Na tej książce kończy się moja "przygoda" z wytworami autora. Nie mam już siły, a każdy kolejny tom z tego uniwersum przebija poprzednika powtarzalnością i brakiem pomysłu na pchnięcie fabuły do przodu.
Rudnicki swoim zwyczajem bez opamiętania "zgrzyta zębami" i "warczy gniewnie" (ulubione zwroty autora, na co trzeciej stronie), zachowując się jak niewidomy turysta dostępuje kolejnych zaszczytów w tempie wręcz groteskowym. Jest jakaś rzecz, którą umiał znikomy promil ludzi w historii tego świata? Żaden problem, Olaf w pół godziny ogarnie temat i będzie kosił chłopów setkami. Lawinowo też spadają na niego kolejne zaszczyty i tytuły, każdy jeszcze bardziej infantylnie nazwany niż poprzedni.
W tej serii nie ma żadnej rzeczy, ktora by się protagoniście nie udała, której by nie umiał. To już nawet nie tyle jest schematyczne, co raczej przypomina autoplagiat w obrębie jednej książki. Ten sam motyw jest w kółko powtarzany- rzadko widuje się tak prymitywne lanie wody i koncepcyjne ubóstwo
A, no i każda, KAŻDA kobieta chce zedrzeć z niego gacie. Może jakiś fetysz autora, a może niedobór w prawdziwym życiu każe mu wrzucać następne niczym nie różniące się, tekturowe bohaterki - nimfomanki. A, no i coś zaskakującego: tu nie ma fabuły. Nie ma jakiejś przewodniej rzeczy, do której by się dążyło. Ok, jest jakaś mglista misja do wykonania, ale to co jest po drodze, równie dobrze mogłoby być na początku książki, na jej końcu, albo w poprzednim tomie- bez znaczenia. Różnice są tylko w ilościach "elitarnych jednostek" którymi steruje Rudnicki. Sto, dwieście tysięcy, pół miliona- jeden wał, przy tej skali absurdu podobne liczby już nawet nie wywołują uśmiechu politowania. Poziom (szorujący po dnie) trzymają sceny walki alchemika z kolejnymi super-duper-koksami Świata Stali, mającymi po kilka wieków legendarnymi wojownikami, posiadającymi niemal boskie zdolności, które trwają raptem pół strony i przypominają zabawy z kotem. ZERO dynamiki, ZERO polotu, ZERO sensu. To samo jest ze (rany, jak ten zwrot nie pasuje) "scenami batalistycznymi" które idą w niezmiennym trybie:
- mistrzu, naciera na nas armia Białych
- (zgrzytając zębami): bez obaw, mam magiczne sztuczki i baby- tygrysy
- *Biali zyskują przewagę*
- urabura, srutututu dosz danthar!
- mistrzu, po stronie wroga sto tysięcy ofiar, drugie tyle do niewoli wzięliśmy
- (warcząc gniewnie) ha, dobrze im tak!
- losowa kobieta z otoczenia: weź mnie tu i teraz.
Czym wy się ludzie podniecacie? W obu cyklach nuda jest straszna i to co od biedy było ciekawe w pierwszym tomie "Materia Prima" z biegiem czasu rozrosło się do tragikomicznych rozmiarów. Żaden to spoiler, ale Samarin w bieżącym tomie gada sobie jak równy z równym z carem, czasem mu wręcz rozkazując, a jego koteria przypomina Avengersów: wszyscy są potężni poza skalę, najlepsi, najmądrzejsi i najbardziej lubiani.
Po trzydziestu stronach chciałem rzucić tym gniotem w kąt, ale siłą woli się zmusiłem. Żałuję każdej spędzonej na tym minuty, bo to popelina tylko kroczek wyżej stojąca od tego chłamu który ostatnio produkują Pilipiuk i Ziemkiewicz.
Dla kogo jest ta książka? Jeśli masz biegunkę i dużo czasu spędzasz w toalecie, to jest typ dla ciebie. Jeśli śmiejesz się na polskich kabaretach i oglądasz paradokumenty, to tu się będziesz świetnie bawić. Z dobroci serca dwie gwiazdki, bo to nie jest kompletna katastrofa. Autora dorzucam do worka "jeśli naprawdę musisz" i tak go będę przedstawiał, jeśli ktoś się mnie będzie o jego książki pytał. Ale z drugiej strony.. warto tracić czas na coś takiego? Sześć tomów, pewnie grubo ponad trzy tysiące stron, a radości z tego tyle, co kot napłakał.
Już wolę budzić się każdego dnia ze skurczem w łydce, niż sięgnąć po kolejną książkę pana Przechrzty.
Na tej książce kończy się moja "przygoda" z wytworami autora. Nie mam już siły, a każdy kolejny tom z tego uniwersum przebija poprzednika powtarzalnością i brakiem pomysłu na pchnięcie fabuły do przodu.
Rudnicki swoim zwyczajem bez opamiętania "zgrzyta zębami" i "...
Rozwiń
Zwiń