakie miałem między światem "Ciężkich czasów" a tym co lubię oglądać na dużym ekranie. Myślę, że bracia Coen znają Doctorow'a - bo ich "Fargo" ustawicznie pojawiało mi się w głowie podczas czytania.
Zniechęcił mnie język, parafrazując klasyka - nie o taki western walczyłem.
Osada "Ciężki czasy" jest umowna, jej istnienie wyraża się tylko w decyzji mieszkańców. Czy wolą kierować się człowieczeństwem czy tylko pokierują się instynktami równie miernymi jako oni sami.
Miałem chwilę zawahania - dać 5 czy 6. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Na pewno na korzyść działało tutaj skojarzenie jakie miałem między światem "Ciężkich czasów" a tym co lubię oglądać na dużym ekranie. Myślę, że bracia Coen znają Doctorow'a - bo ich "Fargo" ustawicznie pojawiało mi się w głowie podczas czytania.
Zniechęcił mnie język, parafrazując klasyka - nie o taki...
2023-02-10
To trochę zabawka, ale z pretensjami do bycia szczególną. Pokoleniowa - bo ogarnie jej zastosowanie czytelnik "w pewnym wieku", rozpozna wszystkie tropy w niej pochowane, uśmiechnie się do nich i poczuje się przez chwilę młodszy. Inny - zbyt młody, a może za stary będzie mlaskał, że brzydko się w niej autor wyraża, na historię nie chodził, lubi Żydów, nie lubi Polaków i tym podobne kocopoły. Brała mnie szczególnie wtedy, gdy "schizofreniczna" jazda głównego bohatera (bohaterów?) cichła i to co stanowiło chorobliwy wytwór ich jaźni przyoblekało się w normalność.
To trochę zabawka, ale z pretensjami do bycia szczególną. Pokoleniowa - bo ogarnie jej zastosowanie czytelnik "w pewnym wieku", rozpozna wszystkie tropy w niej pochowane, uśmiechnie się do nich i poczuje się przez chwilę młodszy. Inny - zbyt młody, a może za stary będzie mlaskał, że brzydko się w niej autor wyraża, na historię nie chodził, lubi Żydów, nie lubi Polaków i tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-20
Zanim usiadłem by napisać tych kilka słów musiałem zastanowić się, w którą stronę powinien pójść mój komentarz. Czy powinienem zaznaczyć „uwaga: opinia może być spojlerem”? Bo tak naprawdę by faktycznie zachęcić do przeczytania „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” Miljenko Jergovicia trzeba by zacząć od końca. Od sedna jakie kryje się w kilkunastu (!) ostatnich zdaniach tej powieści. Cała reszta książki jest próbą analizy Jergovicia, od razu zaznaczam: niejasnej, celowo utrudnianej przez zagrzebskiego pisarza, schowanej pod wielopiętrową opowieścią snutą z różnych punktów widzenia.
Ktoś zabija w okrutny sposób romską dziewczynkę bywająca tam i ówdzie na ulicach Zagrzebia. Mamy jej domniemaną tożsamość: Srda Kapurova i w zasadzie to wszystko.
Rozpocznie się śledztwo, przecież musi. W „normalnym” kraju / miejscu przyniosłoby pewnie różne odpowiedzi, powstała by chociaż baza informacji służąca późniejszym dochodzeniom. Tylko, jak niezmordowanie pokazuje to Jergović, my nie jesteśmy w normalnym państwie…
To właściwie gdzie jesteśmy? Kim są ludzie tworzący to zbiorowisko?
W Polsce mamy regularnie przetaczające się burze dotyczące naszej przeszłości. Jak należy ją oceniać, co można powiedzieć o jej uczestnikach? Czytając „Srdę…” pomyślałem, jak okropnie jesteśmy rozpieszczeni. Mimo wielowiekowych, wspólnych tradycji tworzących państwowość, mimo naszej całkiem dużej jednolitości językowej my wciąż szukamy problemu gdzieś indziej. W tych co nam krzywdę robili.
Warto przy tym zerknąć do Jergovicia. Uzmysłowić sobie jakie traumy potrafili wyhodować sobie ludzie żyjący niedaleko stąd, w naszym kręgu kulturowym. Autor „Srdy…” chowa się za narratorami jakich wymyślił, momentami posuwa się do błazenady i ja go rozumiem. Gdyby chciał być szczery i dokonać pełnej konfrontacji z przeszłością państwa / krainy / miasta z jakich pochodzi to mogłoby to być nie do przełknięcia.
To niełatwa lektura. Przypomina trochę balansowanie nad przepaścią lub co bardziej do mnie przemawia przekraczanie niebezpiecznej granicy. Gdzieś w trakcie powieści pada zdanie: „jeśli zabójca dziewczynki nie zostanie skazany, wszyscy znajdziemy się trochę bliżej piekła”. Domyślacie się zapewne czego granicę miałem na myśli.
Zanim usiadłem by napisać tych kilka słów musiałem zastanowić się, w którą stronę powinien pójść mój komentarz. Czy powinienem zaznaczyć „uwaga: opinia może być spojlerem”? Bo tak naprawdę by faktycznie zachęcić do przeczytania „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” Miljenko Jergovicia trzeba by zacząć od końca. Od sedna jakie kryje się w kilkunastu (!) ostatnich...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-15
Zanim zaczniecie czytać spójrzcie na koniec książki. Jest tam dział literatura (wybrana), dzięki której powstała niniejsza biografia. I co tam mamy? Od „Wróżki”, „Detektywa”, „CKM”, przez Wikipedię po tygodniki opinii oraz literaturę fachową z zakresu nauk ścisłych.
Czyli jest rozstrzał, tak szeroki, że wręcz niezrozumiały. Według mnie to wcale nie działa na plus efektowi końcowemu.
To teraz skupmy się na samym początku. Autor (a raczej autorzy bo jest ich dwóch): Przemysław Słowiński, jak wynika z krótkiej noty biograficznej powielanej tu i ówdzie – człowiek mnóstwa talentów, „robi” również w literaturze faktu. Drugi Krzysztof K. Słowiński pozostaje bardziej tajemniczy i trudno tu coś o nim powiedzieć. Współpracownik. No i Wydawnictwo „Fronda”, ciut jakby zmarniałe za ostatnie lata. Czyli na tym etapie „czerwona lampka” zapaliła mi przynajmniej się dwa razy. Że może być różnie, wcale nie tak kolorowo jakby mógł to zapowiadać główny bohater.
Tesla – niespełniony geniusz, niezwykła osobowość wyprzedzająca o całe dziesięciolecia swoje czasy, ekscentryk, mitoman, dziwak w jednym. Postać – samograj. Tego nie można zepsuć…
Jak się nie da, jak się da!
Jeszcze jako tako to szło z początku. Trochę naiwnie, ale była szansa wszystko z czasem ulepszyć. Duet Słowińskich jednak o tym nie myślał. Właściwie nie wiem o czym panowie myśleli. Miałem w głowie jedno, wielkie, pojawiające się drukowanymi literami wrażenie. Oto czytam słabą, przegadaną pracę z gatunku magisterskich. One wszystkie mają te same braki - na przykład:
* nie wiesz co pisać (a kazali ci wydusić 200 stron maszynopisu) to cytuj! CYTUJ ile wlezie.
* nie przygotowałeś się odpowiednio to przepisuj własnymi słowami zagadnienia ci obce – cóż, że ich nie rozumiesz? Nikt się nie zorientuje…
I wtedy są takie oto kwiatuszki jak na przykład ten:
„Zgodnie z drobiazgowo opracowanym planem, zamierzał przestudiować jego regularne i przypadkowe fluktuacje. Umieścił wysokoczułe urządzenie sterujące instrumentem rejestrującym w uzwojeniu wtórnym i przy uziemionym uzwojeniu pierwotnym wtórne ulokował wysoko na terminalu”.
Jest tego więcej, cała łąka powiedziałbym. Ja łąki wręcz uwielbiam, biegam po nich boso co rano, po rosie i kwitnącym kwiecie….no ale…
Nie, proszę Państwa, tak nie wolno.
To powinno być karalne czyli zapomniane lub czytane na własną odpowiedzialność. mniej
Zanim zaczniecie czytać spójrzcie na koniec książki. Jest tam dział literatura (wybrana), dzięki której powstała niniejsza biografia. I co tam mamy? Od „Wróżki”, „Detektywa”, „CKM”, przez Wikipedię po tygodniki opinii oraz literaturę fachową z zakresu nauk ścisłych.
Czyli jest rozstrzał, tak szeroki, że wręcz niezrozumiały. Według mnie to wcale nie działa na plus efektowi...
2020-09-30
Spodziewałem się czegoś innego, mówiąc bardziej dosadnie „coś nie pykło”.
Ja chyba chciałem gawędy, trochę bajerowania, miałem taką potrzebę żeby mi ktoś zrobił ciepłą, włoską biesiadę z mnóstwem przystawek, czterema daniami głównymi przeplatanymi za każdym razem małą kawą. Czyli z jednej strony różne źródła (bo to wreszcie opowiadanie o historii), ale rozmaicie użyte – mieszanka stylów i kierunków. Żegnamy się z Italią no to liczyłem na imprezkę pożegnalną.
A tu figa (z importu).
Nie chcę być niesprawiedliwy i od razu powiem, że źródeł jakich wykorzystuje autorka jest naprawdę sporo (dobrych kilka procent objętości wersji czytnikowej na jakich widziałem je sumiennie wymieniane). Mnie nie podszedł sposób w jaki to zrobiła. Całość jest dla mnie podobna do bardzo długiego odczytu i choć nie muszę z niego zapamiętać wszystkich istotnych punktów na jakiś egzamin, to moja zdolność koncentracji co pewien czas słabła, uciekała.
Czyżbym się nudził?
Historię starożytnego Rzymu poznawałem dość dogłębnie, byłem z tego surowo oceniany i mam jakieś tło w głowie. Fakty przytaczane przez M.W.Beard idealnie się tam wpasowały – pytanie tylko jakbym się czuł nie wiedząc prawie nic o Rzymie, o jego dziejach. Przepadłbym, jak nic.
Na koniec zostawię plus dla „SPQR”: spodobało mi się podejście do źródeł i pozbawienie ich „nadmiaru znaczenia”. Autorka pisze wprost: mamy na czym pracować poznając Rzym tamtego czasu, ale wiele treści powinniśmy przesiać, zrezygnować z mitologizowania. Nie należy być pewnym i dużo sądów niech będzie wyrażane z przypuszczeniem. Być może nie odkryjemy w ten sposób wielu mechanizmów i przyczyn zjawisk nadających kształt ówczesnej epoce. Ale próbować warto.
Spodziewałem się czegoś innego, mówiąc bardziej dosadnie „coś nie pykło”.
Ja chyba chciałem gawędy, trochę bajerowania, miałem taką potrzebę żeby mi ktoś zrobił ciepłą, włoską biesiadę z mnóstwem przystawek, czterema daniami głównymi przeplatanymi za każdym razem małą kawą. Czyli z jednej strony różne źródła (bo to wreszcie opowiadanie o historii), ale rozmaicie użyte –...
2020-11-01
Jestem psychofanem Olgi Tokarczuk. Od razu dodam, że moja atencja do najwybitniejszej z polskich pisarek współczesnych (change my mind!) nie musi mi odbierać zdolności rzetelnej oceny tego co przeczytałem. Właśnie, właściwie nie przeczytałem tylko posłuchałem. Bo „Księgi Jakubowe” woziły się ze mną w samochodzie prawie 3 miesiące. Powodów było na pewno dwa. Przede wszystkim objętość treści, ale ja też nie śpieszyłem się, nie chciałem gnać. Szybko można się zorientować, że oto przed nami prawdziwy gmach pisarstwa. Ogromny, pełen zakamarków, ukrytych przejść, przeciągów, miejsc mało przytulnych i takich co zapierają dech w piersiach. Szybko postanowiłem zwolnić i skupić się na tym co odbierają moje zmysły.
Podkreślam: piszę swoja notatkę pod audiobook. Z racji wspomnianej wielkości „Księgi Jakubowe” czyta zespół lektorów i lektorek. To nie tylko dodaje kolejnym osobom „w sztafecie” trochę świeżości, zmienia się również nasze postrzeganie następujących po sobie części. Każda księga jest podana osobnym głosem i przez to jest inna pod względem nastroju, kolorytu, akcji, emocji.
Występują kolejno: Danuta Stenka, Wiktor Zborowski, Jan Peszek, Agata Kulesza, Maja Ostaszewska, Adam Ferency i Mariusz Bonaszewski. Trudno wybierać kto w tej ekipie wybija się w swoim kunszcie nadawania książkowej treści fizycznych cech. Zborowski czyta tak, że wszystkie najbardziej pokraczne głoski języka polskiego brzmią klarownie i soczyście. Kulesza jest melancholijna, Ostaszewska dodaje komizmu, Peszek w 100% „żydowski”, Bonaszewski jest zimny i przez to bardzo mocny w wyrazie. No i niezwykły Adam Ferency, którego warsztat zawsze wprawia mnie w niekłamany zachwyt.
Wychodzi z tego piękna robota, angażująca słuchacza do głębi. Być może Olga Tokarczuk lepiej czuje się w swoim „stylu podstawowym”, ale „Księgi Jakubowe” mają trudną do nazwania wartość plastycznego opisu jakiego po prostu nie znajdziemy wśród innych polskich powieściopisarzy. Nie dlatego, że inni tak nie potrafią, tylko po prostu robią to inaczej.
Jestem psychofanem Olgi Tokarczuk. Od razu dodam, że moja atencja do najwybitniejszej z polskich pisarek współczesnych (change my mind!) nie musi mi odbierać zdolności rzetelnej oceny tego co przeczytałem. Właśnie, właściwie nie przeczytałem tylko posłuchałem. Bo „Księgi Jakubowe” woziły się ze mną w samochodzie prawie 3 miesiące. Powodów było na pewno dwa. Przede wszystkim...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-13
Pierwszy przystanek, miał stanowić rozgrzewkę, łagodne wejście w podróż.
Nie ma czegoś takiego jak „ja i Słowacja”, tak samo jak nie ma „ja i kryminał”. Nie pociąga mnie ani jedno ani drugie. Przekraczając naszą południową granicę mam wrażenie wchodzenia w coś w co wolałbym uniknąć, w pewien rodzaj wszędobylskiego smutku.
A kryminały w zdecydowanej większości mnie nudzą.
Stąd wybór był oczywisty – to musiał być słowacki kryminał 😉
Historia jaką opisuje Dominik Dan nie jest wymagająca. Ma za to lekkość, humor i przynajmniej w kilku miejscach (jakby dla przeciwwagi nieprawdopodobieństwa całości) prawdziwość opisywanych sytuacji. Szczególnie takich z normalnego życia mężczyzny po czterdziestce z dopustem żony, dzieci oraz głupawych kolegów w pracy.
Przykładem niech będzie tutaj: MIĘSO.
Wokół mięsa kręci się dość dużo w „Celi numer 17”. Po lekturze tej książki wszelkie wyroby jakich dostarczają nam "nasi bracia mniejsi" będą jawić się jako jeden z fundamentów słowackości.
Przyszło mi to do głowy kiedy skonfrontowałem przygody bohaterów z pewnym z moich pobytów w tym kraju. Siedziałem wtedy kilka dni w klasztorze, gotował mi słowacki Rom i mięso było na każdy posiłek. We wszystkich możliwych wersjach.
Zatem jeśli musiałbym wykluczyć kogoś z potencjalnych czytelników "Celi numer 17" postawiłbym na jaroszy. Poza tym wydaje się być uniwersalna. I nawet śmieszna 😊
Pierwszy przystanek, miał stanowić rozgrzewkę, łagodne wejście w podróż.
Nie ma czegoś takiego jak „ja i Słowacja”, tak samo jak nie ma „ja i kryminał”. Nie pociąga mnie ani jedno ani drugie. Przekraczając naszą południową granicę mam wrażenie wchodzenia w coś w co wolałbym uniknąć, w pewien rodzaj wszędobylskiego smutku.
A kryminały w zdecydowanej większości mnie...
2019-09-20
Nobliszka napisała: chodź, zobaczymy jeszcze tamte okolice!
Jakie tamte…? – odpowiedziałem – masz na myśli romskie osady?? No nie wiem... Ale po co? dodałem w duchu.
Jak byłem berbeciem to mnie straszyli słowami niewybrednymi – jak będziesz niegrzeczny to przyjdzie Cygan i Cię zabierze. Takie czasy. A teraz na dodatek chciałem już czeskiego piwa i knedlików.
A ona dalej: Znam jednego Austriaka, nazywa się Gauß i on nas oprowadzi.
OK, poszliśmy.
Okazał się niezłym przewodnikiem. Nie klepał standardowych formułek. Raczej pociągnął swoją opowieść jakby swobodnie cytował pamiętnik z własnej podróży. Nazwał go „Psożercy ze Svini”. (Już przy Dominiku Danie pisałem: coś z mięsem jest na rzeczy w tych okolicach :))
Opowieść lub reportaż Gaußa traktuję jako wstęp do czegoś większego. Bo tutaj robi tylko zwięzły szkic (raptem 130 stron!) i naprawdę zaciekawia. Chciałoby się poprosić o więcej i właśnie wtedy on przerywa i daje nam wyraźnie do zrozumienia, że musi już lecieć.
Sprawdziłem go w Wiki: jest dość płodnym reportażystą i twórcą esejów, ale jakoś jego nazwisko „nie przewija się”. Szkoda bo w „Psożercach…” widać z jaką łatwością nazywa to co widzi, posługując się relacją pełną wrażliwości i ciepła. Takie pisanie powinno być bardziej popularne, drobnym literami, krótkimi rozdziałami, bez zadęcia. Zobaczcie sami!
Nobliszka napisała: chodź, zobaczymy jeszcze tamte okolice!
Jakie tamte…? – odpowiedziałem – masz na myśli romskie osady?? No nie wiem... Ale po co? dodałem w duchu.
Jak byłem berbeciem to mnie straszyli słowami niewybrednymi – jak będziesz niegrzeczny to przyjdzie Cygan i Cię zabierze. Takie czasy. A teraz na dodatek chciałem już czeskiego piwa i knedlików.
A ona dalej:...
2019-10-05
…i właśnie wtedy, kiedy miałem się poddać i odłożyć „Wesela w domu”, Hrabal, tak po literacku, poklepał mnie po ramieniu i patrząc prosto w oczy powiedział, żebym poczekał moment bo on chce mi powiedzieć prawdę. Jakąś, swoją, może nie całą, ale że mnie to na pewno zainteresuje.
Bo ponad wszystko właśnie jej potrzebowałem. Jak mówiłem „Czechy”, to myślałem „Hrabal” i na odwrót. Chciałem od niego usłyszeć co to jest ta „czeskość”, jakie to ma formy, czym to się je. Nie od jego apologetów czy wyznawców, od niego samego.
Zatem w decydującym momencie „Wesel w domu” Hrabal porzuca błazenadę, zasłona żartu opada i widać wszystko jak na dłoni. Ustami nie swoimi, ale kogoś bliskiego zaczyna mówić o sobie rzeczy najintymniejsze. Są one jednocześnie znane wszystkim czytającym, ponieważ mniej lub bardziej dotyczą każdego z nas:
o tym czy czujemy się wolni
co możemy poświęcić dla poczucia wolności
czego się boimy
czy przeszłość jest dla nas nauczką czy balastem
Czyli „czeskość”, „polskość” i choćby „tajwańskość” są tylko przez króciutki moment w nas, potem jesteśmy wzajemnie bardzo podobni, tak samo odważni i tchórzliwi, piękni i brzydcy, jesteśmy tyle samo sobą i nie sobą.
Na początku jest wielokropek co sugerowałoby, że opuściłem jakąś część zdania. W rzeczywistości z niej zrezygnowałem. „Wesela w domu” są jak pierwsze światło po długim czasie ciemności i kompletnie nie czuję się na siłach by coś im zarzucić. Nie godzi się!
…i właśnie wtedy, kiedy miałem się poddać i odłożyć „Wesela w domu”, Hrabal, tak po literacku, poklepał mnie po ramieniu i patrząc prosto w oczy powiedział, żebym poczekał moment bo on chce mi powiedzieć prawdę. Jakąś, swoją, może nie całą, ale że mnie to na pewno zainteresuje.
Bo ponad wszystko właśnie jej potrzebowałem. Jak mówiłem „Czechy”, to myślałem „Hrabal” i na...
2019-10-08
W trasie fajne są zaskoczenia i wybieranie mało popularnych dróg, na przełaj, na "czuja". Czasem też potrzebna jest mapa.
Czechy opuszczamy po "Praskim elementarzu". Ja bym dodał podtytuł "Atlas czeskiej literatury". Kaczorowski pisze artykułami czyli - potrafi być zwięzły, trochę jest na poważnie i nie, każdy z nich ma swoją osobną formułę i wydźwięk. Bez obaw, tutaj nie ma wykładów. Raczej jest opowieść o tym, że czeskiej kultury pisanej nie powinniśmy lekceważyć lub pobłażliwie podsumowywać przygodami Szwejka czy recytowaniem "Kundera wielkim pisarzem był (jest)".
Warto sięgnąć po Kaczorowskiego i samemu zobaczyć ile udało się zrobić dobrego naszym sąsiadom w powieściopisarstwie. A czasu i odpowiednich warunków mieli na to naprawdę niewiele.
W trasie fajne są zaskoczenia i wybieranie mało popularnych dróg, na przełaj, na "czuja". Czasem też potrzebna jest mapa.
Czechy opuszczamy po "Praskim elementarzu". Ja bym dodał podtytuł "Atlas czeskiej literatury". Kaczorowski pisze artykułami czyli - potrafi być zwięzły, trochę jest na poważnie i nie, każdy z nich ma swoją osobną formułę i wydźwięk. Bez obaw, tutaj nie...
2019-11-10
Naprawdę starałem się.
Robiłem co mogłem, żeby dać tej powieści szansę. Bo przecież nie można powiedzieć: nie należy. „Blaszany bębenek” jest wyjątkowy. Przypomina trochę encyklopedię środków stylistycznych. Grass właściwie nie kładzie przed czytelnikiem nic innego.
No i chciałem wybierając kierunek „Blaszanego bębenka” doświadczyć podwójnie rozumianej granicy. Z jednej strony granicy terytorialnej – Nie-Wolnego miasta Gdańsk, z drugiej granicy kreacji na jaką pozwolił sobie Grass stając się zaraz po tym celem dla całej masy obrażonych jego historią czytelników.
I ja bardzo pragnąłem to wszystko poznać. Tylko że z czasem zaczęły mnie nachodzić wątpliwości. O to mi chodziło? Gdańsk jest, historia jest, pogranicze też. A ja nic nie czuję. Nie potrafię się uczuciowo zaangażować. Pojawiały się natrętne myśli. Tyle jest fajnych miejsc przed nami na tej trasie, masa możliwości, a ja słucham narracji być może wrażliwego, niemniej wyraźnie wstrętnego egocentryka-bachora.
Któregoś wieczoru zasnąłem nad jego gadaniną po raz kolejny. Po raz pierwszy jednakowoż, wkrótce po tym jak czytnik pacnął mnie w głowę wylatując ze zwiotczałych dłoni, zaraz po zaprzestaniu czytania utraciłem zdolność spania.
Tego było za wiele.
Podzieliłem się wątpliwościami z Nobliszką.
Napisała: „Nie znęcaj się nad sobą”.
Naprawdę starałem się i przeczytałem połowę. Oceny nie wystawiam.
Naprawdę starałem się.
Robiłem co mogłem, żeby dać tej powieści szansę. Bo przecież nie można powiedzieć: nie należy. „Blaszany bębenek” jest wyjątkowy. Przypomina trochę encyklopedię środków stylistycznych. Grass właściwie nie kładzie przed czytelnikiem nic innego.
No i chciałem wybierając kierunek „Blaszanego bębenka” doświadczyć podwójnie rozumianej granicy. Z jednej...
2019-12-31
Chwilę po rozpoczęciu lektury, tak chyba z 6 stron minęło, pomyślałem sobie: cóż za dziwaczny wybór kierunku podróży. Co my tu robimy? Piotr Buras napisał gęstą od treści publicystykę. Z punktu widzenia turysty książkowego nie ma tutaj ani jednej palmy, leżaczka, restauracji, punktu widokowego. Jest żywa przyroda, wyschnięta ziemia albo mokradła, busz, plątanina tropów i odniesień do informacji czym są Niemcy, co ten kraj socjologicznie i politycznie kryje i jak jest zbudowany.
No właśnie, czy uprawnione jest tutaj napisać „czym SĄ Niemcy” – przecież książka Burasa była pisana ponad 10 lat temu. Potem mieliśmy „KRYZYS uchodźczy” (jakby uchodźcy byli czemuś winni poza tym, że uciekają od wszystkiego co nie pozwala im normalnie żyć) i to na pewno jeszcze raz przebudowało obraz niemieckich nastrojów i samego społeczeństwa.
Czyli „Muzułmanie i inni Niemcy” to coś jakby trochę przedatowany przewodnik po społeczeństwie, ale z drugiej strony pisany przez krajowca. I ten plus przeważa nad minusem. Buras ma wiedzę o tym co jest za Odrą, czasem tak wszechstronną, jakby urodził się w dowolnym mieście mającym w nazwie „am der” albo „in der”, jeździł Volkswagenem, kibicował Borussi i ocierał wąsa z piwnej piany co wieczór.
Chwilę po rozpoczęciu lektury, tak chyba z 6 stron minęło, pomyślałem sobie: cóż za dziwaczny wybór kierunku podróży. Co my tu robimy? Piotr Buras napisał gęstą od treści publicystykę. Z punktu widzenia turysty książkowego nie ma tutaj ani jednej palmy, leżaczka, restauracji, punktu widokowego. Jest żywa przyroda, wyschnięta ziemia albo mokradła, busz, plątanina tropów i...
więcej mniej Pokaż mimo to
To jest pozycja dla tych co lubią kminić.
Potwierdza to sama Nunez pisząc w pewnym momencie mniej więcej tak: tam gdzie inni przeszliby marszem obserwacji przez pewną scenę, ona woli postać i przyglądać się. I raczej chwała jest za to bo daje do zrozumienia, że nie zna wszystkich odpowiedzi.
Lepiej zostać przy pytaniu. Czasem takie ćwiczenie prowokuje do zmiany perspektywy.
To jest pozycja dla tych co lubią kminić.
Pokaż mimo toPotwierdza to sama Nunez pisząc w pewnym momencie mniej więcej tak: tam gdzie inni przeszliby marszem obserwacji przez pewną scenę, ona woli postać i przyglądać się. I raczej chwała jest za to bo daje do zrozumienia, że nie zna wszystkich odpowiedzi.
Lepiej zostać przy pytaniu. Czasem takie ćwiczenie prowokuje do zmiany perspektywy.