-
ArtykułyTo do tych pisarek należał ostatni rok. Znamy finalistki Women’s Prize for Fiction 2024Konrad Wrzesiński6
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 1LubimyCzytać7
-
Artykuły„Horror ma budzić koszmary, wciskać kolanem w błoto i pożerać światło dnia” – premiera „Grzechòta”LubimyCzytać1
-
Artykuły17. Nagroda Literacka Warszawy. Znamy 15 nominowanych tytułówLubimyCzytać2
Biblioteczka
Głupie, chore i po*ebane ale bawiłem się naprawdę dobrze, polecam :-)
Głupie, chore i po*ebane ale bawiłem się naprawdę dobrze, polecam :-)
Pokaż mimo to
Bardzo dobra powieść, choć po przeczytaniu odczułem pewien niedosyt. Sam nie wiem dlaczego ale „Dzień tryfidów” wywarł na mnie wrażenie wstępnego szkicu, który miał przeobrazić się w coś większego i dojrzalszego ale nigdy do tego nie doszło. Pomysł na powieść naprawdę świetny i wcale bym się nie pogniewał, gdyby został przekuty na książkę gabarytami porównywalną z najbardziej obszernymi książkami Kinga (oby tylko King jej nie pisał bo by nas zamęczył swoim bezustannym społeczno-obyczajowym pitoleniem). Jest tutaj wiele elementów, którym dalsze rozwinięcie i bardziej wnikliwa analiza tylko by wyszły na zdrowie, z naciskiem na motyw samych tryfidów, które autor potraktował trochę po macoszemu.
Trochę szkoda, że Wyndham bardziej nie rozwinął całej historii ale to co nam zaprezentował nadal zasługuje na bardzo wysoką notę.
Bardzo dobra powieść, choć po przeczytaniu odczułem pewien niedosyt. Sam nie wiem dlaczego ale „Dzień tryfidów” wywarł na mnie wrażenie wstępnego szkicu, który miał przeobrazić się w coś większego i dojrzalszego ale nigdy do tego nie doszło. Pomysł na powieść naprawdę świetny i wcale bym się nie pogniewał, gdyby został przekuty na książkę gabarytami porównywalną z...
więcej mniej Pokaż mimo toPo trzech nieudanych podejściach postanowiłem wywiesić białą flagę. Klasyka klasyką ale ja męczyłem się z „Wojną światów” okrutnie a wszystko za sprawą suchego, analitycznego stylu, którym raczy nas Wells. Czyta się to jak artykuł w gazecie, zero jakichkolwiek emocji. Zakładam, że takie było założenie autora ale mi takie zagrywki są totalnie nie w smak. Zdarzało mi się mniej męczyć z powieściami liczącymi tysiąc stron niż z tymi 87 stronami (bo tylko tyle przeczytałem) „Wojny światów”. Oceny nie wystawiam ale śmiało mogę stwierdzić, że czytając Wellsa bardziej cierpiałem niż się bawiłem.
Po trzech nieudanych podejściach postanowiłem wywiesić białą flagę. Klasyka klasyką ale ja męczyłem się z „Wojną światów” okrutnie a wszystko za sprawą suchego, analitycznego stylu, którym raczy nas Wells. Czyta się to jak artykuł w gazecie, zero jakichkolwiek emocji. Zakładam, że takie było założenie autora ale mi takie zagrywki są totalnie nie w smak. Zdarzało mi się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po "Dom na wzgórzu" sięgnąłem z uwagi na moją słabość do ghost stories, jak i też kredyt zaufania jaki sobie u mnie pozyskał autor za sprawą "Ludzi doskonałych". Tym razem jest jednak trochę gorzej. "Dom na wzgórzu" to podręcznikowo napisana powieść o nawiedzonym domu, z tym że beznamiętna i bardzo przewidywalna. Przeżycie podobne do oglądania kreskówki o duchach - nie ważne jak intensywnych chwytów użyto, człowiek dalej ma świadomość, że to tylko kreskówka. Czytało mi się szybko, jakiś tam klimacik był ale samej grozy w zasadzie zero. Było parę ciekawych motywów ale to w zasadzie tyle, zaś jedyną mocną reakcję emocjonalną zanotowałem rozmyślając o sytuacji tej biednej Caro, która musiała skończyć w związku z takim cymbałem jak ten jej cały Ollie.
Kupione, przeczytane, zapomniane. Przeczytałem bez bólu ale daleko mi do zachwytów.
Po "Dom na wzgórzu" sięgnąłem z uwagi na moją słabość do ghost stories, jak i też kredyt zaufania jaki sobie u mnie pozyskał autor za sprawą "Ludzi doskonałych". Tym razem jest jednak trochę gorzej. "Dom na wzgórzu" to podręcznikowo napisana powieść o nawiedzonym domu, z tym że beznamiętna i bardzo przewidywalna. Przeżycie podobne do oglądania kreskówki o duchach - nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ostatnie opowiadanie sobie podarowałem - skoro osiem poprzednich nie zrobiło na mnie wrażenia, to raczej jedna historia tego nie zmieni. Onions styl miał całkiem przyjemny ale te jego opowiadania to jedne wielkie flaki z olejem. Spotykałem się już z porównaniami Onionsa do Grabińskiego - że niby obaj siedzą w tych samych klimatach, gdzie nie wiadomo czy czytelnik ma do czynienia z siłami nadnaturalnymi, czy też urojeniami bohaterów. Różnica polega na tym, że u Grabińskiego był styl, klimat i groza a u Onionsa tylko styl i to też o wiele mniej kwiecisty niż u naszego polskiego mistrza. Ja szczerze przyznam, że te opowiadania nie tylko mnie wynudziły ale często też nie miałem pojęcia o co w nich się rozchodzi. Taka w sumie dobra pisanina ale o niczym. Jest potencjał techniczny ale ewidentnie brak potencjału twórczego.
Fakt, że "Na opak" ma tak wysokie notowania (i to nie tylko na lubimyczytać ale też na goodreads) jest dla mnie zupełnie niezrozumiały. Może w przypadku wielu osób już sam fakt obcowania z "klasyką" sprawia, że zatracają jakikolwiek krytycyzm a może to ja nie potrafię odkryć ukrytej literackiej szlachetności w dziełach Onionsa. Na chwilę obecną wiem jedno - "Na opak" to najgorszy (grafomańskich wypocin Gunii nawet nie biorę pod uwagę) zbiór wydany pod banderą Biblioteki Grozy. Nudna, bezpłciowa pisanina.
Ostatnie opowiadanie sobie podarowałem - skoro osiem poprzednich nie zrobiło na mnie wrażenia, to raczej jedna historia tego nie zmieni. Onions styl miał całkiem przyjemny ale te jego opowiadania to jedne wielkie flaki z olejem. Spotykałem się już z porównaniami Onionsa do Grabińskiego - że niby obaj siedzą w tych samych klimatach, gdzie nie wiadomo czy czytelnik ma do...
więcej mniej Pokaż mimo toNajbardziej podobały mi się trzy pierwsze opowiadania, z naciskiem na otwierający zbiór "Upiorny uśmiech". Pozostałe cztery mogą być, w sumie ani grzeją, ani ziębią. Duży plus za bardzo przyjemny styl, z gatunku tych do autubusu/pociągu. Gdyby cały zbiorek był na poziomie pierwszego opowiadania, byłby to jeden z moich faworytów z C&T, ale jako że druga połowa jakościowo leci na łeb, na szyję, ocenę wystawiam "tylko" dobrą.
Najbardziej podobały mi się trzy pierwsze opowiadania, z naciskiem na otwierający zbiór "Upiorny uśmiech". Pozostałe cztery mogą być, w sumie ani grzeją, ani ziębią. Duży plus za bardzo przyjemny styl, z gatunku tych do autubusu/pociągu. Gdyby cały zbiorek był na poziomie pierwszego opowiadania, byłby to jeden z moich faworytów z C&T, ale jako że druga połowa jakościowo...
więcej mniej Pokaż mimo toZawsze kiepski był ze mnie patriota ale w kwestii rodzimej literatury grozy, prawdziwy ze mnie zdrajca narodu. Polski horror/weird fiction moim skromnym zdaniem leży i kwiczy i jedyne co ma do zaoferowania to niskich lotów niezobowiązującą rozrywkę klasy B/C, taką w sam raz do zabawiania czytelnika w pociągu czy autobusie. Żadnych klasyków, żadnych kamieni milowych, nic z czym można by z dumą pokazać się reszcie literackiego świata, za to dużo takiej twórczości, której wręcz wypada się wstydzić. Tak myślałem, dopóki nie wziąłem się za Grabińskiego - po przeczytaniu "Znaków niesamowitych" śmiało mogę przyznać, że w moich oczach należy się facetowi miejsce obok takich tytanów jak Poe czy Lovecraft. Grabiński ma wszystko to, czym mogli poszczycić się wspomniani mistrzowie - piękny styl, umiejętność budowania niesamowitego klimatu i wyobraźnię bez granic. Podchodziłem do "Znaków niesamowitych" jak pies do jeża, w końcu się przełamałem i muszę przyznać, że jest to jeden z najlepszych zbiorów opowiadań Biblioteki Grozy. Zawsze myślałem, że to robienie z Grabińskiego "polskiego Poe" to takie trochę rozumowanie na zasadzie "na bezrybiu i rak ryba" - nie mamy żadnych osiągnięć w kategorii literatury grozy ale nie możemy być gorsi od reszty świata, więc musimy sobie znaleźć choć jednego klasyka, więc niech będzie ten cały Grabiński. Błąd okrutny, facet naprawdę miał talent i wielu spośród klasyków mogłoby się od niego uczyć. Czapki z głów.
Zawsze kiepski był ze mnie patriota ale w kwestii rodzimej literatury grozy, prawdziwy ze mnie zdrajca narodu. Polski horror/weird fiction moim skromnym zdaniem leży i kwiczy i jedyne co ma do zaoferowania to niskich lotów niezobowiązującą rozrywkę klasy B/C, taką w sam raz do zabawiania czytelnika w pociągu czy autobusie. Żadnych klasyków, żadnych kamieni milowych, nic z...
więcej mniej Pokaż mimo toPowieść zgrabnie napisana i z ciekawym pomysłem ale w ogólnym rozrachunku zbyt ckliwa i przeładowana mądrościami rodem ze spotkań szkółki niedzielnej. Postać głównego antagonisty tak wydumana, że aż nierzeczywista zaś scena z Mokerem w domu głównego bohatera przekombinowana do bólu. Najlepszy jest środek historii, początek to flaki z olejem rodem z co gorszych kingowskich tasiemców, końcówka zaś tak przesłodzona, że idealnie wpasowałaby się w jakąś komedię familijną z Robinem Williamsem w roli głównej. Czytało się przyjemnie ale jak dla mnie było to wszystko trochę za ciepłe i sweetaśne.
Powieść zgrabnie napisana i z ciekawym pomysłem ale w ogólnym rozrachunku zbyt ckliwa i przeładowana mądrościami rodem ze spotkań szkółki niedzielnej. Postać głównego antagonisty tak wydumana, że aż nierzeczywista zaś scena z Mokerem w domu głównego bohatera przekombinowana do bólu. Najlepszy jest środek historii, początek to flaki z olejem rodem z co gorszych kingowskich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZbiory opowiadań Biblioteki Grozy dzielę na dwie kategorie - dobre i bardzo dobre (poza Lovecraftem, który jest dla mnie genialny i Gunią, którego nie trawię za grosz). "Gość Draculi" w moim osobistym odczuciu trafia do pierwszej szufladki. Przyjemnie się czytało ale szału nie ma, jest klimat ale groza znikoma. Moi faworyci z tego zbiorku to "Dom sędziego" (najlepsze!), "Tajemnica rosnącego złota", "Pogrzeb szczurów" (choć brak tu elementów fantastycznych, to jednak klimat zaszczucia robi swoje, budzi skojarzenia z "Widmo nad Innsmouth" Lovecrafta) i zamykające zbiór, bardzo wciągające (!) "Ruchome piaski". Reszta opowiadań da się lubić ale nie zagościły mi w głowie na dłużej, przy czym niektóre jawiły mi się na zbyt ciepłe i optymistyczne. Po raz kolejny wysoki poziom Biblioteki Grozy został utrzymany.
Zbiory opowiadań Biblioteki Grozy dzielę na dwie kategorie - dobre i bardzo dobre (poza Lovecraftem, który jest dla mnie genialny i Gunią, którego nie trawię za grosz). "Gość Draculi" w moim osobistym odczuciu trafia do pierwszej szufladki. Przyjemnie się czytało ale szału nie ma, jest klimat ale groza znikoma. Moi faworyci z tego zbiorku to "Dom sędziego" (najlepsze!),...
więcej mniej Pokaż mimo toBłyskawicznie się czyta, jest duszno i klimatycznie i pewnie dałbym wyższą notę, gdyby nie zakończenie, które w moim osobistym rankingu plasuje się na pierwszym miejscu w kategorii "najbardziej przekombinowane zakończenie wszechczasów". Serio, Arnold tak poleciał po bandzie z końcówką, że niejedna intryga Sebastiana Fitzka to przy jego pomyśle fabuła dobranocki. Koniec końców jestem bardziej na "tak" niż na "nie" i choć po lekturze "Mauzoleum" jakiegoś przesadnego parcia na więcej twórczości pisarza nie mam, to pewnie jeszcze kiedyś po jakąś pozycję jego autorstwa sięgnę.
Błyskawicznie się czyta, jest duszno i klimatycznie i pewnie dałbym wyższą notę, gdyby nie zakończenie, które w moim osobistym rankingu plasuje się na pierwszym miejscu w kategorii "najbardziej przekombinowane zakończenie wszechczasów". Serio, Arnold tak poleciał po bandzie z końcówką, że niejedna intryga Sebastiana Fitzka to przy jego pomyśle fabuła dobranocki. Koniec...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszystko byłoby ok, gdyby ze środka wyciąć dobre sto stron albo i więcej (ewentualnie inaczej je zagospodarować). Początek obiecujący, zakończenie interesujące a pomiędzy takie męczenie wora, że aż się odechciewa czytać. Karika próbuje przekonać czytelnika, że „Szczelina” oparta jest na mniej lub bardziej rzeczywistych wydarzeniach i jest w swoim zamiarze udowodnienia tego tak upierdliwy, że w pewnym momencie ta książka zaczyna przypominać ukryty pod materacem notes jakiegoś anemicznego konspiro-paranoika, który zbiera dowody na istnienie ogólnoświatowego spisku. Misternie budowany klimat ulega dekonstrukcji na rzecz czegoś, co można śmiało określić mianem papierowej „Strefy 11”. W pewnym momencie miałem już naprawdę ochotę pizgnąć tę książkę przez okno, na szczęście wytrwałem i w sumie nie żałuję, bo końcówka mi wszelkie bóle obcowania ze „Szczeliną” zrekompensowała.
Zabiegi a la „udowodnię wam to i tamto choćbym się miał zesrać” to jedno - druga rzecz, której totalnie nie mogłem strawić w tej powieści to bohaterowie. Nie tylko nie wzbudzają sympatii ale i sami siebie nienawidzą. I to do tego stopnia, że ta wszechobecna wrogość między nimi unosi się w powietrzu nawet w sytuacjach, w których nawet najwięksi wrogowie uścisnęliby sobie dłonie dla własnego dobra. Tytuł największego dupka powieści bezapelacyjnie należy się głównemu bohaterowi, któremu - gdybym miał okazję go spotkać w świecie rzeczywistym - z chęcią obiłbym mordę.
Zaliczyłem „Strach”, zaliczyłem „Szczelinę” i wniosek mam jeden: jeśli o mnie chodzi, koniec z czytaniem Kariki. Koleś trzyma jakiś tam poziom ale jest multum innych pisarzy, którzy są w te klocki o niebo lepsi od niego. Aczkolwiek, muszę autorowi oddać honor - widać w jego warsztacie jakiś tam progres. „Strach” zaczyna się bardzo dobrze a potem wszystko leci na łeb na szyję, w „Szczelinie” natomiast mamy bardzo dobry start, zjazd po równi pochyłej, na koniec zaś porządny skok jakościowy. No ale dobry start i dobre zakończenie z mizerią pomiędzy to dla mnie trochę za mało. „Szczelina” nie jest zła ale mnie osobiście nie zachwyciła.
Wszystko byłoby ok, gdyby ze środka wyciąć dobre sto stron albo i więcej (ewentualnie inaczej je zagospodarować). Początek obiecujący, zakończenie interesujące a pomiędzy takie męczenie wora, że aż się odechciewa czytać. Karika próbuje przekonać czytelnika, że „Szczelina” oparta jest na mniej lub bardziej rzeczywistych wydarzeniach i jest w swoim zamiarze udowodnienia tego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po przeczytaniu "Złego wpływu" przypomniała mi się sytuacja, która nie tak dawno temu miała miejsce w jednym z często odwiedzanych przeze mnie sklepów spożywczych.
Stoję sobie przed półkami uginającymi się od wszelkich odmian żarcia a obok mnie nieznany mi jegomość robi to samo. Stoimy tak prawie dziesięć minut, ramię w ramię, nie mogąc się na nic zdecydować. W końcu facet obok - bardziej do siebie niż do mnie - mówi: "niby jest wszystko a nie ma nic".
Słowa te idealnie podsumowują "Zły wpływ" Campbella - w tej powieści jest wszystko co być powinno a jednocześnie nie ma nic. Z techniczego punktu widzenia wszystko tu gra i buczy ale w ogólnym rozrachunku cała historia wydaje się totalnie bezjajeczna i spływa po czytelniku jak po kaczce. Nie ma żadnych momentów chwytających za serce, czyta się to jak książkę kucharską. Jedynie koncówka odrobinę mnie wciągnęła jako że byłem ciekaw jak się cała ta flegmatyczna historia skończy.
Spotkałem się z opiniami jakoby ta powieść była jedną z najlepszych Campbella - jeśli to prawda, to cieniutki z niego pisarz.
Po przeczytaniu "Złego wpływu" przypomniała mi się sytuacja, która nie tak dawno temu miała miejsce w jednym z często odwiedzanych przeze mnie sklepów spożywczych.
Stoję sobie przed półkami uginającymi się od wszelkich odmian żarcia a obok mnie nieznany mi jegomość robi to samo. Stoimy tak prawie dziesięć minut, ramię w ramię, nie mogąc się na nic zdecydować. W końcu facet...
Przeczytałem dwie pierwsze strony i poczułem się jakbym cały dzień motyką ziemniaki na polu kopał. Oceny nie wystawiam ale jeśli cała ta powiastka jest napisana w takim stylu, to podejrzewam, że autor średnio byłby zadowolony z ilości wystawionych przeze mnie gwiazdek.
Przeczytałem dwie pierwsze strony i poczułem się jakbym cały dzień motyką ziemniaki na polu kopał. Oceny nie wystawiam ale jeśli cała ta powiastka jest napisana w takim stylu, to podejrzewam, że autor średnio byłby zadowolony z ilości wystawionych przeze mnie gwiazdek.
Pokaż mimo to
Nachwaliłem się Pana Piotra przy okazji "Wszystkich białych dam" ale był to okres, kiedy autor mógł liczyć na większą przychylność z mojej strony, jako że: primo - był to jego debiut literacki, drugie primo - polska literatura grozy wysokim poziomem raczej nie stoi, to też i autorowi, który wybija się ponad ów miałki poziom łatwiej dopominać się o życzliwsze traktowanie. Ja w Panu Borowcu pokładałem nie lada nadzieję, więc przy okazji kolejnego jego zbioru opowiadań postanowiłem być nieco surowszy w ocenie. No i nie ukrywam, że nieco się zawiodłem.
"Polskie upiory" to powtórka z rozrywki - po raz kolejny mamy ponurą, smutną Polskę, jej ponurych, smutnych mieszkańców, a nad wszystkim wisi widmo mało sympatycznych sił nadprzyrodzonych. Mnie tam pasuje - klasycy literatury grozy jakoś też zazwyczaj babrali się w jednym i tym samym i nikt nie narzekał.
Na czym więc polega problem? Ano, na tym, że chociaż z technicznego punktu widzenia wszystko tu gra i buczy (tu ważna uwaga - ewidentnie widać progres w warsztacie autora, pisze jakby coraz swobodniej, jest mniej oszczędny w słowach i ma bogatszy styl), to jednak większość tych opowiadań jednym okiem wpada i drugim wypada. Brakuje pomysłów, które byłyby oryginalne i zapadały w pamięć, w większości przypadków borowcowe upiory straszą ale głównie przewidywalnością. Wiecie, coś na zasadzie - ok, wybiorę sobie jakieś losowe miasto, dodam jakąś zjawę z ukraińskiego folkloru a reszta już jakoś pójdzie. Opowiadań jest dwanaście - przed rozpoczęciem siódmego postanowiłem sięgnąć pamięcią wstecz i stwierdziłem, że już zapomniałem o czym była większość tych opowiadań, które przeczytałem. To mi właśnie najbardziej doskwiera przy okazji "Polskich upiorów" - jest porządnie ale nic tutaj tak naprawdę nie chwyta serce. Zaczynasz czytać, czyta się szybko, historyjka się kończy i momentalnie wylatuje z głowy. Tyle.
Nie skreślam Pana Piotra bo wiem, że potencjał w nim drzemie a i warsztat mu się polepszył. Pióro sprawne, teraz tylko pora zacząć mocniej gimnastykować wyobraźnię. Trzymam kciuki i oczekuję na odsłonę nr. 3, która - mam nadzieję - będzie świadectwem zwyżki formy.
Nachwaliłem się Pana Piotra przy okazji "Wszystkich białych dam" ale był to okres, kiedy autor mógł liczyć na większą przychylność z mojej strony, jako że: primo - był to jego debiut literacki, drugie primo - polska literatura grozy wysokim poziomem raczej nie stoi, to też i autorowi, który wybija się ponad ów miałki poziom łatwiej dopominać się o życzliwsze traktowanie. Ja...
więcej mniej Pokaż mimo to
Chuck Norris kontra zombiaki.
Maberry'ego kojarzę głównie jako autora horrorów, powieść "Pacjent zero" znalazłem w kategorii "horror", no i na takie klimaty w sumie liczyłem. Ta książka to jednak bardziej lekka dla ducha powieść akcji z elementami horroru niż horror per se. Dużo tutaj twardzieli ze spluwami, dużo "tough guy talk", walk rodem z najdurniejszych filmów akcji z Stevenem Seagalem czy innym Arnim w roli głównej a wszystko to podlane sosem amerykańskiej przewidywalności (szczególnie w kwestii wątku miłosnego, który poraża swoją prostotą i oklepaniem). Główny bohater z gatunku tych super-hiper, mistrz sztuk walki, mistrz sztuki wojennej, mistrz psychologii, znawca mądrości rzymskich myślicieli - ogólnie szablonowy "amerikan hiroł". Nasz super koleś wpada do sali wypełnionej super doświadczonymi wojownikami i w trzy sekundy spuszczam wszystkim super wpierdziel - tego typu sprawy. Zabawne jest to, że pomimo mojej odrazy do tego typu bohaterów, bardzo Joe Ledgera polubiłem, chyba głównie za cięty język i pogodę ducha.
Żeby nie przedłużać, pragnę stwierdzić, że nie na takie klimaty liczyłem. Myślałem, że będzie duszno, mrocznie i nieszablonowo a wyszło leciutko, do bólu przewidywalnie i typowo po chłamerykańsku. Do tego często na bakier z logiką i prawami fizyki (no ale to damy pod wspomnianą "amerykańskość"). Daję ocenę "dobry" bo czytało mi się w trybie Pendolino a i bawiłem się niezgorzej.
P.S. Wiecie co Wam najbardziej utkwi w głowie po przeczytaniu "Pacjenta"? Zdanie "pistolet pozostał w pozycji tylnej". Nie wiem ile razy Maberry je powtórzył ale chyba w cholerę i ciut ciut.
Chuck Norris kontra zombiaki.
Maberry'ego kojarzę głównie jako autora horrorów, powieść "Pacjent zero" znalazłem w kategorii "horror", no i na takie klimaty w sumie liczyłem. Ta książka to jednak bardziej lekka dla ducha powieść akcji z elementami horroru niż horror per se. Dużo tutaj twardzieli ze spluwami, dużo "tough guy talk", walk rodem z najdurniejszych filmów akcji z...
Z reguły stronię od rodzimej literatury ale muszę przyznać, że "Miasto nawiedzonych" - że tak się posłużę spolszczeniem popularnego angielskiego przysłowia - zrobiło mi dzień. Jabłoński ukazuje nam obraz naszej ziemi ojczystej w wersji "Alicji po drugiej stronie lustra", z magią, elementami naturalnymi i menażerią egzotycznych i zapadających w pamięć postaci (co niektórych mocno inspirowanych prawdziwymi postaciami polskiej sceny politycznej). Taki trochę "Gormenghast" made in Poland. Dałbym 10/10 ale, niestety, jeden aspekt tej powieści Jabłoński spartolił, mianowicie zakończenie. W zasadzie ciężko mówić o zakończeniu jako takim bo zupełnie nagle i niespodziewanie autor historię ucina, jakby miał już dość pisania albo żadnego pomysłu na jej sensowne skończenie nie miał. Za to zabrałem jedną gwiazdkę. Pomijając ten drobny mankament, muszę przyznać, że to jedna z najlepszych polskich powieści, jakie w życiu czytałem.
Z reguły stronię od rodzimej literatury ale muszę przyznać, że "Miasto nawiedzonych" - że tak się posłużę spolszczeniem popularnego angielskiego przysłowia - zrobiło mi dzień. Jabłoński ukazuje nam obraz naszej ziemi ojczystej w wersji "Alicji po drugiej stronie lustra", z magią, elementami naturalnymi i menażerią egzotycznych i zapadających w pamięć postaci (co niektórych...
więcej Pokaż mimo to