-
ArtykułyZa każdą wielką fortuną kryje się jeszcze większa zbrodnia. Pierre Lemaitre, „Wielki świat”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyStworzyć rzeczywistość. „Półbrat” Larsa Saaybe ChristensenaBartek Czartoryski2
-
ArtykułyNagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego: poznaliśmy 10 nominowanych tytułówAnna Sierant13
-
ArtykułyWielkanocny Kiermasz Książkowy Ebookpoint – moc świątecznych promocji i zajączkowy konkursLubimyCzytać13
Biblioteczka
2018-09-20
2018-06-13
2018-05-15
2018-04-28
Piter otworzył Uniwerum2033 by zaraz potem zostać przyćmionym przez po trzykroć lepszą trylogię petersburską Diakowa - Cienie Post-Petersburga.
Piter:Wojna otwiera Uniwersum2035 - świat Metra po Metrze2035. Tak, świat na powierzchni żyje i ma się dobrze. Pora odbić go w imię ludzkości! Taki wstęp do tej książki sprawił że zacząłem się zastanawiać. Zaraz zaraz, a trylogia petersburska to niby była o czym?
Po co cała ta zmiana cyferki i promocja? Lata temu czytaliśmy o tym o czym Metro2035 powiedziało nam z opóźnieniem, niejako jedynie legalizując fantastyczne historie o przemierzanej w kabinie "Maleństwa" Rosji...
Gdy zamknąłem tę książkę i poznałem historię Ubera zastanowiłem się co dodała ona do wcześniejszej formuły i co z całej tej draki z Weganami wynikło. O czym czytałem, co się dowiedziałem o postaciach i świecie, w jaki sposób Piter:Wojna zasłużył na 2035 przed tytułem, a trylogie Diakowa czy Szabałowa nie. Po co w ogóle śledziłem historię Gerdy, Tadżyka, Komara, Achmeta i fantastycznie pokręconego Ubera?
Otóż po nic. Omijać z daleka.
Piter otworzył Uniwerum2033 by zaraz potem zostać przyćmionym przez po trzykroć lepszą trylogię petersburską Diakowa - Cienie Post-Petersburga.
Piter:Wojna otwiera Uniwersum2035 - świat Metra po Metrze2035. Tak, świat na powierzchni żyje i ma się dobrze. Pora odbić go w imię ludzkości! Taki wstęp do tej książki sprawił że zacząłem się zastanawiać. Zaraz zaraz, a trylogia...
2018-04-28
Graliście kiedykolwiek w Dungeon&Dragons?
Czytaliście kiedykolwiek jakąkolwiek książkę z nurtu high fantasy?
Jeśli odpowiedzieliście tak na którekolwiek powyższe pytanie nie macie najmniejszego powodu by to czytać. Całość przypomina zapis sesji RPG mającej miejsce w czasie kilku rzeczywistych godzin. Autor to DM który ciągle oszukuje na kostkach. U stołu jest 4 innych graczy, wszyscy trzymają wręczone im pregenerowane postacie a czytelnik obserwuje wszystko stojąc przy stole, z nudów układając wieże z kości graczy.
Bohaterowie spotykają się w karczmie, następuje zawiązanie akcji i finał.
Przyznam że miejsce akcji z początku mnie urzekło. Ale to jednak nie Tarantino, bo w Nienawistnej Ósemce znaczenie miały postaci i ich historie, a nie loch pod karczmą w jaki zapuściły się w poszukiwaniu odpowiedzi.
Postacie "graczy" to kartony wycięte z papieru kłaniające się archetypom i motywom obecnym w fantasy od dekad.
Cyniczny weteran skrywający straszną tajemnicę? Jest.
Piękna do bólu wojownicza tsundere-czarodziejka związana z weteranem jakimś fabularnym macguffinem który na stałe splecie ich razem jako sojuszników, niezainteresowana niczym innym poza tymże bohaterem? Jest.
Zwykły drań, ohydny antagonista dla szlachetnego protagonisty? Jest.
Egzotyczna postać reprezentująca wielki świat fantasy? Jest.
Niewinni, których trzeba ratować? Są.
"Zwroty" akcji idzie przewidzieć z absolutną dokładnością na 100 stron w przód. Kto z kim wyląduje w jednym łóżku, kogo zdradzą zausznicy, kto zasługuje na zaufanie pomimo aparycji, kto jest edgelordem znającym ludzkie dusze na wylot.
Punkt kulminacyjny to farsa na 4 akapity. Gdyby przełożyć to na język gier cRPG finał tej książki mógłby być w nich tutorialem.
Napięcie przez połowę książki budowane jest w oparciu o konflikt młodej karczemnej dziewki i bandy usiłującej ją zgwałcić, czemu protagonista usiłuje zapobiec sugerując jej prostytuowanie się.
Czytając te fragmenty miałem ochotę wychylić szklankę kruszonego szkła. Autor robi co może by przedstawić głównego bohatera jako człowieka który nie jest w stanie pomóc jej w inny sposób niż poprzez uświadomienie jej (a zatem i nam, czytelnikom) jak ponura bywa rzeczywistość i że utrata złudzeń oraz niewinności jest w tych okolicznościach nieunikniona. Co kompletnie nie współgra z wszystkim innym w tej książce (tonem, kliszami, wątkiem głównym, obecnością i potęgą magii i hmm... potężną czarodziejką która nie wiadomo dlaczego nagle bardzo ciasno związała się z naszym cynikiem), bo oczywistym jest od pierwszej konwersacji Leandry i protagonisty że ten nie jest "zwyczajnym" cynicznym weteranem jakich w RPGowych karczmach mnóstwo. Ba, on chyba nawet nie jest graczem! On jest postacią Mistrza Podziemi - insertem znudzonego narratora rozwiązującym wszystkie problemu machnięciem niewidzialnej różdżki.
Stosunek protagonisty do głównej postaci kobiecej, czarodziejki Leandry trąca pulpem z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Od kochanek Conana Leandra różni się tym że jest nieco skromniej ubrana, zazwyczaj stoi na własnych nogach a łańcuch którym przykuta jest do nogi swego bohatera jest "niewidzialnym" zabiegiem narracyjnym a nie kawałem pozłacanego żelastwa. Najważniejsze co o niej wiemy po 20-50 stronach to fakt że jest dziewicą. Najważniejsze co wiemy pod koniec to z kim straciła to dziewictwo. Tak, zgadliście z kim.
Świat? Fanfic do Forgotten Realms. Elfy to highelfy, mroczne elfy to drowy, magia jest identyczna, nawet z wprost akcentowanym podziałem na magię arkanów i magię boską, nieprzenikające się sfery władania rzeczywistością. Gdyby było wam mało dowodów na fanfikowość tego utworu bohaterowie na swojej drodze napotykają pułapki żywcem wyjęte z klasyki D&D. Inspiracja? Raczej chamska zżyna.
Na litość Umberlee, napisać to można. Ale żeby mieć czelność publikować?
Graliście kiedykolwiek w Dungeon&Dragons?
Czytaliście kiedykolwiek jakąkolwiek książkę z nurtu high fantasy?
Jeśli odpowiedzieliście tak na którekolwiek powyższe pytanie nie macie najmniejszego powodu by to czytać. Całość przypomina zapis sesji RPG mającej miejsce w czasie kilku rzeczywistych godzin. Autor to DM który ciągle oszukuje na kostkach. U stołu jest 4 innych...
2018-02-05
2018-02-09
"Gdybym miał setkę takich jak ona szturmowałbym Otchłań dziś w nocy" powiedział kiedyś Arlen o Wondzie Cutter z Zakątka Drwali.
Okazuje się że Otchłań idzie szturmować w pięć osób. PIĘĆ.
No nieźle panie Brett, zaszalał pan. Osiem lat na to czekałem. Co za kulminacja wątku głównego, rozmach prawdziwie godzien 5 tomowej sagi. Mistrzostwo fantastyki. Chylę czoła. 10/10
"Gdybym miał setkę takich jak ona szturmowałbym Otchłań dziś w nocy" powiedział kiedyś Arlen o Wondzie Cutter z Zakątka Drwali.
Okazuje się że Otchłań idzie szturmować w pięć osób. PIĘĆ.
No nieźle panie Brett, zaszalał pan. Osiem lat na to czekałem. Co za kulminacja wątku głównego, rozmach prawdziwie godzien 5 tomowej sagi. Mistrzostwo fantastyki. Chylę czoła. ...
2018-02-02
Przeczytałem w całości i oryginale.
TL;DR - Moja rada? Fani niech oleją tę książkę i od razu kupią tom drugi. To zakończenie które powinno zostać opublikowane, tom 1, pierwsza połowa oryginału jest śmiesznym fillerem. Zaległości nadrobicie tak czy siak bo Brett uwielbia się powtarzać.
SPOJLERY DO POPRZEDNICH TOMÓW.
Malowanego Człowieka czytałem dawno temu, bardzo mi się spodobał. W miarę jak pochłaniałem cykl na przestrzeni ostatniej dekady to co podobało mi się w w pierwszym tomie odeszło w zapomnienie, tj. świat i jego eksploracja, trzy zróżnicowane postaci z różnych środowisk, wątki religijne. Wszystko poszło precz na rzecz epatowania sadystyczną niekiedy przemocą, ton biologicznie opisanego seksu, liberalnych tokenów. Nie mam nic przeciwko gejom, lesbijkom, osobom interseksualnym ale one nie mają nic do roboty w tej książce, ta saga nie jest o nich. Kojarzycie zasadę "karabinu Czekova"? Najwyraźniej Brett nie kojarzy.
"Jak na ścianie wisi karabin to w którejś scenie ktoś musi z niego strzelić." Ta książka to cały arsenał pomysłów, ale żaden ani razu nie wypala.
Rozmowy są o niczym i mamy tu zero, absolutne zero napięcia. Wszyscy są wszechmocni i mają superlojalnych towarzyszy. Od cliffhangera z końca tomu 3 w tej serii nie zdarzyło się nic. Śmierć Rojera w tomie czwartym nie uderzyła mnie zupełnie, bo według mnie widać było że autorowi skończyły się pomysły co z tą postacią zrobić. Egzotyczne żony przyćmiły go fabularnie, Leesha spławiła go jak młokosa, zaliczył sobie czworokącik z Kendall więc drugiego nie było sensu opisywać, więcej mocy nie zdobył, na samodzielną podróż dokądkolwiek też się nie zdobył, opus magnum napisał itd. Pora umierać, Rojer. Tak kończy się tom czwarty. Karabin wtedy wypalił.
Zatem teraz Rojera nie ma. Czy książka na tym zyskała? Nie. Straciła, i to dużo. Jego punkt widzenia, spojrzenie z perspektywy zięcia Jardira, osoby związanej z Północą i Południem było niewymiernie ciekawsze niż ta zapchajdziura jaką zaserwował nam Brett, czyli historia R. i E. Szczególnie że przez wszystkie tomy autor poświęcił Krasjanom i Zakątkowi więcej uwagi niż Thesańczykom. Przez 4 tomy nie interesowaliśmy się ich historią, czemu teraz ma ona grac pierwsze skrzypce? Bo wynaleźli na nowo muszkiety, powiecie.
Do muszkietów jeszcze wrócimy.
Do tego doszło wiele krytyki wobec cyklu, z którą z czasem musiałem się zgodzić, znalezionej głównie na goodreads.com, gdzie już tom pierwszy jechano za idiotyczny sposób prezentowania postaci kobiecych (męskich w sumie także) i nagły gwałt na protagonistce, w mniejszym lub większym stopniu będący policzkiem w twarz ofiarom faktycznych gwałtów. Do tego dochodzi wszechobecna niekonsystencja w prezentowaniu seksualności. Wszyscy się zdradzają i pieprzą na potęgę ale tylko Leesha zostaje okrzyknięta dziwką bo "dała" przed ślubem Garedowi (swojemu cholernemu narzeczonemu!). Ponadto choć seks nie stanowi między kobietami tematu tabu to o gwałcie na trakcie nikomu nie mówi. Potem paradoksy i sprzeczności tylko się potęgują, bo następuje romans z Jardirem. Politycznie doskonała decyzja, ale wszyscy jej za to nienawidzą, nawet wypominają jej, oczywiście z biologiczną dokładnością, że miała z nim kupę frajdy.
I w tym tomie przez to ona sama się po części nienawidzi, bo ceni ten egzotyczny romans i cieszy się z nareszcie posiadanego dziecka.
Czyli co, byłoby lepiej gdyby ją zgwałcił i złupił Zakątek? Logika zachowań kobiecych w tej książce jest straszna i przyprawia o ból głowy. Widać autor ma bardzo złe zdanie o ludziach, a o płci pięknej w szczególności. Nic tylko zawiść, głupota i hipokryzja.
Co jest szczególnie ważne to że tutaj wątek tamtego odległego gwałtu wraca, uderza jak grom z jasnego nieba. I muszę o nim wspomnieć bo jest okropnym, paskudnym żartem z Leeshy, żartem z ludzkich uczuć i ze zwykłego poczucia sprawiedliwości. Także żartem z czytelnika, bo jest poprowadzony stylem rodem z fanfica. Taki ważny temat, a tak złe wykonanie. Fuj. Wstyd. Żenada. Po co to wszystko było?
Czego w polskim tłumaczeniu nie ma i czego wam, kochane rodaczki i rodacy, zazdroszę, to brettowskiej stylizacji języka. W angielskim oryginale wszyscy w Zakątku mówią jak wioskowe jełopy, poza Leeshą, jej rodziną oraz Zielarkami. To jest tak uciążliwe że czasem ciężko odczytać faktyczne znaczenie słów a nawet całych wypowiedzi. Co oczywiście też jest pewną logiczną niekonsystencją - patologicznie zamknięta społeczność, można zakładać że wszyscy mówią tak samo - skąd w tej wsi dwa różne kompletnie odmienne wzorce językowe?
Jak byłem w gimbazie, a ponad dekadę temu jeszcze byłem, to epatowanie przemocą i seksem było w porządku. Ale z czasem człowiek wyrabia sobie smak i jakąś wrażliwość na pisane słowo. Od tomu trzeciego i dalej czytanie o "seedpods" i "hard trees in pants" (nie każcie mi tłumaczyć tej grafomanii) w każdym akapicie konfrontującym ze sobą kobietę i mężczyznę w wieku rozrodczym zaczęło się robić żenujące. Dodam, że angielski oryginał opisując seks posługuje się czasownikami z pogranicza wyrazów DŹWIĘKONAŚLADOWCZYCH, np. "slit" na określenie wejścia ów męskiego "drzewa" w kobiecy "ogród". (Slit! I wszedł. Dźwięczne, prawda?)
Tego już było za wiele, odnosiłem wrażenie że oglądam słabo reżyserowane porno. Zamiast opisu emocji czy filmowaego "fade-to-black" mamy zbliżenie na genitalia. I to w fantasy, które przyciągnęło mnie ciekawym konceptem i eksploracją świata ale przez trzy tomy nie poszło ani kroku dalej.
Great way to go, Mr. Brett.
W swojej recenzji "Tronu" wspominam o Ruksji, która przez cztery tomy nie została nawet zdefiniowana. Krytyka pozostaje aktualna.
Od tomu trzeciego obecne są nieustanne przepowiednie hora, czyli oznaka leniwego pisania autora - czemu bohater tam idzie? - bo mu kości tak powiedziały, ot co. Niech się bohater (i czytelnik tym samym) nie zastanawia i idzie, już, wio. A że to nielogiczne i niespójne? Nikogo to nie obchodzi.
No niestety mnie obchodzi bo Malowany Człowiek zaczął się w miarę realistycznym przedstawieniem ludzkich reakcji na niebezpieczeństwo, ba, zbudował z nich osobistą motywację dla podróży Arlena, a seria kończy się żenadą gdzie matkę z niemowlęciem wysyła się solo do gniazda wyszkolonych zabójców kaleczących i mordujących niewinnych.
Autor kłamie wręcz czytelnikowi ustami Inevery, usiłując usprawiedliwić kolejny wątek, praktycznie wyłącznie opis tortur i mordów, gwałtów i mordów, kastracji i mordów.
Można pomysleć że to całe epatowanie bezsensowną przemocą będzie miało jakąś puentę, myśl końcową, kropkę nad i - nie rób drugiemu co tobie nie miłe, albo oko za oko, ząb za ząb. Może jakaś uwaga o tym jak brutalność tak prowadzonego życia pozbawia nas empatii na cierpienie bliskich lub rodaków. Czy coś takiego.
Ale nie, puenty nie ma. Brett dwa tomy temu znikąd po prostu przyjął taki styl, pewnie by zaznaczyć że saga jest "dla dorosłych". Aha, ta, pewnie. W komiksach o Deadpoolu krew leje się hektolitrami. I kto to głównie czyta? Dwunastolatkowie. Kogo autorze chcesz oszukać?
Logika, jakaś treść i racjonalne działania bohaterów. Czy proszę o aż tak wiele? Czy to już za dużo dla rozrywkowego fantasy?
Cholera, długo by pisać a ciężko pisać bez spoilerów. Głupoty i głupotki, urywane wątki, tuziny niespełnionych obietnic, pobieżne opisy przeżyć bohaterów, brak logiki, walki z demonami zupełnie pozbawione znaczenia, tempa i ciężaru, tragiczny język, opisy potworów które dwa akapity później gryzą już glebę, albo z drugiej strony brak potrzebnych opisów, np tych cholernych muszkietów.
Jak działają, jak skuteczne są, jak zmieniły taktykę mileńskich wojsk? Nie wiadomo, Brettowi nie chciało się tego opisywać a zatem też researchować choćby Wikipedii. Trzy lata to pisał i nie znalazł czasu? Może pisał z jedną ręką w spodniach, wtedy raczej trudno googlować.
Trzy tomy straszenia nas nimi po nic. Wielki sekret Zielarek, sekret prochu, był zatem strzeżony po nic. Można powiedzieć: pal go licho, ale to ten właśnie sekret i fakt że Leesha nie chciała się z Arlenem nim podzielić sprawił że para przestała razem ściśle współpracować. Innymi słowy takie a nie inne rozwiązanie wątku prochu podkopuje cały tom 3 i jego fenomenalne zakończenie. Przeżycia i konflikty głównych bohaterów tracą spójność, cały sens. Cała ta drama była po nic.
Po przeczytaniu całości zdałem sobie sprawę że jedynym co trzymało mnie przy książce to Arlen i końcówka. Czytałem 700 stron horrendalnie słabych wypocin dla 3 rozdziałów na samiusieńkim końcu. A zaraz potem mamy bait, super krótki epilog krzyczący wręcz: kup kolejna serię!
Tak więc ta książka to dno absolutne. Dam trzy gwiazdki , jedna bo to koniec, druga bo w porównaniu z Tronem na plus wychodzi dynamika dialogów Arlena i Jardira, jest całkiem interesująca. Ale jej w zasadzie nie znajdziecie w Otchłani 1. Zatem kupcie tylko tom 2!
FANI! TYLKO TOM 2!
Przeczytałem w całości i oryginale.
TL;DR - Moja rada? Fani niech oleją tę książkę i od razu kupią tom drugi. To zakończenie które powinno zostać opublikowane, tom 1, pierwsza połowa oryginału jest śmiesznym fillerem. Zaległości nadrobicie tak czy siak bo Brett uwielbia się powtarzać.
SPOJLERY DO POPRZEDNICH TOMÓW.
Malowanego Człowieka czytałem dawno temu, bardzo mi się...
2017-11-06
Co tu się stało, co tu się porobiło. Grzmiąca z każdej kartki nuda i zero ciekawych interakcji między głównymi postaciami. Nawet trójkąt miłosny, mogący być świetnym zarzewiem do konfliktu i zdrady, został przedstawiony w sposób tak do bólu mdły, nudny i bezpieczny, że to zakrawa o literacką zbrodnię.
Wszędobylskie opisy z punktu widzenia nic nie znaczących bohaterów są zajawką jakiś przyszłych wydarzeń i niczym poza tym. Po latach od lektury z trudem odnajdowałem się w imionach i przezwiskach Mostowych, których znaczenie jest marginalne a którzy zajmują przynajmniej kilkanaście rozdziałów treści.
Przewidywalne do bólu "twisty" lub "wielkie" odkrycia nie mają aż tak wielkiego znaczenia albo przeczą zdrowemu rozsądkowi. Że niby X zrobili Y bo dowiedzieli się Z? Przecież to nierealne. Nikt tak nie postępuje.
Wątek Dalinara opowiedziany jest w 90% poprzez wpychane nam do gardła retrospekcje a mógł zostać poprowadzony o niebo lepiej. Autor nawet sam otwiera sobie do tego furtkę ale już za późno, już napisane. Z drugiej strony te rewelacje nie przynoszą żadnych znamiennych rezultatów w relacjach z postaciami czy w odbiorze samej postaci Dalinara bo w zasadzie wiemy że jego pozycji nic nie zagraża. Jego pozycja jest przecież w tytule. Jego polityczne zmagania są o wiele ciekawsze. Szkoda że większość rozwiązuje zwykła manifestacja magii.
Wątek Kaladina został tak boleśnie i sztucznie spowolniony, jakby autor nagle zauważył że nasz Burzowładny młodzieniec jest nieco zbyt potężny w porównaniu z resztą ekipy i skutecznie goni Heraldów.
Wątek Shallan nieco angażuje emocjonalnie ale zmierza donikąd. Tendencja wzrostowa jej potencjału zamienia się w płaską linię na samym dnie skali.
Shadesmar, inny wymiar, jest nieco zbyt znajomy. Najwięcej zyskują towarzyszące bohaterom spreny, ale to za mało by udźwignąć 1200 stron.
Tego jest zwyczajnie za dużo. Autor zmusza nas do podążania setkami ścieżek z czego 90% nie dorównuje pozostałej 10%. To nie Pieśń Lodu i Ognia, gdzie przynajmniej do pewnego momentu coś się zawsze działo. Śmierć, zdrada, konflikt. Nawet ten przykuwający uwagę seks.
Kartkowałem tę powieść i celowo omijałem interludia, pisane zresztą z godną Martina tendencją do zawierania clue rozdziału w paru ostatnich zdaniach. Bez tego Dawca nie był w stanie przykuć mojej uwagi na dłużej niż 3-5 rozdziałów. Czytałem to w oryginale od premiery do zeszłego miesiąca i z bólem żegnam się z serią.
Nie wiem co się stało. Czy to te lata które minęły od premiery Słów Światłości czy to ja "wyrosłem" z nieco zbyt ugładzonego, upupionego Sandersonowego fantasy, jednak rozumiem krytyczne opinie które czytałem pod poprzednimi tomami serii. Za dużo, za słabo. Całość można skonwertować do połowy objętości a czytelnik nic nie straci. World building już siadł na laurach, powoli dostajemy odpowiedzi a te nie szokują i nie angażują. Są wręcz... uwaga, bo ciężko mi to przychodzi... błahe.
Puszczanie oka do czytelnika i zajawki kolejnych wydarzeń nie zastępują treści, autorze, bo coś musi mnie przez te 1200 stron trzymać.
Nie trzyma nic. Smutek przepełnia me serce.
Żegnajcie, Archiwa.
Co tu się stało, co tu się porobiło. Grzmiąca z każdej kartki nuda i zero ciekawych interakcji między głównymi postaciami. Nawet trójkąt miłosny, mogący być świetnym zarzewiem do konfliktu i zdrady, został przedstawiony w sposób tak do bólu mdły, nudny i bezpieczny, że to zakrawa o literacką zbrodnię.
więcej Pokaż mimo toWszędobylskie opisy z punktu widzenia nic nie znaczących bohaterów są...