rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Twarde światło Michael Crummey
Ocena 7,0
Recenzja Słone opowieści

Pamiętam, jak kilka lat temu pierwszy raz zetknęłam się z twórczością Michaela Crummeya – było to coś wyjątkowego i niepowtarzalnego, a czas spędzony na lekturze „Dostatku” upłynął mi nie wiedzieć kiedy. Później w zasadzie formalnością było niecierpliwe wyczekiwanie, a następnie...

Avatar
Sylwia Sekret Czytaj więcej
Okładka książki Dom bez klamek Jędrzej Pasierski
Ocena 6,6
Recenzja Polskie kryminalne podwórko

Zawsze jestem pełna obaw, kiedy sięgam po kryminał, który okazuje się literackim debiutem danego autora. Wiadomo, z debiutami różnie bywa i nierzadko bierzemy je do rąk pełni dystansu i nastawieni sceptycznie, obawiając się, co nas spotka na kolejnych stronach. Kryminały to natomiast...

Avatar
Sylwia Sekret Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

WYŻSZY POZIOM ŚWIADOMOŚCI

Historie graficzne charakteryzują się lapidarnością - jeśli nie fabularną, to na pewno werbalną, przypisaną do bohaterów. Przekaz, którym operują twórcy komiksów musi należeć do obrazów, a być jedynie wspomagany przez skromne napisy w dymkach, dzięki którym ożywają ludzie w kadrach, dzięki którym mogą ze sobą rozmawiać i snuć wyjątkowe myśli. Równonoce Cyrila Pedrosy wychodzą poza ramy ogólnie pojmowanego komiksu, łączą w sobie wspaniałość obrazów i siłę ich przekazu z obszernym momentami tekstem, któremu poświęcone zostały całe strony. Taki zabieg w połączeniu z problematyką poruszaną przez artystę sprawia, że Równonoce to komiks, który odbieramy na wyższym poziomie świadomości.

Historia podzielona została na cztery części, a każdej odpowiada kolejna pora roku; rozpoczyna się więc jesienią, a kończy latem. Pierwsze zetknięcie z dziełem Pedrosy może wydawać się kłopotliwe, a sama historia chaotyczna, ponieważ czytelnik uraczony zostaje sekwencją z pozoru niezwiązanych ze sobą historii, wydarzeń i osób. Jednak w miarę podążania za autorem, najpierw rodzi się w nas przeświadczenie, że wszystko ma swój sens i do czegoś prowadzi, a kolejne postaci nie są wyłącznie przypadkowymi statystami; z czasem natomiast Pedrosa utrwala nas już w pewności tej celowości, która wyłania się z poszczególnych skrawków, które składają się na Równonoce. W tej opowieści wszystko zostało dokładnie przemyślane, każdy rysunek i każdy dialog. A rozmowy w żaden sposób nie przypominają tych - zdawkowych i koniecznych - z którymi niejednokrotnie spotykamy się w komiksach. Cyril Pedrosa wychodzi ponad schematy i ponad to, co obowiązkowe, tworząc ze swojego dzieła coś, co zawsze będzie stało ponad wszelkimi, niedostatecznymi wyobrażeniami o nim.

W Równonocach poznajemy bohaterów, z których jedni będą ważni, a drudzy ważniejsi, choć w ostatecznym rozrachunku każdy z nich okazuje się niezbędny do splecenia tej historii, do opowiedzenia jej i zrozumienia; do smakowania i wtopienia się w nią - bo o zwykłej lekturze w przypadku tego dzieła nie ma po prostu mowy. Na pierwszy plan wybijają się dwaj mężczyźni, których losy cyklicznie będą wracały - starszego mężczyzny Louisa i młodszego, choć nie młodego Vincenta. Na początku można pomyśleć, że mężczyzn różni niemal wszystko - starszy jest emerytem, który swój dom wyrastający niemal na odludziu nie pierwszy już raz udostępnia osobom zagubionym, które potrzebują wsparcia i pomocy; kiedyś aktywnie działał w strefie politycznej, teraz jednak, mimo że są przesłanki ku temu, by znów działać, czuje się zmęczony i zniechęcony, pragnie odciąć się od zaangażowania w coś, co nie do końca już go obchodzi; wiele lat temu przeżył stratę i w porównaniu z nią nic już nie jest dla niego ani tak ważne, ani tak bolesne. Młodszy z kolei jest ortodontą, który ma za sobą nieudane małżeństwo, owocem którego jest piętnastoletnia córka; boryka się z byłą żoną, z którą nie potrafią normalnie rozmawiać, choć muszą ze względu na ich latorośl, i boryka się z ową nastolatką, której wiek nikomu z nich nie pomaga - kiedy hormony buzują, a bunt wydaje się jedyną słuszną odpowiedzią na wszystko.

W międzyczasie poznajemy szereg ludzi powiązanych w jakiś sposób z tą dwójką - córkę Vincenta, która musi odnaleźć się pomiędzy skłóconymi rodzicami, Antoniego, który przez jakiś czas mieszkał u Louisa, a który teraz zaangażowany jest w akcję mającą na celu niedoprowadzenie do budowy lotniska w pewnym miasteczku, a także tajemniczą kobietę, która spaja całą historię w ciasny węzeł, którego splot symbolizuje życie. Co jakiś czas w rozmowach bohaterów przewija się także nowa pani minister, której przeszłości związanej ze starszym mężczyzną możemy się jedynie domyślać. Wszyscy ci ludzie i wielu innych mijają się na kartach komiksu - niektórzy bardziej zaangażowani w swoje życie, inni biorąc je za coś oczywistego. Wspaniałym pomysłem było pozwolenie czytelnikowi na wniknięcie w głąb duszy i umysły poszczególnych osób, za sprawą robionych przez tajemniczą kobietę zdjęć. Aparat fotograficzny nabyty za ostatnie pieniądze staje się dla niej ostatnim pomostem, który łączy ją ze światem rzeczywistym, z chęciami, by codziennie do niego wracać, natomiast dla czytelnika staje się niezwykłą okazją do nagłego wkroczenia w cudze życie w momencie, kiedy żadna ze stron się tego nie spodziewała, dzięki czemu możemy poznać najskrytsze myśli ludzi, których życie w pewnym momencie przerosło.

Język, w jakim Pedrosa prowadzi swoją opowieść, jest niezwykle delikatny i poetycki, przywodzi na myśl nurt wrażeń, jakiemu poddajemy się niezwykle rzadko, ale z chęcią, zatapiając się z przyjemnością w nostalgii, w melancholii, która ten jeden raz wydaje się nam nie przeszkadzać. Fabułę Równonocy stanowią tak naprawdę nie konkretne wydarzenia, a właśnie przemyślenia, ulotne wrażenia, które udaje się pisarzowi złapać w momencie, kiedy ich skrzydła osiągają największą rozpiętość, kiedy możemy podziwiać je w całej, niemal bolesnej, okazałości. Taka forma graficznej opowieści sprawia, że lektura Równonocy powinna zadowolić nawet najbardziej wymagającego czytelnika literatury ambitnej, tym bardziej, że odpowiada tematyce, po którą artysta sięga w tym projekcie.

Równonoce to bowiem przede wszystkim uniwersalna opowieść o człowieku i jego wędrówce przez życie, o jego zmartwieniach i zwątpieniach, o egzystencjalnych pytaniach, które na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Cyril Pedrosa otwiera nasze umysły po to, abyśmy spojrzeli na świat przez pryzmat innych ludzi, wychylając spojrzenie nieco powyżej czubka własnego nosa. Ukazując miałkość i przemijalność jednostki, podkreśla jej wielkość i wyjątkowość. Gdzieś pomiędzy kolejnymi porami roku zdaje się pobrzmiewać echo z Księgi Koheleta: vanitas vanitatum, et omnia vanitas, lecz mimo wszystko można z Równonocy wyjść obronną ręką - pamiętając o własnej śmiertelności i pozornym bezsensie wszystkiego, co do niej ostatecznie prowadzi, wynieść z tej historii przebłyski, które sprawiają, że banał mówiący o tym, że życie jest pięknie, staje się prawdą. W fantastyczny sposób francuski rysownik przedstawił również to, jak wielkie i wspaniałe życia i wspomnienia noszą w sobie ludzie, których bezmyślnie mijamy. Obserwując świat z wnętrza naszego ciała, tej zawadzającej nam z czasem skorupy, automatycznie czynimy siebie centrum wszechświata i jest to reakcja naturalna. Artysta przypomina jednak, że nie jesteśmy w tej reakcji odosobnieni i inni, tak jak my, noszą w sobie wielki ból, wielkie, zachwycająe wspomnienia i wielkie nadzieje - niektóre już wyschnięte i zagrożone skruszeniem, ostatecznym obróceniem w proch.

Rysunki Pedrosy są w fantastyczny sposób kompatybilne zarówno z kolejnymi porami roku, jak i z przesłaniem, które wyziera spomiędzy stron komiksu. Jesień nie tylko obfituje w ciepłe, wrześniowe i październikowe barwy schyłku lata, ale także podkreślona została czarnymi konturami postaci, przedmiotów i budynków. Zima poza chłodną kolorystyką wyróżnia się delikatniejszą kreską, momentami niemal prześwitującą, gdzie obramowania nie są już czarne, dzięki czemu nie stanowią rażącego kontrastu. Wiosna to cieplejsze pastele, które z łatwością jednak odróżnimy od delikatności zimowych rysunków. Kontury są już nieco wyraźniejsze, lecz artysta także i tutaj zrezygnował z czerni na rzecz intensywnego brązu, który świetnie zaznacza kult ziemi i to, jak budzi się ona do życia wraz z nastaniem tej pory roku. Niewyraźne plamy pasteli, które niedokładnie wypełniają obramowania rysunków, zdają się z kolei podkreślać niepewność i kapryśność wiosny. Lato wybucha natomiast u Pedrosy feerią intensywnych kolorów, które przywodzą na myśl najupalniejszy dzień sierpnia, kiedy słońce nie pozwala nam dokładnie dostrzec konturów i ruchów, kiedy rozmywają się granice i zarysowania ludzi. Taka jest też letnia kreska Francuza, który postawił na barwy nie tylko silne i dominujące, ale także na ich skromną ilość na jednej planszy. Pomarańcz dnia i fiolet nocy fantastycznie budują klimat upalnego czasu, który powinno być przecież tak trudno uchwycić. Również sekwencje obrazków rozpoczynających każdą z pór roku, każdą część komiksu, które przedstawiają samotnego, prehistorycznego człowieka, oddają charakter jego wędrówki. Przez pewien czas mroczne i tajemnicze, powoli rozjaśniają się i zyskują światło, które autor rzuca nam na jego historię ostatecznie powiązaną z wydarzeniami teraźniejszymi przedstawionymi w Równonocach.

Styl autora Trzech cieni idealnie odzwierciedla także to, co dla Równonocy najważniejsze - samotność i zagubienie jednostki w gwarze i chaosie tłumu. Rysunki, które ukazują sceny podczas strajku czy na przepełnionym straganie, są niezwykle wymowne i dosadne, a dymki mające na celu uświadomienie czytelnikowi, kto słucha muzyki przez zatknięte na uszach słuchawki, kto rozmawia przez telefon być może z kimś przebywającym na drugim końcu świata, a kto planuje właśnie wieczorną ucztę, kupując doradę, sprawiają, że nieobecność tłumu i wyalienowanie jednostki stają się niemal namacalne. Prowadząc osobne życia, chcąc nie chcąc, jesteśmy częścią czegoś większego, co porywa nas i wciąga w wir, w którym gubią się poszczególne imiona i cechy. Cyril Pedrosa swoim dziełem zachęca jednak do tego, aby przystanąć na chwilę, odetchnąć i zadumać się choć przez moment. Złapać te ulotne wrażenia, esencje dni, które mijają bez ostrzeżenia, zanim - tak jak jeden z bohaterów - dotrze do nas, że mamy kilkadziesiąt lat i nie przeżyliśmy ani jednego życia, a już na pewno żadnego z tych, które sobie zaplanowaliśmy.

Równonoce to literatura wysokich lotów, wobec której większość z nas będzie zwyczajnie bezbronna. Opuściwszy ręce i otwierając umysł, pozostanie nam zatopić się w niemal synestezyjnych rysunkach Pedrosy, w zdaniach, których poetyckość nie wylewa się z żadnej strony, bo jest jej akurat tyle, ile być powinno. Francuz udowadnia, że komiks nie musi być substytutem literatury dla tych, którzy nad zdania przekładają nieskomplikowane obrazki. Artysta wynosi ten gatunek na wyższy poziom i wymaga od czytelnika nie tylko skupienia, ale także empatii, świadomości zarówno nicości, w której istniejemy, jak i istnienia świata, który jest wszystkim. Za sprawą swoich bohaterów Pedrosa wchodzi ze swoim czytelnikiem w dialog dotyczący spraw w ogólnym rozrachunku nadrzędnych - sensu istnienia, zagadkowości śmierci i tego, co po niej następuje, wyjątkowości każdego życia i intymnych relacji międzyludzkich, wiary w byt, który tym wszystkim kieruje, który to wszystko stworzył i straty, która potrafi zrujnować najsilniejsze więzy. A pamięć o dalekiej przeszłości, która wraz z cyklem pór roku spaja dzieło i zamyka ścisłą klamrą, podkreśla w ostatnich scenach to, że tak naprawdę wszyscy, choćbyśmy zapierali się rękami i nogami, potrzebujemy innych ludzi. Samotna wędrówka, której plusów niełatwo co prawda odmówić, prędzej czy później osłabia nas i zmienia. Pomiędzy gwarem tłumu, który nas odpycha, a dojmującą samotnością, która przytłacza, musimy więc przez całe życie szukać balansu, znaku równości. Równonocy, która pozwoli utrzymać się w pionie naszej świadomości.

WYŻSZY POZIOM ŚWIADOMOŚCI

Historie graficzne charakteryzują się lapidarnością - jeśli nie fabularną, to na pewno werbalną, przypisaną do bohaterów. Przekaz, którym operują twórcy komiksów musi należeć do obrazów, a być jedynie wspomagany przez skromne napisy w dymkach, dzięki którym ożywają ludzie w kadrach, dzięki którym mogą ze sobą rozmawiać i snuć wyjątkowe myśli....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

DRAKA, ZWADA, ŻYCIE!

Regina zamyka drzwi, choć dla czytelnika opowieść dopiero się rozpoczyna. Na początku nieśmiało chwytamy za klamkę, by po chwili już bardziej stanowczo nacisnąć - w poczuciu coraz większej pewności, że oto wstępujemy do świata wyjątkowego, choć tak boleśnie zwyczajnego. Proza Jacka Melchiora zaprasza nas surowością przeplataną z tak rzadko spotykaną u mężczyzn subtelnością słowa. Kolejne zdania grają na emocjach czytelnika, jak na najwrażliwszych strunach – może nieco zapomnianych, może wciąż odrobinę wstydliwych, może miejscami porażających smutkiem i współczuciem, jednak za każdym razem wydobywających czyste, tak bardzo ludzkie brzmienia.

Regina zmyka drzwi przed wstydem. Ucieka od rodziców, rodzeństwa i wsi, która przez tyle lat była jej domem. Nie wymarzonym, nie idealnym, nie takim, do którego mogłaby zaprosić narzeczonego, ale zawsze domem. Regina Sowa była lepsza niż matka i ojciec, była lepsza od grona rówieśników i całego zastępu sióstr – zarówno tych, którymi musiała się opiekować, jak i tych, którym dzięki temu zapewniała czas wolny. Bohaterka Melchiora od zawsze chciała czegoś więcej, choć nie zawsze dysponowała wiedzą, czym to więcej miałoby być. Innym mogło się wydawać, że uciekała – przed owym wstydem, przed porażką, pracą na wsi, jakimś niechlujnym mężem, który zapewne przypadłby jej w udziale, przed życiem. Ona jednak dobrze wiedziała, że jej bieg bez tchu to nic innego jak pożądanie. Niezmierzone pożądanie życia – jego uroków, wygód i piękna; miłości – tej, o którą tak długo walczyła, której nie potrafiła ułożyć w słowa, a która wreszcie okazała się znaleźć ujście dopiero w dziecku – jedynym mężczyźnie, którego potrafiła obdarzyć szczerym wyznaniem miłości. Regina Sowa, później Regina Kacperska, a w końcu Regina Bergner – żadna z nich nigdy nie uciekała, nie oglądała się za siebie, nie odpuszczała. Każda z nich żyła tak, jakby wszystko, co dobre musiała od życia wydrzeć.

Regina zamyka drzwi przed ukochanym synem – mężczyzną, którego wydarła kalectwu; jak zwykle na własnych warunkach, własnymi rękami, własnym uporem. Tym synem, na którego czeka teraz w swoim luksusowym wiedeńskim mieszkaniu. Czeka z utęsknieniem, a jakby nie chciała go widzieć. Inna rzecz – ona nie chce, aby to on oglądał ją w t a k i m stanie. Pozbawioną godności, piękna, władzy i stabilności. Pozbawioną tego, co zawsze tak wysoko sobie ceniła na każdym etapie życia – wolności. Tej, która pozwala człowiekowi wstać i iść wtedy, kiedy jest taka chęć lub potrzeba; tej samej, na którą musiała pracować jako księgowa, sprzątaczka, dozorczyni. Tej, dla której warto żyć, i która żyć dopiero pozwala.

Regina zamyka drzwi przed mężem, synem, kochankiem i rodzeństwem; przed przyjaciółką, sąsiadką, opiekunką i każdym, kto przy uchylonych drzwiach mógłby dowiedzieć się czegoś, czego ona sobie zwyczajnie n i e ż y c z y. Jacek Melchior dyskretnie, ale stanowczo kieruje wzrok czytelnika na smugę światła padającą pod tymi drzwiami. Bo to w niej kryją się wszystkie rozpacze i tęsknoty Reginy, wszystkie bóle i cierpienia pomieszanie we wspomnieniach kobiety z satysfakcją, zwycięstwem i poczuciem godności. Bohaterka powieści „Regina zamyka drzwi” jest bohaterką niebanalną i niezwykle mocno zapadającą w pamięć. Autor postarał się nie tylko o to, aby jego męskie spojrzenie wiarygodnie wybrzmiało na kartach powieści jako myśli kobiety, ale zadbał także, aby jego głos odnaleziony został przez czytelnika jako głos stojącej u progu śmierci, schorowanej kobiety.

„Regina zamyka drzwi” dzieje się niemalże w jednym miejscu, mniej więcej w ciągu trzech dób. Tak naprawdę jednak na 280 stronach Jacek Melchior zawarł bodaj siedemdziesiąt lat z życia Reginy Sowy. Wyszczególnione kursywą wspomnienia gasnącej kobiety wprowadzają nas zarówno w najjaśniejsze, jak i najciemniejsze zakamarki życia Polki, która tak mocno pragnęła być uznawana za Austriaczkę. Poznajemy jej nieudane małżeństwo z człowiekiem, którego pokonała jego własna, chorobliwa wręcz zazdrość. Jesteśmy świadkami tego pamiętnego wydzierania Pawełka – ukochanego syna – z rąk przyklepanego już niemalże przez lekarzy kalectwa. Widzimy Reginę niby taką, jaką ona siebie widzi – waleczną, pewną swego, zdecydowaną, piękną i znacznie od wszystkich l e p s z ą; ale ona nie wie, że czytelnik w przerwach między jej okrzykami, chichotem, na który brakuje już siły i kolejnym łykiem wina, likieru lub piany z piwa, dostrzega coś jeszcze. Chorobę, jaka toczyła ją od dzieciństwa, morderczą – żeby nie powiedzieć – upierdliwą ambicję i dumę, która nie zawsze do niej pasowała. Czytelnik dostrzeże dramat kobiety uwięzionej między wizją wieśniaczki bez wykształcenia a damą, która – gdyby tylko dostała taką szansę – królowałaby na każdym salonie.

Niedługa powieść Jacka Melchiora wyposażona została w ogromny i niezwykle ciężki ładunek emocjonalny. To nie tylko opowieść o kobiecie, która musiała lepiej, znaczniej i bardziej, ale przede wszystkim schyłek życia tej, która nie wyobrażała sobie odejść w taki właśnie sposób. Bez sił, bez życia, bez uśmiechu; bez papierosa w ustach, bez godności wydartej brutalnie przez nieposłuszny pęcherz, bez matczynej pewności, że syn nigdy nie będzie musiał oglądać jej zwiniętej w przerażający kłębek bólu i porażki, na wiedeńskim dywanie. Po wyciętym żołądku pozostała tylko kieszonka – przeklęta kieszonka pozwalająca tylko na odrobinę ukochanego kawioru. Po miłości został tylko głos w telefonie, który milknie ukołysany w końcu przez kosztującą tak wiele ciszę. Po matce został tylko kłębek z biustonoszem omyłkowo wepchniętym między nogami, bo syn nie chciał, nie mógł spojrzeć na gołą matkę. Po kobiecie zostały zgliszcza – wyczerpane, bezbronne, nie do poznania w lustrze.

„Regina zamyka drzwi” to powieść niezwykła w swojej zwykłości – w szczęściu bohaterki i w jej chorobie. W ciągu trzech dni widzimy odwiedzających ją ludzi – opiekunkę, syna, sąsiadkę… słyszymy telefonujące siostry, wiecznie zmartwione, czy aby już coś dzisiaj jadła. W przeszłości zapisanej kursywą widzimy onieśmielonych, zakochanych mężczyzn, których jednak nigdy nie zwodziła, bo też i nigdy nie traktowała poważnie. Może miłość nie była dla niej? Ona ukochała świat – wspaniałe życie pełne blichtru, niezależności i szampana. Pokochała syna, przed którym jednak również zamykała drzwi. Nie rozumiał jej chyba nikt, lecz ona doskonale rozumiała siebie. Wbrew wszystkim, wbrew światu, a jednak właśnie dla niego.

Jacek Melchior przepięknie utkał obraz żegnającej się z życiem kobiety. Jej lat pełnych sprzeciwu, ambicji i dumy. Skąd u niego to zrozumienie? Kobiecych myśli, jej świata, uczuć, pragnień i celów. Skąd tak dogłębne studium schorowanej matki, która jeszcze teraz, w ostatnich chwilach świadomości wie, że chce, że m u s i pomóc swojemu dorosłemu od dawna dziecku – ona, która sama nie potrafi podnieść się z fotela, której wysiłek sprawia podniesienie powiek, musi jeszcze zadbać o swojego Pawełka. Melchior jako kobieta – nieważne czy żona, matka, bóstwo czy cierpiąca staruszka – wypada niepokojąco wręcz wiarygodnie. Czy „Reginę…” naprawdę napisał mężczyzna? Okładka każe wierzyć, że tak, treść sugeruje brawa dla autora, główna bohaterka – oklaski na stojąco.

Gdyby ktoś zapytał mnie, o czym opowiada powieść „Regina zamyka drzwi”, zabrakłoby mi odpowiednich słów. Gdybym mimo wszystko musiała ją jednak streścić, na myśl przychodzi mi jedynie cytat z książki, cytat z Jacka Melchiora, cytat z Reginy. Bo czym innym niby jest ta powieść? Czym życie Reginy, autora, czytelnika? Czym innym codzienny trud, szczęście i kolejne zwątpienie? To nic innego, jak tylko "Draka, zwada, życie!"

DRAKA, ZWADA, ŻYCIE!

Regina zamyka drzwi, choć dla czytelnika opowieść dopiero się rozpoczyna. Na początku nieśmiało chwytamy za klamkę, by po chwili już bardziej stanowczo nacisnąć - w poczuciu coraz większej pewności, że oto wstępujemy do świata wyjątkowego, choć tak boleśnie zwyczajnego. Proza Jacka Melchiora zaprasza nas surowością przeplataną z tak rzadko spotykaną u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O DWOJGU TAKICH, CO ZMIENILI SEKS

Mamy XXI wiek i niektórzy z nas nadal wstydzą się głośno mówić o seksie. Ten aspekt naszego życia, który jest przecież jego początkiem, sprawia, że niejednokrotnie na naszych twarzach wykwita rumieniec zakłopotania czy wstydu. Nieczęsto mówimy o nim głośno – nawet u lekarza. Potrafimy jednak się przełamać i kiedy trzeba zwrócić się o poradę do seksuologa; w towarzystwie rozmawiamy na temat łóżkowych ekscesów, a orgazm nie jest słowem, na dźwięk którego nisko spuszczamy wzrok. Nie zawsze jednak tak było, a jeżeli obecnie potrafimy nadal być wstydliwi, to początek lat 60. dziś wydawałby się nam obcą planetą. Książka Thomasa Maiera opowiada właśnie o losach dwóch osób, które w tamtych latach zmieniły oblicze światowego seksu, prawdopodobnie także to dzisiejsze.

William Masters i Virginia Johnson zaczynali, można powiedzieć, od zera. Jedyną pracą jaka ówcześnie powstała na temat seksu, były badania Alfreda Kinseya, który zebrał osiemnaście tysięcy postaw i zachowań człowieka, korzystając przy tym z kwestionariusza opartego na zasadach Gallupa. Bill i Virginia byli jednak wyjątkowi, a co za tym idzie, wyjątkowa była także ich praca. Badania, które przez tyle lat przeprowadzali, były przy tym pionierskie na skalę światową. On wniósł do wspólnej pracy doświadczenie jako ginekolog-położnik, a także wiedzę medyczną nabytą przez lata nauki; ona dołożyła od siebie coś, co na początku mogło być niedoceniane, jednak szybko okazało się równie nieodzowne, co wykształcenie i prestiż Mastersa – podejście do ludzi, uczuciowość i znajomość kobiecego ciała. Stworzyli idealny duet, który zaowocował nie tylko rewolucją seksualną i w latach późniejszych wysypem lekarzy „specjalizujących się” w tej dziedzinie, ale także – co od początku wydawało się nieuniknione – małżeństwem tych dwojga.

Książka Maiera rozpoczyna się od dzieciństwa Billa, natomiast historię Ginii (jak mówili o niej znajomi) rozpoczyna opis jej pierwszego razu z ówczesnym chłopakiem. Czytamy więc o niełatwym dojrzewaniu Mastersa, którego trudne relacje z ojcem dobrze zostały oddane w serialu produkcji SHOWTIME, który powstał na podstawie książki. Czytamy o nieudanym małżeństwie Virginii, która przed pracą u Billa zarabiała na chleb jako piosenkarka. Słowem – wszystkie momenty ich życia, a także decyzje, które w sposób świadomy bądź nie, mogły w jakikolwiek sposób zdecydować o obranej przez dwójkę badaczy ścieżce, zostały przedstawione w książce "Masters of sex". Autor w rewelacyjny sposób nakreślił sylwetki kobiety i mężczyzny, którzy przecież nie zawsze się ze sobą zgadzali, ale razem osiągnęli coś, czego ludzkość nigdy im nie zapomni. I choć ich zasługi nie podlegają dziś żadnej dyskusji, a początkowe rozdziały ich biografii wypełniają czytelnika sympatią do jej bohaterów, to z czasem widzimy w nich mnóstwo wad i zgrzytów. Poczynając od chłodu i dystansu Billa, przez stawianie życia zawodowego na pierwszym miejscu przez obojga, a na obwinianiu wszystkich dookoła o cale zło przez Virginię, kończąc.

Podczas lektury przechodzimy przez całe spektrum emocji, jakie żywimy do pary badaczy, a także do każdego z nich z osobna. Podziw miesza się tu z niezrozumieniem, a sympatia niekiedy z odrazą. O ile bowiem ich życie zawodowe do tej pory zasługuje na oklaski, o tyle prywatne, a zwłaszcza rodzinne, określić można mianem klęski i ranienia niemal wszystkich wokół. Być może nie powinien zatem dziwić fakt, że Bill i Ginii w końcu postanowili zalegalizować swój przedziwny, pełen napięć i oskarżeń związek. Z czasem jednak okazało się, że para, która miała uczyć ludzi seksu, a małżeństwom pomagać w problemach sypialnianych, sama jest ze sobą ze względów praktycznych. Ona – ponieważ bała się, że bez Billa, nie mając dyplomu ani żadnego wykształcenia, nic nie osiągnie, a co za tym idzie nie zarobi (a życie w luksusie wybitnie przypadło jej do gustu); on – ponieważ ciągle żył w strachu, że kiedy Virginia wyjdzie za mąż za kogoś innego, nie będzie miała czasu na życie zawodowe.

Pieniądze, prestiż i luksus nie były jednak od razu udziałem Mastersa i Johnson. Początki ich badań wiązały się ze społecznym ostracyzmem, który odbijał się także na życiu ich dzieci. Kobieta zajmująca się seksem, kojarzyła się wtedy jedynie z prostytucją. Ginii w ogóle miała trudniej ze względu na status rozwódki i brak dyplomu; można powiedzieć, że dla świata medycyny i nauki była dziewczyna znikąd. Bill natomiast cieszył się nie tylko szacunkiem, ale także wizerunkiem ustatkowanego mężczyzny - ojca dwójki dzieci i, zarabiającego na wszystkie potrzeby żony, męża. Jednak on ryzykował utratę tego wszystkiego; ona mogła jedynie zyskać.

Ich badania były kontrowersyjne nie tylko ze względu na główny temat, który podejmowały, ale także przez sposoby, jakie wybierali. Zbierając materiały do pierwszej książki "Współżycie seksualne człowieka", Bill i Virginia byli świadkami kilkunasty tysięcy orgazmów. Obserwowali przez szybę, w specjalnym pokoju, zarówno masturbujących się mężczyzn i kobiety, jak i pary uprawiające seks. Kolejnym, oczywistym krokiem wydawało się zatem badanie i w efekcie leczenie dysfunkcji seksualnych, takich jak impotencja czy pochwica. Z początku wydawało się, że świat nie jest gotowy na takie badania i ich publikację - na otwarte rozmowy o seksie. William Masters był jednak znanym i poważanym ginekologiem, odbierał porody wielu ważnych urzędników; Johnson natomiast miała dar zjednywania, również tych zamożnych i wysoko postawionych członków społeczeństwa. Z czasem zebrali wokół siebie grupę ludzi, którzy wspierali ich zarówno finansami, jak i poważanym nazwiskiem. Do ciekawszych sponsorów i znajomych pary należał między innymi jeden z większych ówczesnych producentów perfum (razem badali zależność między współżyciem a zapachami), a także Hugh Hefner, założyciel Playboya.

"Masters o sex" to wyjątkowa biografia. Nie dość, że opisuje życie jednej z ciekawszych i bardziej kontrowersyjnych par Ameryki tamtych lat, to również mówi o temacie, który dotyczy każdego z nas. Ich badaniom nie sposób odmówić rangi i znaczenia. Thomas Maier natomiast przedstawia czytelnikowi także ich życie prywatne, do tego w sposób arcyciekawy i niezwykle zajmujący. Sprawia to, że "Masters of sex" czyta się jak najlepsza beletrystykę. Książka wzbogacona została o polski wstęp Zbigniewa Lwa-Starowicza, a młodziutkiemu wydawnictwu Czwarta Strona pogratulować należy dodatkowo pięknego, rzetelnego wydania. Oprawa jest twarda, a format książki większy, jednak nadal wygodny i poręczny; czcionka i szerokie marginesy są natomiast przyjazne dla oczu. Dodatkową zasługą Thomasa Maiera jest podział książki na idealnej długości rozdziały. Autor przeprowadził mnóstwo rozmów nie tylko z Virginią Johnson, która zmarła w 2013 roku, ale także z żyjącymi jeszcze przyjaciółmi i członkami rodziny pary, która zrewolucjonizowała seks. Maier wykorzystał w swojej pracy również niepublikowany dotąd dziennik Billa Mastersa, który ten zaczął spisywać w starszym wieku.

Jedyną rysą, na świetnej książce, której lektura jest zarówno nauką, jak i rozrywką, są drobne błędy w druku polegające na częstym powtarzaniu się obok siebie niektórych słów. Jednak, jak wspomniałam wcześniej, jest to młode, debiutujące dopiero na rynku wydawnictwo, dlatego takie błędy nie są niczym, co książkę by dyskwalifikowało. Tym bardziej, że czas przy niej spędzony to kilka godzin, które przeniosą nas w niemal egzotyczne, pełne rasizmu, uprzedzeń i tabu lata 60. - lata które warto odwiedzić chociażby za sprawą książki Thomasa Maiera. Masters of sex to lektura obowiązkowa dla każdego, kogo kiedykolwiek interesowała praca duetu Masters i Johnson, kto interesuje się nauką o seksie, i dla każdego, kto po prostu lubi siąść z dobrą książką i zatopić się w świecie w niej opisanym.

Od 1985 roku przez Towarzystwo na rzecz Terapii i Badań Seksualnych przyznawana jest co roku nagroda nazwana imieniem Mastersa i Johnson. Oni sami natomiast byli pierwszymi jej laureatami. Nie ustrzegli się oczywiście od błędów, takich jak początkowa wiara w to, że homoseksualizm można wyleczyć. Dopiero później, w roku 1973 został on skreślony z listy chorób psychicznych, a myślenie na ten temat Billa Mastersa zostało zachwiane. W artykule na ich temat, magazyn Times wysnuł ciekawą hipotezę, która pomogła parze badaczy na jeszcze wyższe podniesienie rangi swoich badań: „Seks w małżeństwie, pisano, to niezbędny balsam dla niespokojnej duszy narodu”. Bill był bardziej prostolinijny, stwierdzając: „Najlepszą formą edukacji seksualnej – powiedział Masters – jest tatuś, który podchodzi do mamusi w kuchni i klepie ją po tyłku ku jej wyraźnej uciesze. Dzieci patrzą na to i myślą, że to fajne.”

"Masters of sex" to książka, którą polecałabym chyba każdemu pełnoletniemu człowiekowi. Jest to nie tylko biografia, ale także niezwykły zbiór bardziej i mniej znanych osób Ameryki lat 60. Osoby z kręgu Billa i Ginii, również te, które nie zapisały się na kartach medycyny czy historii, to w większości ciekawe charaktery, ale też niejednokrotnie postaci tragiczne. Warto sięgnąć po książkę Thomasa Maiera, ponieważ to, co dziś wiemy o seksie, jak również to, że w ogóle możemy o nim tak otwarcie pisać, jest niewątpliwie w dużej mierze ich zasługą.

O DWOJGU TAKICH, CO ZMIENILI SEKS

Mamy XXI wiek i niektórzy z nas nadal wstydzą się głośno mówić o seksie. Ten aspekt naszego życia, który jest przecież jego początkiem, sprawia, że niejednokrotnie na naszych twarzach wykwita rumieniec zakłopotania czy wstydu. Nieczęsto mówimy o nim głośno – nawet u lekarza. Potrafimy jednak się przełamać i kiedy trzeba zwrócić się o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

DZIEWCZYNKA W CZERWONYM PŁASZCZYKU

Kiedy po raz pierwszy widzimy dziewczynkę w czerwonym, luźnym płaszczyku z kapturem, nie wiemy dokąd zmierza. Nie wiemy także kim jest, ani skąd wzięła się sama, na skraju takiego przedziwnego, ciemnego lasu. Jednak już pierwsze kadry komiksu Sebastiana Skrobola przyciągają tajemniczą mocą i zapraszają do środka. Mimo, że już na samym początku dziewczynka rani się do krwi, której kolor w niesamowity sposób wyróżnia się na tle zieleni, „Quiet Litte Melody. A simple fairytale” nie pozostawia nam wyboru – musimy zajrzeć głębiej, by już po chwili znaleźć się w magicznym, niebezpiecznym lesie.

"Za oknem szepczą wiry i drzwiami wiatr pomiata

Zły duszek ciągle w sercu budzi strach

Ze strachu drżysz jak listek i włazisz mi do ucha

Ze strachu trzęsą się płomyki świec

Gdy coś za oknem błyśnie, oczęta zmruż i słuchaj

Opowiem ci przedziwną taką rzecz…"*

Dziewczynka przemierza las. Jej historii nie można streścić, ani nawet opowiedzieć. Historię tego dziecka trzeba po prostu zobaczyć. W komiksie Skrobola nie znajdziemy bowiem typowych dla tej formy przekazu dymków z dialogami bohaterów. Nie znajdziemy krótkiej formy narracyjnej, a onomatopeiczne wyrazy występują tu badajże kilka razy. Ten komiks jest jednak zaczarowany i trudno się od niego oderwać. Niema historia wciąga nas bez reszty, a warstwa intertekstualna tylko podnosi jej walory. Stara wiedźma z bajki o Jasiu i Małgosi? – obecna; starucha, wykradająca młodość z opowieści o Roszpunce? – obecna; tajemniczy kot znany nam z Alicji w Krainie Czarów? – obecny; do tego magiczny kwiat, nawiązanie do mitologicznych syren, czerwonego kapturka, tematyki wilkołaków – również obecne.

Jeśli komiks został zubożony o tekst, to rysunki powinny grać rolę już nie tylko – co oczywiste – nadrzędną, ale również nie do przecenienia. I tak dzieje się w „Quiet Litte Melody”, bo Sebastian Skrobol stworzył przepiękne, fantastyczne plansze, które od razu umiejscawiają opowiadaną historię na pograniczu świata magicznego i realnego. Dopracowana kreska sprawia momentami wrażenie niedbałej, co jednak dość szybko daje się rozpoznać właśnie jako wrażenie. Niesamowitą rolę odgrywa tutaj kolorystyka, która – choć minimalistyczna – bardzo mocno oddziałuje na wyobraźnię. Historia została podzielona na cztery rozdziały, jednak tak naprawdę to barwy grają tutaj rolę ram czasowych. I tak, wyróżnilibyśmy trzy kolorowe zegary. Zieleń wpadająca w seledyn to czas teraźniejszy, a więc wszystko, co przeżywa dziewczynka w czerwonym płaszczyku tu i teraz; czas czerwieni to kiedyś – wspomnienia chłopca, którego historia nierozerwalnie zwiąże się z historią głównej bohaterki; intensywna, niebieska barwa zakrawająca o turkus to natomiast wczoraj – wyjaśnienie dlaczego dziewczynka znalazła się w groźnym, zaczarowanym lesie. Oczywiście wszystkie trzy czasy doprawione są bielą i czernią, bez których wyodrębnienie tamtych kolorów byłoby niemal niemożliwe, a także brązem – te barwy są jednak zepchnięte na drugi plan, prawie niewidoczne. Co ważne, w czasie zieleni, czasie teraźniejszym, jedynie kolor czerwony ma wstęp do opowiadanej historii. Zarówno płaszczyk bohaterki, jak i krew wprowadzają kontrast, który tym bardziej skupia się na krwi, że płaszczyk dziewczynki, to stłumiona, przybrudzona czerwień doskonale wtapiająca się w rysunki.

Jak natomiast poradził sobie autor z fragmentami, gdzie choćby minimalny dialog między bohaterami był niezbędny? Utworzył dymki nie z tekstem, a z rysunkami. Zdarza się to jedynie w momentach bezapelacyjnie wymagających jakichś słów, jest więc tych dymków minimalna ilość, jednak słowa wyraził Skrobol kreską. Czytelnik – a raczej obserwator, widz – zyskuje dzięki temu dostęp do relacji między bohaterami, dociera do ich rozmów i wyjaśnień; rysownik zaś unika nieporozumień na linii autor – odbiorca. Dopowiada także to, bez czego cała historia byłaby niespójna.

Baśń opowiedziana nam przez Sebastiana Skrobola jest tajemnicza, magiczna, ale i straszna. Niełatwo oderwać od niej wzrok, a jej cisza tylko przybija stempel na grozie i fantastyczności, jaką udało się stworzyć autorowi. Nie jest to tym samym bajka dla młodszych pociech, bo rysunki niekiedy przypominające czołówkę pierwszego sezonu „American Horror Story”, kościotrup chłopca i miecz ociekający krwią mogą zapewnić maluchowi bezsenną noc pełną strachów i potworów z szafy. Natomiast w grupie, na którą składają się starsze dzieciaki, młodzież i dorośli nie sposób wyróżnić żadnej grupy docelowej. Ta historia może trafić do każdego – jest w takim samym stopniu niepokojąca, co piękna. Nie jest również długa, co w połączeniu z brakiem tekstu daje nam kilkanaście minut na zapoznanie się z jej treścią.

„Quiet Litte Melody” to naprawdę magiczny komiks, który pozostawia niedosyt i zaostrza apetyt na kolejne części, kolejne bajki, czy to na dobranoc, czy na dzień dobry. Tym bardziej, że symboli, alegorii, mitów i dziecięcych opowieści jest przecież tyle, że Sebastian Skrobol bez problemu znajdzie następne analogie i powiązania do wykorzystania. Pozostaje mieć nadzieję i czekać, przeglądając po raz kolejny rysunkowy, fantastyczny świat, w którym dziewczynka w czerwonym płaszczyku przemierza kolczasty, niebezpieczny las, kojarzący się z tym wyhodowanym przez złą królową ze „Śpiącej królewny”. Pozostaje być grzecznym i czekać na kolejną bajkę.

"Spokojna i bezpieczna, odganiaj senną marę

Nie słuchaj o czym szemrze wścibski kurz

A jak nie będziesz grzeczna, to wezmę i za karę

Nie powiem ci nic więcej – no i już..."

* Cytaty pochodzą z piosenki „Many” zespołu Pokolenie

DZIEWCZYNKA W CZERWONYM PŁASZCZYKU

Kiedy po raz pierwszy widzimy dziewczynkę w czerwonym, luźnym płaszczyku z kapturem, nie wiemy dokąd zmierza. Nie wiemy także kim jest, ani skąd wzięła się sama, na skraju takiego przedziwnego, ciemnego lasu. Jednak już pierwsze kadry komiksu Sebastiana Skrobola przyciągają tajemniczą mocą i zapraszają do środka. Mimo, że już na samym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sons of Anarchy (Synowie Anarchii): Tom 1 Damian Couceiro, Stephen Downer, Christopher Golden, Emilio Lecce
Ocena 7,1
Sons of Anarch... Damian Couceiro, St...

Na półkach: , , ,

SAMCRO POSZŁO Z DYMKIEM

Kiedy córka Tiga z Sons of Anarchy została brutalnie zamordowana w związku z porachunkami gangów, zdruzgotany ojciec nigdy sobie tego nie wybaczył. Dlatego kiedy pewnego dnia, do SAMCRO przybywa wystraszona nie na żarty córka jego dawnego przyjaciela, Kozika, Tig zrobi wszystko, aby uchronić dziewczynę przed tarapatami, w jakie się wplątała. Nawet jeśli cały klub będzie musiał narazić się na niebezpieczeństwo.

Pierwsze kadry komiksu przedstawiają nam jednak historię samej Kendry Kozik, która odkrywszy coś, czego nie powinna, zmuszona jest do ucieczki. Dziewczyna musi dostać się do oddziału Synów Anarchii w Tacomie, jednak do tego potrzebna jej będzie eskorta Jaxa i jego przyjaciół. Tig, mając dług wdzięczności u zmarłego przyjaciela, nie waha się obiecać dziewczynie, że dostarczą ją na miejsce w jednym kawałku, cokolwiek by się nie działo. SAMCRO nie wiedzą jednak, że tym samym wplączą się w porachunki, od których woleliby się trzymać jak najdalej.

Scenariusz Christophera Goldena opiera się w dużej mierze na retrospekcjach i czyichś opowieściach, które również znalazły swoje miejsce w komiksie. Akcja nie biegnie więc chronologicznie, a czytelnik niejednokrotnie będzie musiał cofnąć się w czasie, by zrozumieć postępowanie bohaterów. Ci z kolei – co niezwykle ważne dla fanów serialu – w kwestii charakterów oddani są niemal bezbłędnie. W postaci Tiga postawiono na uwypuklenie przede wszystkim cech awanturnika, który nie przepuści żadnej rozróbie, ale także potrafi okazać serce, kiedy jego przyjaciele znajdują się w potrzebie. Clay jawi nam się jako ten, kim faktycznie jest – podstępnym łajdakiem, który poświęci każdego, aby zyskać to, na czym aktualnie mu zależy. Pojawiająca się jedynie w kilku momentach Gemma również epatuje tym, co dla niej charakterystyczne – odwagą graniczącą wręcz z buńczucznością i zadziornością, a także bezgraniczną niemal miłością do rodziny i przyjaciół, która często staje się niebezpieczna dla otoczenia. Tak naprawdę większość bohaterów znanych nam z serialu, to postaci drugoplanowe, pojawiające się jako tło i uwiarygodnienie komiksu. W "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" główną rolę gra Tig, Kendra, Clay, a w retrospekcjach także Kozik, i oczywiście cała rzesza wrogów, którzy czyhają na najmniejszy błąd SAMCRO.

Trzeba przyznać, że rysunki Damiana Couceiro bardzo dobrze oddają klimat serialu. W dodatku są szczegółowe, ale tylko tam, gdzie te szczegóły są czegoś warte. Czytelnik komiksu wie dzięki temu, na czym się skupiać i co może być ważne w kolejnych kadrach czy na następnej planszy. Twarze niektórych postaci udały się Couceiro fantastycznie, jest jednak również kilka takich, przy których czegoś zabrakło. Jax będzie więc wyglądał na dużo starszego, a Tara to najmniej podobna do siebie postać. Większość bohaterów to jednak rewelacyjnie oddane rysy, blizny i zmarszczki. Dużą rolę gra tutaj także kolorystyka, która przez cały komiks jest przytłumiona i stonowana. Pomarańczowa poświata – tak specyficzna dla serialu – w komiksie tylko czasami ustępuję miejsca szaro-niebieskiej. Barwy doskonale oddają pory dnia, dzięki czemu czytelnik od razu wie, kiedy ma do czynienia z zachodem, a kiedy ze wschodem słońca. Oddanie sztucznego światła, i gra nim, jest z kolei niezwykle ważna ze względu na motocykle, które często pojawiają się w komiksie na tle nocy. Kreska Couceiro jest miękka, co widać w szczególności przy oddawaniu układania się materiału na poszczególnych bohaterach, a także wyrazista za sprawą mocnego konturowania. W "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" nie zawodzi także dynamika postaci.

Świetnym pomysłem było to, aby akcja komiksu nie rozgrywała się przed wydarzeniami z serialu lub była jego odrębną wariacją, ale właśnie żeby biegła równolegle, ukazując wątki, które – można powiedzieć – nie zmieściły się w serialu. Tym sposobem zostaje zachowane wszystko, co do końca czwartego sezonu wydarzyło się wśród członków SAMCRO, ich przyjaciół i rodziny. Jednocześnie otrzymujemy historię, która dzieje się czasowo zgodnie z sezonem piątym i stanowi poniekąd jego uzupełnienie, a w dodatku opiera się na wydarzeniach, których byliśmy świadkami, oglądając serial. Co więcej, retrospekcje i krótkie uzupełnienia narracyjne sprawiają, że do komiksu mogą przysiąść również ci, którzy nie oglądali serialu. Najważniejsze postaci są bowiem opisane razem z zależnościami pomiędzy innymi członkami klubu. Taki czytelnik – nie obeznany z produkcją Kurta Suttera – straci nie tyle na fabule, co na zrozumieniu emocji, jakie rządzić będą bohaterami.

Kilka słów należy również poświęcić Wydawnictwu Sine Qua Non, które w sposób niezwykle drobiazgowy zadbało o wydanie komiksu. Twarda oprawa w pomarańczowej kolorystyce jednoznacznie kojarzącą się Charming nie tylko cieszy oko, ale także zapowiada, z jaką historią będziemy mieć do czynienia. U dołu oprawy, widzimy troje Synów Anarchii na motocyklach, z Jaxem na przedzie. Nad nimi natomiast wyraziście góruje Tig, co od razu daje nam do zrozumienia, kto będzie głównym bohaterem komiksu. Za nim natomiast w iście epickim stylu, niczym złe wspomnienie, unosi się profil Claya – dużo mniej wyraźny, a jednak unoszący się wciąż nad SAMCRO. Jednak nie tylko okładka zasługuje na słowa uznania. "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" to wydanie pod każdym względem rewelacyjne – błyszczący kredowy papier, dbałość o każdy szczegół, utrzymanie komiksu od pierwszej do ostatniej strony w odpowiedniej stylistyce i umieszczona na końcu fantastyczna galeria okładek to, w połączeniu z naprawdę wciągającą historią, wystarczające powody, aby po "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" sięgnąć, i z niecierpliwością czekać na kolejne części.

SAMCRO POSZŁO Z DYMKIEM

Kiedy córka Tiga z Sons of Anarchy została brutalnie zamordowana w związku z porachunkami gangów, zdruzgotany ojciec nigdy sobie tego nie wybaczył. Dlatego kiedy pewnego dnia, do SAMCRO przybywa wystraszona nie na żarty córka jego dawnego przyjaciela, Kozika, Tig zrobi wszystko, aby uchronić dziewczynę przed tarapatami, w jakie się wplątała. Nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

KUCHNIA PIĘCIU BOHATERÓW.

Dla Sycylijczyków jedzenie to rytuał – liczy się tu wszystko, co tylko może mieć znaczenie, a więc nakrycie stołu, zgromadzone przy nim towarzystwo, odpowiednio wybrany do posiłku trunek, no i przede wszystkim same potrawy. Tutaj ważne są smaki, konsystencja, dobór przypraw i dodatków, ale także uczucia, jakie towarzyszą kucharzowi podczas gotowania. Rzeczą świętą jest, aby nie popadać w pośpiech. Posiłki muszą być przygotowywane z uczuciem i nieśpiesznie, wszystko ma bowiem swój czas i swoje przywileje. Jako że podobnie dzieje się z uczuciami i relacjami międzyludzkimi – Nicky Pellegrino postanowiła, że właśnie o tym będzie jej kolejna powieść.

Luca Amore to nauczyciel w szkole kulinarnej, którą sam założył, a do której w tym roku wybierają się cztery kobiety: Moll, Valerie, Tricia i Poppy. Jak można się domyślić, każda z nich jest inna i każda na swój sposób doświadczona przez życie. Czytelnik poznaje więc stopniowo nowe uczennice Luki odkrywając ich sekrety, dowiadując się o ich słabych stronach i zaczynając im raz współczuć, a raz kibicować. Jak się jednak okazuje największą tajemnicę skrywać będzie ich szef, a zarazem przewodnik po kulinarnych zakamarkach Sycylii. Tutaj pojawia się jednak pierwszy problem powieści Pellegrino, ponieważ autorka postanowiła opisać życie, charakter i problemy pięciu osób na niecałych czterystu stronach powieści – zadanie o tyle niebezpieczne, że niemal zawsze skazane na porażkę. Kiedy pisarz próbuje zmieścić w niedługiej powieści zbyt dużo, czytelnik będzie albo niezadowolony, albo pozostawiony z uczuciem niedosytu. I trochę tak jest z „Sycylijską opowieścią” – postaci mają spory potencjał, ale niewielkie pole do popisu i zbyt mało czasu, aby czytelnik mógł się z którąkolwiek z nich zżyć. Tym bardziej, że panie z założenia miały być – zakładam – interesujące i stworzone tak, aby w którejś z nich mogła odnaleźć się każda z czytelniczek.

Poznajemy więc Moll – skromną, niezbyt atrakcyjną rozwódkę, która wychowuje dwie córki. Moll jako jedyna z kobiet przyjechała do szkoły Luki z absolutnego zamiłowania do kuchni, a już zwłaszcza do kuchni włoskiej; pstryka zdjęcia każdej potrawy przed podniesieniem sztućca do ust, żeby później uzupełnić swojego bloga o kolejną notatkę. Jej absolutnym przeciwieństwem jest Tricia – prawniczka z dwójką dzieci i mężem, którego chyba nie do końca kocha. Tricia jest typową kobietą sukcesu, sama nie gotuje, a od jedzenia bardziej interesują ją zakupy w drogich butikach. Poppy natomiast, najmłodsza z nich, wydaje się być najbardziej neutralną i spokojną z kobiet, jak również – co wielokrotnie autorka podkreśla – najładniejszą z nich. Valerie natomiast to starsza kobieta, która jakiś czas temu straciła ukochanego mężczyznę i od tego czasu czuje się zarówno zagubiona, jak i niewiele warta. Losy kobiet mają się rzekomo odmienić za sprawą sycylijskiej przygody, jednak czy te osiem dni naprawdę może mieć taki wpływ na ich życie? No cóż…o tym będziecie musieli przekonać się sami.

W „Sycylijskiej opowieści” nie ma na szczęście tego, czego najbardziej się obawiałam – przesadnych wzruszeń i ckliwości. Pellegrino nie próbuje stworzyć łzawej i romantycznej historii, w której na tle malowniczych Włoch cztery kobiety odnajdą nowe cele w życiu i zmienią się nie do poznania. Autorka podeszła – w miarę możliwości – dość realistycznie zarówno do fabuły, jak i do bohaterów swojej powieści, i co ważne, daje im wybór. Nie mamy tutaj jednej ścieżki, w stronę której popychany jest bohater (no, może z wyjątkiem wątku Poppy), co niejednokrotnie zdarza się w tego typu powieściach, ale kilka dróg wyboru, a my możemy się jedynie zastanawiać, którą z nich wybiorą panie. A bohaterki włoskiej pisarki nie są na szczęście bez wad – znajdzie się tu miejsce zarówno na zdradę, jak i niesnaski wynikające z zazdrości lub po prostu kobiecej – często trudnej do wyjaśnienia – antypatii. Podczas lektury będziemy natykać się na docinki i histerię spowodowaną brakiem prostownicy do włosów, będziemy – chcąc nie chcąc – oceniać kobiety i niejednokrotnie kiwać głową z dezaprobatą, by innym razem przytaknąć z ledwie zauważalnym uśmiechem błąkającym się w kąciku ust.

Powieść Pellegrino jest smaczna, choć nie powala na kolana; czyta się ją szybko, ale nie przerzucamy kolejnych stron ze zniecierpliwieniem; jest w niej wiele smaków i zapachów, ale nie przenikają one do naszego świata. Właśnie w tym tkwi największy problem „Sycylijskiej opowieści” – niby klimat jest stworzony poprawnie, autorka opisuje mnóstwo potraw, miesza i łączy ze sobą smaki, wplata przepisy na domowy makaron i oprowadza nas po niewielkiej, ale rodzinnej fabryce czekolady… a jednak czegoś wciąż tu brakuje. Wszystko, o czym pisze autorka „Włoskiego wesela” pozostaje na kartach powieści, zamiast przeniknąć do czytelnika, pobudzić jego wyobraźnię i żołądek, wyostrzyć wszystkie zmysły, by ostatecznie otrzeć się nawet o kulinarną synestezję. Właśnie tego oczekuję po powieści, w której kuchnia – a już zwłaszcza bliska mi kuchnia włoska – odgrywa tak niebagatelną rolę. Jakimś cudem zapach sosu pomidorowego dotarł do moich nozdrzy ze stron „Ojca chrzestnego”, by aromat kurczaka w czekoladzie z „Sycylijskiej opowieści” na zawsze pozostał uwięziony między słowami.

Najnowsza powieść Nicky Pellegrino nie jest ani dobrą, ani złą lekturą. Na pewno znajdzie swoich zwolenników, ale też nie każdego przyciągnie – momentami dość nijaka – historia czterech kobiet, z których być może tylko jedna wie, czego tak naprawdę oczekuje od życia. Nie jest to co prawda lektura tandetna, ale też z ambitniejszą literaturą ma niewiele wspólnego. Plasuje się gdzieś po środku, choć – wbrew nazewnictwu – nie zaliczyłabym jej do literatury środka. Być może wykorzystam jakiś przepis zawarty w książce, być może kiedyś sięgnę jeszcze po jakąś książkę autorki, jednak w wolnej chwili, kiedy nie będę miała pomysłu, w jaką powieść tym razem się zanurzyć. I na pewno poszukam powieści dłuższej, bo zamknięcie kilku różnych historii, a także wielorakich problemów – od niebosiężnych wyrzutów sumienia i spalenia za sobą mostów, przez rozwodzenie innych ludzi po to, by samemu podążać dokładnie tą samą drogą, co oni, aż po szukanie swoich korzeni i odnajdywanie tożsamości – na czterystu stronach, to nie najlepszy sposób, na skuszenie czytelnika do tego, aby zasiadł z nim wspólnie do uczty.

KUCHNIA PIĘCIU BOHATERÓW.

Dla Sycylijczyków jedzenie to rytuał – liczy się tu wszystko, co tylko może mieć znaczenie, a więc nakrycie stołu, zgromadzone przy nim towarzystwo, odpowiednio wybrany do posiłku trunek, no i przede wszystkim same potrawy. Tutaj ważne są smaki, konsystencja, dobór przypraw i dodatków, ale także uczucia, jakie towarzyszą kucharzowi podczas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

PIERWSZY OKRES WARUNKOWY


Kiedy okazało się, że bohaterem powieści Espinozy jest karzeł, nic nie mogłam poradzić na to, że wciąż przed oczami stawał mi Tyrion Lannister. Ten sam, choć przeniesiony w mniej fantastyczny świat, uwikłany w skomplikowaną relację z kobietą nie będącą niewolnicą ani prostytutką. Im dalej w las, tym bardziej okazywało się jednak, że karzeł nie do końca jest karłem, a świat przedstawiony w powieści „Jeśli powiesz mi, bym przyszedł, rzucę wszystko i przyjdę... ale musisz mnie poprosić” nie do końca pozbawiony jest elementów jeśli nie fantastyki, to przynajmniej metafizyczności.

Dani urodził się w rodzinie karłów i oczywistym było, że on również nie urośnie wyższy niż jego rodzice i brat. Jednak Dani w głębi duszy zawsze czuł się olbrzymem i to sprawiło, że nigdy nie utracił wiary w to, że kiedyś osiągnie rozmiary „normalnego” człowieka. Jego historia jest poniekąd magiczna, a poniekąd plasująca się gdzieś na zamglonej granicy snu. Czytelnik poznaje ją stopniowo, skacząc w przeszłość dzięki retrospekcjom, którym oddaje się co chwila nasz bohater. Wszystko zaczyna się jednak od momentu, kiedy chłopiec jest już mężczyzną, a jego życie wali się w gruzy, gdy zostawia go ukochana kobieta. Od teraz Dani musi uporać się nie tylko z utratą miłości, ale także musi stawić czoła przeszłości, która pcha mu się w ramiona nieproszona, co jednak nie znaczy, że niemile widziana...

Zapomniałam wspomnieć - Dani jest detektywem. Nie takim zwyczajnym, co to bierze każde zlecenie, tylko specjalnym, wybrednym detektywem, który specjalizuje się w odnajdywaniu zagubionych dzieci. W dodatku ma on swoje zasady, których się trzyma i wyznaczniki, które sprawiają, że nie każda sprawa z zaginionym dzieckiem będzie dla niego odpowiednia. Jednak tym razem postanawia złamać swój kodeks i po rozstaniu z ukochaną wyrusza na Capri, aby odnaleźć - na prośbę załamanego ojca - porwanego chłopca. Capri nie jest dla mężczyzny zwyczajną wyspą, wręcz przeciwnie. Co więcej, to właśnie miejsce sprawia, że Dani przyjmuje zlecenie, które normalnie by odrzucił. Bo jako dziesięciolatek Dani był juz kiedyś na Capri, a wyprawa ta namieszała co nieco w jego życiu. Zwłaszcza za sprawą pewnego człowieka.

Na tym w zasadzie można zakończyć krótki zarys fabuły, aby nie zdradzić nic, czego czytelnik sam nie mógłby z lektury wyciągnąć i odkryć. Tak naprawdę „Jeśli powiesz mi, bym przyszedł, rzucę wszystko i przyjdę... ale musisz mnie poprosić” to powieść, w której fabuła gra najmniejszą rolę. W dziele Alberta Espinozy nie chodzi o to, jak potoczą się losy bohaterów, czy Dani odzyska miłość ukochanej kobiety, czy wyrwie chłopca z rąk porywacza, ani czy faktycznie osiągnął wzrost, który pozwala mu przejść ulicą i nie być przy tym wytykanym palcami. Ta niedługa książka to przede wszystkim przypowieść o losie i o ludziach, których ten stawia na naszej drodze; o tym czy będziemy potrafili docenić pewne znajomości i czy zapamiętamy je na wystarczająco długo. Lektura jest poniekąd zbiorem sentencji, porad, złotych myśli i cytatów zręcznie ubranych w świat przedstawiony, czas i miejsce akcji, a także bohaterów. Nie mogłam - niestety - wyzbyć się niekiedy porównań do prozy Paulo Coelho. Wiele jest tu bowiem o życiu, o tym jak powinniśmy je traktować i o tym, że każda przeżywana przez nas chwila powinna być traktowana zarówno jako pierwsza, jak i jako ostatnia.

Dani dużo wspomina, dzięki czemu czytelnik może poznać sytuacje i - przede wszystkim - osoby, które kształtowały jego osobowość i charakter. Podkreślam te osoby ze względu na to, że to one są kwintesencją całej powieści. Książka Espinozy to swego rodzaju parabola o tym, że ci, których spotykamy mogą niebagatelnie wpłynąć na nasze życie. I choć spotkaniami tymi w dużej mierze steruje przypadek, to ostatecznie od nas zależy czy otrzymaną lekcję zapamiętamy i będziemy potrafili przełożyć na swój język i swoje życie. To od nas zależy czy będziemy szczęśliwi, i czy będziemy potrafili to szczęście docenić. Każdy jest diamentem i perłą nawet, jeśli jest rzucany przed wieprze. Przepraszam gorąco za te banały i wyświechtane frazesy, ale o tym właśnie jest niniejsza powieść i choćbym owinęła jej przesłanie w tony brzmiącej mądrzej bawełny - nadal pozostanie tym samym, znanym nam wszystkim przesłaniem.

Język Espinozy jest prosty i zrozumiały, rozdziały krótkie, a czcionka duża. Stron jest niewiele, bo nieco ponad dwieście - co wszystko razem sprawia, że „Jeśli powiesz mi, bym przyszedł, rzucę wszystko i przyjdę... ale musisz mnie poprosić” jest lekką i przyjemną lekturą na jeden wieczór. Wspominałam na początku o magii i owszem, jest ona tu obecna, choć nieuchwytna i ciężko ją sprecyzować. Nie da się wskazać konkretnego miejsca, w którym występuje, ale jej bytność jest wyczuwalna gdzieniegdzie i czytelnik po prostu wie, że nie wszystko, co rozgrywa się u Espinozy, jest całkowicie realne i da się racjonalnie wytłumaczyć. Powieść kończy się tajemniczo i chwała jej za to. W ogóle, cała historia bardzo często przypomina sen na jawie, jakieś przedziwne halucynacje, efektem których ma być zwrócenie uwagi na nasze życie i na to, że jedyne ręce, w których ono spoczywa - należą od urodzenia do nas.

Jeśli powiem Ci, byś przeczytał „Jeśli powiesz mi, bym przyszedł, rzucę wszystko i przyjdę... ale musisz mnie poprosić”, rzucisz wszystko i przeczytasz... ale muszę Cię poprosić? Jeśli tak - nie zrobię tego. Jest wiele innych powieści, co do których skłonna byłabym kogoś prosić o ich przeczytanie (jeśli już byłabym do tego zmuszona). Powieść Espinozy nie zalicza się do grona polecanych przeze mnie, ale także nie zamierzam jej nikomu odradzać. Skłoni do pewnych refleksji, pozwoli odetchnąć, ale raczej nie pozostanie w Twojej głowie na dłużej. Jeśli powiesz mi, bym już skończyła, rzucę wszystko i skończę... tyle, że wcale nie musisz mnie o to prosić.

--------
recenzja ukazała się również na http://wmeritum.pl/pierwszy-okres-warunkowy-albert-espinoza-jesli-powiesz-bym-przyszedl-recenzja/

PIERWSZY OKRES WARUNKOWY


Kiedy okazało się, że bohaterem powieści Espinozy jest karzeł, nic nie mogłam poradzić na to, że wciąż przed oczami stawał mi Tyrion Lannister. Ten sam, choć przeniesiony w mniej fantastyczny świat, uwikłany w skomplikowaną relację z kobietą nie będącą niewolnicą ani prostytutką. Im dalej w las, tym bardziej okazywało się jednak, że karzeł nie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

GITES KSIĄŻKA

Dziesięciolatki zazwyczaj marzą o tym, aby być kimś wyjątkowym. Czytają komiksy o superbohaterach i przebierają się za ulubione postaci. Chcą się wyróżniać z tłumu i często robią różne - mniej lub bardziej mądre - rzeczy, aby tę upragnioną oryginalność osiągnąć. August Pullman, bohater powieści R.J. Palacio „Cud chłopak” różni się od rówieśników tym, że - o, ironio! - marzy jedynie o tym, aby być zwyczajnym dzieckiem.

Auggie to wspaniały chłopiec, choć - jak to dzieciaki w jego wieku - ma swoje humory i nie wszystkie „nie” potrafi przyjąć z godnością dorosłego człowieka. Kocha zarówno rodziców, jak i starszą siostrę, choć potrafi się także na nich pogniewać i krzyknąć. Uwielbia się bawić, choć zdarzają mu się momenty, kiedy najchętniej zaszyłby się pod kołdrą z liżącą go po twarzy suczką Daisy. Chłopiec jest mądry i pełen życia, z nauki najbardziej ciekawią go przedmioty ścisłe, uwielbia Gwiezdne Wojny, a jego ulubionym dniem w roku jest Halloween. Jednak chłopiec - choćby nie wiadomo jak się starał - nie jest zwyczajnym dziesięciolatkiem. Nie przeżywszy jeszcze nawet ćwierci życia statystycznego człowieka, przebył już 27 operacji - żadna jednak nie dała takiego efektu, który zmazałby wyraz zdziwienia, szoku i obrzydzenia na twarzach mijających go ludzi - zarówno dzieci, jak i dorosłych.

Bohater powieści „Cud chłopak” w wyniku przedziwnej mutacji genów urodził się ze zdeformowaną twarzą, która nie tylko go - w oczach innych i jego samego - oszpeca, ale także zwykłe czynności, czyni niekiedy trudnymi. Ponieważ chłopiec już na okładce książki mówi do czytelnika: Nie powiem wam, jak wyglądam. Cokolwiek sobie wyobrażacie, w rzeczywistości jest pewnie gorzej - ja również przemilczę ten aspekt. Dość powiedzieć, że August ma wielkie szczęście, że w ogóle słyszy; dzięki fragmentowi kości biodrowej przeszczepionej do brody może, jako tako, normalnie jeść, a poza tym cudem jest, że w ogóle żyje. Dziesięciolatek - za mały już, aby nosić swój ukochany hełm, który zakrywał mu twarz - zapuszcza włosy, które choć trochę mają odgrodzić go od ludzkich spojrzeń. Czy to jednak pomoże mu teraz, kiedy staje przed chyba najważniejszym wyzwaniem w całym swoim życiu?

Do tej pory, przez wzgląd na licznie operacje, Auggie uczył się w domu, a wiedzę przekazywała mu mama. Teraz jednak rodzice decydują, że chłopiec powinien iść do szkoły. Choć z ciężkim - zwłaszcza matka, która ma ambiwalentne uczucia dotyczące nauki chłopca - sercem, podejmują ostatecznie decyzję i już od nowego roku szkolnego August Pullman, chroniony do tej pory ze wszystkich sił przez mamę, tatę i starszą siostrę Olivię, będzie musiał zmierzyć się czymś, co niemiłosiernie go przeraża - tłumem piątoklasistów. „Cud chłopak” opisuje cały rok szkolny chłopca - zmieniając narratorów, czym daje nam wgląd nie tylko w postrzeganie świata i kolegów przez Augusta, ale także w to, jak chłopczyk odbierany jest przez rówieśników. Głównym opowiadającym jest oczywiście Auggie, jednak oprócz niego jeszcze pięć osób będzie nam relacjonowało wydarzenia - nie tylko te aktualne, ale także będą mieli okazję wyjaśnić nam swoje zachowania, które z perspektywy głównego bohatera były, zarówno dla niego, jak i dla czytelnika, niezrozumiałe.

W szkole, jak to w szkole - August będzie przeżywał gorsze i lepsze chwile. Pozna ludzi cudownych, wyrozumiałych i pełnych ciepła; znajdą się jednak także tacy, dla których wygląd chłopca okaże się barierą nie do pokonania. Dziesięciolatek padnie więc ofiarą docinek, okrutnych żartów, obelg i raniących go „zabaw”. Najgorsze - jak to w życiu bywa - będą początki nauki. Poczucie odrzucenia, bycia gorszym od innych i braku akceptacji zniechęcą Augusta, jednak nasz mały bohater jest niezwykle odważny, przebojowy i przepełniony wewnętrzną siłą, której można mu pozazdrościć. Nie zrezygnuje więc tak łatwo, a już niedługo okaże się, że nie wszystkie dzieci potrafią patrzeć tylko na naszą wierzchnią warstwę. I choć książka - jak można by na początku podejrzewać - nie ma struktury górki, kiedy to przez połowę powieści bohaterowi jest niezmiernie ciężko, a później jedno wydarzenie sprawia, że jest już łatwo i prosto, to jest to właśnie ogromną zaletą powieści. Dobre chwile szybko przemieniają się w gorzkie, a ciężkie przeżycia niejednokrotnie ustępują miejsca radości; dodaje to powieści R.J. Palacio niezwykłego realizmu, uczy, że właśnie takie jest życie - pełne wzniesień i dolin, naprzemiennym występowaniem chwil dobrych i złych, mieszaniem się lęku z ekscytacją, płaczu ze śmiechem, akceptacji z odrzuceniem.

„Cud chłopak” to niezwykła książka dla zwykłych ludzi. Jest tu niemal wszystko, co powinno się znaleźć w dobrej powieści - momenty akcji, wzruszenia i śmiechu. Debiut literacki R.J. Palacio to jedna z tych książek, dla których nie da się określić wieku potencjalnych czytelników - ta historia może się spodobać każdemu, i każdy powinien ją przeczytać. Dzieci i rodzice, ciotki i wujkowie, wszyscy ci „jaki on jest brzydki” i ci „powinno nam być go żal”. Zrozumienie tej ksiązki niesie ze sobą naukę, że każdy z nas pragnie normalności i nawet, jeśli nie została nam dana odgórnie, możemy - mamy prawo! - zabiegać o nią w każdej chwili.

Mały August Pullman, nasz mikrus, uczy odwagi i możliwości drugiej szansy. Ale nie tylko on jest nauczycielem - są nim jego przyjaciele i wrogowie, rodzice i pedagodzy. Czy pierwsze wrażenie - obrzydzenie, strach, niesmak - muszą określać długotrwałą relację? Niekoniecznie. Czy czyjeś zachowanie - niegrzeczne, bezlitosne, wulgarne - zawsze będzie tkwiło nam w pamięci i przekreśli szanse na przyjaźń? Jak myślicie?

Niesamowite w tej książce jest to, że mądrość, którą przekazuje nam autorka, nie zasadza się jedynie na chorobie i psychicznej udręce Augusta. R.J. Palacio nie zapomina o niczym - o rodzicach, którzy wszelkimi środkami będą chcieli ochronić swego syna przed światem, ale także będą zdawali sobie sprawę z nieuniknionej prawdy, że prędzej czy później ich dziecko będzie musiało radzić sobie samo; nie zapomina również o Olivii, której uczucia na tle całej historii są niezwykle ważne, bo pokazują, że również ona musi zmagać się z trudnościami, które przez wzgląd na brata zawsze pozostają na drugim planie. „Cud chłopak” to nie opowieść o chorym chłopcu ze zdeformowaną twarzą, tylko o jego rodzinie i przyjaciołach; o tym, że choroba Auggiego wpływa na wszystkich dookoła, o czym łatwo zapomnieć. Sporą rolę odgrywa tu także grono pedagogiczne, wśród którego trafiają się perełki, takie jak wicedyrektor Tushman (tylko proszę, bez żartów z nazwiska!) czy nauczyciel angielskiego, pan Browne.

Rozdziały „Cud chłopaka” są krótkie przez co przypadną do gustu dzieciakom; są mądre i pełne treści, co powinni też docenić dorośli. Propozycja Wydawnictwa Albatros powinna bezapelacyjnie trafić na listę lektur szkolnych; tych, które rodzice czytają swoim pociechom i tych, których strony dorośli ukradkiem przewracają późną nocą. Historia Auggiego uczy niemal wszystkiego, co powinni wiedzieć młodzi i starzy; banalnych prawd, których - mam wrażenie - banalność zasadza się na tym, ze wszyscy je znają, lecz nikt nie egzekwuje. Palacio pokazuje, że człowiek albo nie rodzi się ze zdolnością empatii i dopiero musi ją w sobie (używając oklepanej, ale trafnej metafory) zasadzić i pielęgnować; albo rodzi się z nią, lecz gdzieś po drodze zatraca, przez co musi uczyć się jej na nowo.

Aż dziwne - bo rzadko się zdarza - ale dużo bardziej przypadł mi do gustu polski tytuł niż oryginalny „Wonder”.

("Cud dodatkowy, jak dodatkowe jest wszystko:
co nie do pomyślenia
jest do pomyślenia"*)

Bo „Cud chłopak” rodzi konotacje i od razu przywodzi na myśl powiedzenie: „Zuch chłopak!” (koniecznie z wykrzyknikiem na końcu), które tak dobrze pasuje do Augusta. Aż chce się zacytować rezolutną Summer: podnieść kciuka do góry, uśmiechnąć się porozumiewawczo i powiedzieć do wtajemniczonych: Gites książka!

*Fragment wiersza Wisławy Szymborskiej: "Jarmark cudów"

--------
recenzja ukazała się również na: http://wmeritum.pl/gites-ksiazka-r-j-palacio-cud-chlopak-recenzja/

GITES KSIĄŻKA

Dziesięciolatki zazwyczaj marzą o tym, aby być kimś wyjątkowym. Czytają komiksy o superbohaterach i przebierają się za ulubione postaci. Chcą się wyróżniać z tłumu i często robią różne - mniej lub bardziej mądre - rzeczy, aby tę upragnioną oryginalność osiągnąć. August Pullman, bohater powieści R.J. Palacio „Cud chłopak” różni się od rówieśników tym, że - o,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

POSTRZELONA WIARA

Tracąc wszystko stajemy przed wyborem nie tylko trudnym, ale wręcz przytłaczającym – rozpamiętywać życie, które do tej pory mieliśmy, opłakiwać ludzi, których kochaliśmy, wspominać rzeczy, które były do naszej dyspozycji i wracać myślami do opinii, jaką mieliśmy wśród społeczeństwa; czy zapomnieć o przeszłości, wziąć się w przysłowiową (choć czasem tak trudną do przeniesienia w światy rzeczywiste) garść i ruszyć do przodu, stawiać kroki ku nowemu – najprawdopodobniej gorszemu – życiu i nie oglądać się za siebie… Przed takim wyborem staje bohaterka „Paktu złodziejki” – pierwszej powieści, którą Ari Marmell napisał dla młodzieży.

"Na chmurnym szczycie góry
Kamienne jest oblicze;
świątyni kryją mury
To bóstwo tajemnicze."

„Przygoda postrzelonej awanturnicy” – taki podtytuł widnieje na trzeciej, tytułowej stronie książki. Chwilę później, tuż przed prologiem, natrafiamy na dopisek pochodzący ze Słownika języka polskiego pod redakcją Doroszewskiego, który informuje, co następuje:

„Postrzelony – narwany, bzikowaty, szalony, niespełna rozumu.”

Związek z całą sprawą ma to taki, że naszą bohaterkę, Adrienne Satti, zwą właśnie Postrzeloną. Jej przydomek wziął się nie tylko z narwanego charakteru i ciągłego narażania się na niebezpieczeństwo, ale także był skutkiem tego, że mało kto wie, kim naprawdę jest, i jakie imię nosi dziewczyna. Złodziejka, morderczyni, elegancka dama pojawiająca się na salonach – które z tych określeń jest prawdą, a które złym dopasowaniem faktów? Kim naprawdę jest Adrienne i jakie tajemnice skrywa jej przeszłość? Autor nie wyjaśnia nam tego od razu – poprzez liczne retrospekcje, prowadzone starannie i konsekwentnie, odkrywa prawdę powoli i stopniowo nie tylko przed nami, ale także przed samą złodziejką. Postrzelona nie do końca rozumie bowiem, co stało się z jej życiem – dwukrotnie straciła wszystko, co było jej bliskie – o ile za pierwszym razem stał za tym zwyczajny, okrutny los, o tyle sytuacja, od której zaczyna się cała opowieść jest już dużo bardziej dramatyczna i krwawa. Dziewczyna cudem uchodzi z życiem z jatki, która stała się udziałem bliskich jej osób – porzuca dotychczasowe życie arystokratki i przemienia się w złodziejkę.

Tym co konsternuje, wprawia w osłupienie i zadziwia czytelnika, jest rozmowa, jaką Postrzelona zdaje się prowadzić z samą sobą. Szybko jednak okazuje się, że dziewczyna nie prowadzi dialogu ze sobą, lecz z Olgunem, który jest…bóstwem. Jego odpowiedzi są nie tyle słyszalne, co w y c z u w a l n e przez Adrienne, podobnie jak jego miny, gesty i emocje. Olgun był świadkiem masakry, która dokonała się również na oczach dziewczyny i wraz z nią ucieka nie tylko przed oskarżeniami, jakie na nią spadły, ale także przed tajemniczymi oprawcami, którzy nie wiedzieć czemu i nie wiadomo od jak dawna, ani w jakim celu podążają ich śladem. Olgun niekoniecznie wpisuje się w wyobrażenia, jakie mamy o bogach, bożkach i bóstwach – jest równie przestraszony, co jego przyjaciółka, posiada moce, ale niezbyt silne, jest cyniczny, ma swoje humory i płata figle. Skąd się jednak wziął, czego się boi i przed czym ucieka, dowiecie się sięgając po „Pakt złodziejki”.

Ari Marmell ma bardzo dobry styl, a wydarzenia dziejące się w jego powieści mają wartki przebieg, pozbawiony przestojów czy zbędnych opisów. Czytelnik będzie się dobrze bawił podczas przygód Postrzelonej, nie powinien się znudzić, ani pogubić. Historia dziewczyny, mimo, że podzielona na „obecnie” i „kilka lat wstecz”, a następnie jeszcze kilka lat wcześniej – jest skonstruowana tak, że nie ma możliwości wpaść w jakiś chaotyczny świat, w którym nie wiadomo, co było najpierw. Bardzo powoli, ale też bardzo przystępnie zostają nam opowiedziane dzieje Adrienne – krok po kroku odsłaniamy kolejne fakty, łączymy je ze sobą, by rozumieć coraz więcej i aby obserwować reakcję głównej zainteresowanej na to, czego się dowiaduje. Systematycznie zmieniamy też swój stosunek do bohaterki – choć od początku wzbudza sympatię i kibicujemy jej, to w miarę upływania lektury nabieramy jeszcze większej empatii względem jej osoby i wydarzeń, które kiedyś były jej udziałem.

Świat przedstawiony w „Pakcie złodziejki” zbliżony jest do tego, który został opisany w książce Scotta Lyncha, „Kłamstwa Locke’a Lamory” – tutaj też szczegółowo opisane zostaje złodziejskie mikrospołeczeństwo, jego zasady i prawa, jakimi się rządzi. Choć Ari Marmell w swojej powieści dołożył elementy fantastyczne, stworzył bogów, którzy – o dziwo – mogą zaprzyjaźnić się z ludźmi, a ze złodziejskiego fachu uczynił jeszcze jedną klasę społeczną. W obu książkach nie da się określić czasu akcji, ponieważ światy tam opisane wymykają się naszym ramom i nie istnieją w czasoprzestrzeni, jaką znamy i jaką potrafimy nazwać.

Choć historia Adrienne jest powieścią dla młodzieży, to znaleźć w niej można wiele wartych rozważenia problemów – ukrytych bądź jawnych. Mamy tutaj motyw opuszczenia, kary, winy, wybaczenia i zadośćuczynienia; znajdziemy w tej powieści także wątek zaufania, które często wyślizguje nam się z rąk, choćbyśmy nie wiadomo jak bardzo chcieli je zatrzymać i ujarzmić. Istotne są tu także rozważania dotyczące bogów i związany z nimi odwieczny problem śmierci bóstwa. Czy czas egzystowania bogów równa się czasowi życia ich ostatniego wyznawcy? Czy te metafizyczne, niemożliwe do objęcia ludzkim umysłem siły byłyby aż tak uzależnione od swoich poddanych? Jeśli tak, to jak bardzo zmienia to nasze ich postrzeganie, i o ile – jeśli w ogóle – zwiększa naszą przewagę nad nimi? Rozważań jest tu dużo, a ponieważ przeplatane są szybkimi akcjami, cięciami rapiera, złodziejskim skradaniem i dialogami – nie powinny odstraszyć czytelnika. Tym bardziej, że możemy je – jeśli nie mamy na nie chęci lub czasu – pominąć. Nie, nie chodzi mi o przerzucanie stron lub omijanie pewnych kwestii – refleksje te są dowolne, ponieważ nie stanowią treści lektury, lecz z niej wypływają. Możemy się zadumać i zastanowić, ale możemy również dać sobie spokój i skupić się na rozgrywających się na kartach powieści wydarzeniach.

„Pakt złodziejki” będzie więc opowieścią o zagubieniu w wielkim, nieprzyjaznym świecie; o walce nie tylko o swoje prawa i miejsce w społeczeństwie, ale także o swoją tożsamość zagubioną gdzieś po drodze, między przeszłością a teraźniejszością. Marmell tka literacką sieć bardzo sprawnie i okazuje się, że tam, gdzie spodziewałam się, że mnie zaskoczy – przejrzałam go na wylot; natomiast tam, gdzie się nie spodziewałam – sprawił mi wielką niespodziankę. Na tyle zaskakującą, że podczas czytania ostatnich słów zaczęłam żywić nadzieję na kolejną część przygód Postrzelonej – jeśli się ukaże, na pewno po nią sięgnę; cóż z tego, że to powieść dla młodzieży? Nie powstrzymuje to mojej ciekawości na temat tego, jak potoczą się jej losy jej i Olguna – przedziwnego bóstwa, które zaprzyjaźniło się ze złodziejką. Nikogo nie powinno więc zdziwić, że w tym miejscu zachęcę do sięgnięcia po propozycję Fabryki Słów – a premiera już jutro, więc macie jeszcze czas skończyć to, co czytacie, 30 maja wybrać się do księgarni i oczyma wyobraźni przenieść się w świat, w którym…

"… tłum zdziczały
Pożogę wpada nieść,
Chce burzyć ołtarz chwały,
Niweczyć dawną cześć."*

* Fragmenty pochodzą z wiersza Bóstwo tajemnicze Adama Asnyka.

--------
recenzja ukazała się również na http://wmeritum.pl/postrzelona-wiara-ari-marmell-pakt-zlodziejki-recenzja/

POSTRZELONA WIARA

Tracąc wszystko stajemy przed wyborem nie tylko trudnym, ale wręcz przytłaczającym – rozpamiętywać życie, które do tej pory mieliśmy, opłakiwać ludzi, których kochaliśmy, wspominać rzeczy, które były do naszej dyspozycji i wracać myślami do opinii, jaką mieliśmy wśród społeczeństwa; czy zapomnieć o przeszłości, wziąć się w przysłowiową (choć czasem tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

PRZECIĄGANIE LINY

Kiedy w Bostonie kobiety powoli budzą się do życia, pewien mężczyzna nieopatrznie zakochuje się w jednej z nich. Sufrażystki poczynają sobie coraz śmielej, a i grono ich słuchaczy i zwolenników rośnie z każdym dniem i wykładem - mężczyzna nie jest tym jednak zachwycony; jego poglądy to policzek wymierzony feminizmowi nawet w jego łagodnej formie - kobieta ma być kochana przez mężczyznę, a nie wygłaszać publicznie brednie i być w jakikolwiek sposób dostępna dla kogoś, kto nie będzie jej mężem. Panie i Panowie: Henry James i jego "bostończycy" po raz pierwszy w Polsce.

Basil Ransom to biedny prawnik z Missisipi, którego konserwatywne poglądy dziś sprawiłyby, że niejednej współczesnej kobiecie zjeżyłby się włos na głowie. Nie można jednak odmówić mu uroku osobistego, elegancji, wytworności, dobrych manier i sztuki retoryki opanowanej w stopniu wcale niezłym. Dla początkujących feministek ma dobrotliwy uśmiech i pobłażliwe spojrzenie; nie zamierza traktować ich poważnie - równouprawnienie nosi dla niego znamiona jakiejś chwilowej mody, zaćmienia, które - kiedy już minie - objawi w pełnym świetle błędy i absurdy, które się do niego przyczyniły. I choć poglądy Basila nie ukształtowały się pewnego pamiętnego wieczoru, to na pewno dopiero wtedy w pełni dostrzegł ich słuszność i utwierdził się w przekonaniu, że żaden argument nie jest w stanie zbić go z pantałyku.

Pamiętny wieczór był następstwem przedziwnego charakteru jego dalekiej kuzynki, Olive, która - nie znając do tej pory Basila, a jedynie mając mgliste przeświadczenie o jego istnieniu - wystosowała do niego list z zaproszeniem do Bostonu. Korespondencja była natomiast wynikiem jej wewnętrznych rozterek, które ostatecznie kazały jej zachować się „tak, jak należy” - przez wzgląd na nieżyjącą już matkę zaprosiła więc do siebie kuzyna. Ponieważ zjawił się pod jej drzwiami w dniu, w którym wybierała się na spotkanie sufrażystek, gdzie bostończycy słuchać mieli sławnej pani Farrinder - zaciekawiony wybrał się wraz z nią. To jednak nie wyżej wymieniona matrona, znana już w światku feministek wzbudziła na zebraniu podziw i uwielbienie. Stało się to udziałem ślicznej, młodziutkiej Vereny Tarrant - oratorskiej cudotwórczyni, której przeznaczeniem miało być porwanie tłumów na całym świecie. Zarówno dla Basila, jak i dla Olive było to pierwsze spotkanie z Vereną; tego samego dnia jednak obydwoje zdążyli już związać z jej osobą wielkie, dalekosiężne plany - choć jakże od siebie odległe!

Trzeba przyznać, że Henry James ma niezwykły dar w tworzeniu zdań tam, gdzie spokojnie można się bez nich obejść. Nie da się ukryć, że powieść rozwija się leniwie i flegmatycznie, a jej kulminacyjny punkt to jedynie ostatnia strona powieści; mimo to, autor nadrabia stylem, który sprawia, że powieść czyta się może nie z zapartym tchem - ale na pewno przyjemnie. To, co najbardziej urzekło mnie w „bostończykach” to auktorialna forma narracji. Narrator nie jest żadnym z bohaterów powieści, co jakiś czas zwraca się on jednak bezpośrednio do czytelnika, niemalże puszczając do niego oczko - tłumaczy pewne zachowania, których przyczyn sami próżno moglibyśmy szukać. Jest łagodną, powieściową wersją Franka Underwooda (choć ten akurat był również bohaterem), którego przykład podaję nie przez wzgląd na innowacyjność jego postaci, a raczej będąc świadoma jego popularności. Pierwszą natomiast polską powieścią z narracją 3-osobową, w której pojawiają się takie bezpośrednie zwroty, była książka Czartoryskiej-Wirtemberskiej „Malwina, czyli domyślność serca”, napisana w 1816 roku (której jednak nie polecam - a przynajmniej nie do czytania).

Henry James - celowo bądź nie, choć skłaniam się raczej ku temu pierwszemu - bezceremonialnie zepchnął fabułę na odległy plan. Głównymi zdarzeniami są w „bostończykach” przemyślenia i rozterki bohaterów, przez co książka wpisuje się w ramy powieści psychologicznej. Z tego też względu postaci prowadzone przez Jamesa są skomplikowane i trudno zrozumieć do końca tor, po którym pędzą ich myśli i wrażenia. Co zaskakuje i niepokoi - żadna z trójki głównych postaci nie zaskarbia sobie sympatii czytelnika; uwikłani w przedziwną, niebezpieczną relację niejednokrotnie swoim zachowaniem, a częściej swoimi przemyśleniami i reakcjami, powodują w czytelniku niesmak i poczucie niezadowolenia. Kobieta i mężczyzna walczący o serce i talent rudowłosej Vereny na tle Bostonu - w którym (choć nie tylko tam!) postęp nierzadko okazuje się owszem, kolejnym szczeblem drabiny, jednak prowadzącym w dół, a nie w górę - urządzają na oczach czytelnika swoiste przeciąganie liny; zamiast silnych rąk używają argumentów, przysiąg, wymuszanych obietnic, płaczu i pięknych słówek.

Olive Chancellor to samotna kobieta, która choć żyje w dostatku, nie bardzo potrafi znaleźć sobie miejsce w życiu. Na pewno nie ma w nim miejsca dla męża, ani - wydawać by się mogło - żadnego mężczyzny. Kobieta już pierwszego wieczoru zachwyciła się Vereną i upatrzyła w niej okazję nie tylko do rozpropagowania w szerszych kręgach bliskich sobie idei, ale także na rozsławienie swojej osoby. Jest to co prawda kwestia bardzo delikatna i niejednoznaczna, ponieważ Olive jest osobą chorobliwie nieśmiałą - Verena ma jej posłużyć jako nośnik, który rewelacyjnie wpływa na publikę. Kuzynka Basila drażni czytelnika, denerwuje i męczy - to dobrze; kobieta przedstawiać ma sobą obraz osoby nienaturalnej, histeryczki o niesprecyzowanych i często ambiwalentnych pragnieniach. Jest na wskroś egoistyczna i pragnie tak manipulować młodą dziewczyną, aby ta nigdy jej nie opuściła.

Basil Ransom choć z pozoru żyjący w kompletnie innym świecie niż Olive, wyznający odmienne idee i kierujący się innymi pobudkami - jest jej bliski w nieświadomy dla tej dwójki sposób. Równie egoistyczny co kuzynka, podobnie jak ona chce zachować pannę Tarrant wyłącznie dla siebie - odgrodzić ją od całego świata nie przez wzgląd na troskę o jej bezpieczeństwo lecz prymitywną chęć posiadania człowieka na własność. Basil jest arogancki i bezwzględny, dba wyłącznie o własne dobro i zachcianki; choć to wszystko przysłania warstwa miłego, młodego dżentelmena, który wydaje się być chętny do wysłuchania wszelkich racji. W rzeczywistości jednak jego poglądy okazują się ciasne, a umysł zdaje się być warownym zamkiem strzeżonym dzień i noc. W ogóle - poza Vereną oczywiście - bostończycy nie przypadli konserwatyście do gustu.

Z kolei Verena Tarrant, która mogłaby stać się najjaśniejszym punktem „bostończyków” potrafi doprowadzić czytelnika do szału swoją uległością i nasuwającym się porównaniem do chorągiewki na wietrze. Nie można natomiast odmówić dziewczynie fatalnego położenia, w jakim się znalazła - najpierw wykorzystywana przez rodziców (zwłaszcza przez ojca) jako trampolina do sławy i kariery (ach!, być na którejkolwiek stronie gazety - szczyt marzeń...), później przytulona do serca Olive żądającej jednak coraz więcej poświęceń i wyrzeczeń, w końcu zauroczona przez młodego prawnika, którymi poglądami gardzi, co nie przeszkadza jej jednak drżeć z pozytywnych emocji i wzruszenia w jego obecności.

Chyba najnormalniejszą, najbardziej ludzką i zdroworozsądkową osobą jest w tej całej palecie osobowości pani Luna, siostra Olive. Jej osoba nie pojawia się często, jednak wprowadza coś świeżego do powieści, ów powiew normalności tak bardzo pożądany przez współczesnego czytelnika. Luna mówi co myśli i robi to na co ma ochotę, nie przejmując się opinią społeczeństwa; jest krzykliwa i choć niejednokrotnie żałuje później swojego zachowania to jest czytelnikowi najbliższa.

Książka „bostończycy” to literatura wysokich lotów, choć przyznam że byłam nią nieco zawiedziona. Gdy jednak zdamy sobie sprawę, że treść jest tu drugoplanowa i to psychika bohaterów tworzy świat przedstawiony, będziemy mogli lepiej delektować się wnikliwością pisarza. Język bywa sztuczny, ale wynika to jedynie z faktu, że powieść została napisana niemal 130 lat temu; sztuczność owa tyczy się zresztą wyłącznie dialogów, natomiast sam narrator bywa zaskakująco współczesny. Na tle rodzącego się ruchu sufrażystek Henry James przedstawia więc czytelnikowi przede wszystkim toksyczne relacje - niszczące i ogołacające człowieka ze szczerości, jaką winniśmy przede wszystkim nam samym. Przeciąganie liny między Olive a Basilem rozciąga się na dwa lata powieści, w ciągu których kobiety będą pragnęły większych praw, a niektórzy mężczyźni nie będą potrafili się z tym pogodzić. Z której strony chwycicie za sznur Wy? Wzmocnicie stronę Olive czy Basila? A może opowiecie się za stłamszoną Vereną? Dalej, przyłączcie się do rywalizacji o serce, duszę, przekonania i życie drugiego człowieka - czy może powinnam powiedzieć: przyłączcie się do zabawy w przeciąganie własnych racji - przecież od stuleci bawi się w nią cała ludzkość, nie tylko bostończycy.

PRZECIĄGANIE LINY

Kiedy w Bostonie kobiety powoli budzą się do życia, pewien mężczyzna nieopatrznie zakochuje się w jednej z nich. Sufrażystki poczynają sobie coraz śmielej, a i grono ich słuchaczy i zwolenników rośnie z każdym dniem i wykładem - mężczyzna nie jest tym jednak zachwycony; jego poglądy to policzek wymierzony feminizmowi nawet w jego łagodnej formie -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

PODRÓŻ SENTYMENTALNA

Julian Barnes debiutował w 1980 roku, powieścią „Metroland”, następnie publikował zarówno powieści, jak i eseje, wśród których znalazła się ni to książka, ni to esej „Papuga Flauberta”, która była nominowana do Nagrody Bookera. Później było jeszcze kilka nominacji, aż w końcu w 2011 roku zdobył tę najważniejszą brytyjską nagrodę literacką za książkę „Poczucie kresu”. Obecnie natomiast polscy czytelnicy mogą, za sprawą Świata Książki, czytać lub – jeśli są fanami jego pióra bądź po prostu francuskiej kultury – delektować się zbiorem esejów zatytułowanych „Coś do oclenia. Anglik we Francji”.

„Poczucie kresu” było powieścią przejmującą, a największe emocje, jakie wzbudzała w czytelniku brały się przede wszystkim z okrutnej prawdy, że człowiek to istota niedoskonała, skłonna do wybiórczych wspomnień i zacierania przeszłości tak, aby pasowała do naszych wyobrażeń. Wzruszenie brało się z dążenia do prawdy i chęci naprawy tego, co kiedyś mogło zostać przez nas – mówiąc kolokwialnie – po prostu spaprane. Smutek natomiast wypływał (i ciągnął się za nami długo) z przeświadczenia, że czasami nie wszystko da się wyprostować, że czasami nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenie.

„Coś do oclenia” to dla mnie zupełnie nowy Barnes, choć dla tych, którzy zetknęli się już wcześniej z jego esejami (również z tej książki; publikowane były osobno od 1982 r. m.in. w „The New Yorker” czy „Times Literary Supplement”) nie będzie on nowym doświadczeniem. Nie da się ukryć, że eseje to zazwyczaj większa czytelnicza próba niż lektura beletrystyki. Tak było również w tym przypadku. Nie zostajemy wciągnięci w jednolitą fabułę, świat przedstawiony nie oscyluje wokół elementów, które przewijałyby się przez całą książkę, a bohaterowie są różni i czasami w ogóle ze sobą niepowiązani. Mimo to, książka – choć na początku może się wydawać inaczej – im bardziej zbliża się do końca, tym bardziej jawi nam się jako spójna całość, a poszczególne jej elementy się dopełniają. Płynność między esejami, której brakowało mi na początku, zostaje wprowadzona poprzez postaci Flauberta, George Sand czy autora „Kwiatów zła”. „Coś do oclenia” to kultura Francji wywodząca się dla Barnes’a przede wszystkim z indywidualności, jakimi byli wyżej wymienieni i wielu innych, o których wspomina.

Szesnaście rozdziałów, które składają się na czterysta stron zbioru to, do pewnego momentu zróżnicowane, a później będące konsekwencją swoich poprzedników, opowieści o Francji jaką podziwia i w jaką wsiąkł pisarz. Dla młodego Juliana Barnes’a wszystko wydawało się być w tym kraju „bardziej” – romantycy byli bardziej romantyczni, dekadenci bardziej dekadenccy, moderniści – analogicznie – bardziej modernistyczni. W pracy eseisty znajdziemy zróżnicowane elementy tej kultury i tego każdorazowego „bardziej” – przedstawiony zostanie nam Ostatni Wieśniak, poznamy piosenkarzy zajmujących wyjątkowe miejsce w muzycznym sercu autora „Cytrynowego stolika” i ich – czasami zaskakujące i zabawne – historie i, co najlepsze, zacytowane zostaną nam ich cięte riposty; poznamy Truffaut i jego filmy, a w eseju zatytułowanym „Kraina bez brukselek” będziemy śmiać się do rozpuku czytając, jak autor przed ponad dwie strony próbował swych sił w zrealizowaniu – składającego się dosłownie z kilku zdań – przepisu słynnej Elizabeth David na prostą zupę pomidorową. Również miłośnicy sportu znajdą tu coś dla siebie – w „Tour de France 1907” i „Tour de France 200”, z których dowiemy się m.in. który kolarz w przypływie masochistycznej frustracji walił się podczas jazdy pompką po głowie. Z kolei rozdział „Seksualny drapieżnik” to krótka opowieść przedstawiająca miłośnika kobiet (w szczególności zaś pochylonych, stojących do niego tyłem pokojówek), jakim był Georges Simenon.

Od rozdziału „Francuskie listy” Barnes zabiera nas w podróż, która niemal w całości kręci się wokół kontrowersyjnego Gustava Flauberta. Eseista nie ukrywa swojej fascynacji autorem „Pani Bovary” – analizuje nie tylko jego życie, ale także powstałe biografie (których sam Francuz stanowczo za życia zakazywał), interpretuje utwory i dopatruje się związków z realnymi osobami z ówczesnego kulturalnego życia XIX-wiecznej Francji. Przytaczane są listy pisarza do znajomych, wśród których znajdowały się takie osobistości, jak: Baudelaire, Turgieniew czy poetka Louise Colet. Kulturalna śmietanka – w równym stopniu znakomita, co ekstrawagancka i wzbudzająca kontrowersje – zostaje zawsze wprowadzona przez literackie lub towarzyskie powinowactwo z autorem „Salammbô”(między innymi dowiemy się tutaj, cóż takiego francuski poeta Mallarmé miał do polskich robotników). Na zakończenie czytelnicy zostają nagrodzeni zespoleniem dawnej, kulturalnej Francji ze współczesnością za sprawą omówienia wszelkich adaptacji „Pani Bovary”. Mamy więc poniekąd ramę delimitacyjną, która „Coś do oclenia” nie zamyka jedynie na przełomie XVIII i XIX wieku, ale pozwala także wtłoczyć się zbiorowi do współczesności, wyznacza jej granicę, którą jest ruchome „teraz” – ukazując opisywaną kulturę i sztukę jako wciąż żywą i nadal pożądaną – czy to przez czytelnika, czy to przez widza.

Julian Barnes w „Coś do oclenia” tworzy swoją własną wersję „Podróży sentymentalnej przez Francję i Włochy” ograniczając ją jedynie do Francji. Opisuje wydarzenia zarówno wielkie i ważne jak i te błahe, sprawiając tym radość czytelnikom, którzy to co oczywiste w kulturze francuskiej już kiedyś poznali. Styl, jakim się posługuje godny jest pozazdroszczenia – erudycja i mądrość w połączeniu z dystansem do świata i siebie samego, a także z dawką humoru i brakiem wzbraniania się przed kolokwializmami czy nawet – sporadycznie – drobnymi wulgaryzmami sprawiają, że czytelnik zostaje obdarowany mieszanką nie tyle wybuchową, co skrzącą się milionem odcieni nie tylko języka, ale także bogatego umysłu. Autor „Poczucia kresu” ma wiedzę i dodatkowo – na szczęście swoje i czytelników – posiada również talent, który pozwala mu przenieść ją na papier w formie wyjątkowej i niepowtarzalnej – przypisanej tylko jemu, a więc będącej nie do podrobienia.

Dla miłośników Francji i jej kultury „Coś do oclenia” będzie na pewno lekturą niezwykle przyjemną i pobudzającą wyobraźnię. Ale zapewniam, że również ktoś mający obojętny stosunek do tego kraju znajdzie tu coś dla siebie. Dodatkowym plusem jest to, że nie jest to jednolita powieść, a zbiór esejów co sprawia, że można je sobie dawkować powoli, przerywając inną lekturę, dzięki czemu będzie można ustrzec się przed ewentualnym znużeniem. Gorąco zachęcam więc do zapoznania się zarówno z prozą Barnes’a, jak i z twórczością, życiem i – przede wszystkim – specyficzną retoryką Flauberta, choć on co prawda, nie miał zbyt wiele miejsca w sercu dla ludzi innej narodowości:

"No i są inni ludzie, okropni Niemcy i okropni Anglicy; sprawiają, że pragnie [Flaubert] objąć krowę w poszukiwaniu ludzkiego kontaktu." *

*J. Barnes: „Obdzieranie ogona”, W: Tegoż: „Coś do oclenia”, Warszawa, 2014.

PODRÓŻ SENTYMENTALNA

Julian Barnes debiutował w 1980 roku, powieścią „Metroland”, następnie publikował zarówno powieści, jak i eseje, wśród których znalazła się ni to książka, ni to esej „Papuga Flauberta”, która była nominowana do Nagrody Bookera. Później było jeszcze kilka nominacji, aż w końcu w 2011 roku zdobył tę najważniejszą brytyjską nagrodę literacką za książkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

TELEFON DO PRZYJACIELA

Jim Stovall to jeden z najpopularniejszych i najbardziej charyzmatycznych mówców, jakich poznał współczesny świat (jednak o jego fenomenie później). Za sprawą Wydawnictwa Replika trafia w nasze ręce jego książka „Bezcenny dar”, którą ciężko sklasyfikować, ponieważ czerpie nie tylko z najbardziej klasycznej beletrystyki, ale także z poradnika, nie boi się również otrzeć o traktat poniekąd filozoficzny. Wszystko natomiast opiera się na śmierci obrzydliwie bogatego Reda Stevensa i hienach, które pragną zgarnąć ze spadku po nim, jak najwięcej dla siebie.

"Hallo? – tu sumienie,

Czy pan zamówił budzenie?"*

Howard „Red” Stevens w chwili śmierci posiadał naprawdę wiele – zarówno milionów, jak i przyjaciół. I bogactwo i krąg zaufanych, bliskich sobie ludzi zdobył wyłącznie dzięki ciężkiej, uczciwej pracy – w pierwszym przypadku, a wielkim sercu i wspaniałym charakterze – w drugim. Niestety nic z tych rzeczy nie można powiedzieć o członkach jego rodziny. Jak sępy krążą nad testamentem zmarłego, dopiero co, człowieka starając się wydrzeć dla siebie jak najwięcej i zacierając ręce na myśl o bezproblemowym i luksusowym życiu. Red przewidział jednak, co nastanie po jego śmierci, dlatego poczynił w testamencie pewne zapisy, które nikomu nie przypadną do gustu, a już na pewno nie wnukowi jego brata – Jasonowi Stevensowi. Nad realizacją ostatniej woli Reda ma czuwać jego wieloletni prawnik i przyjaciel w jednej osobie, Theodore Hamilton.

Jason Stevens ma 24 lata i jest aroganckim, samolubnym, pewnym siebie bubkiem (żeby nie użyć bardziej dosadnego – swoją drogą rymującego się z tym – słowa). Jego życie opiera się na dobrej zabawie i wydawaniu pieniędzy swojego dziadka stryjecznego, który notabene już od dawna utrzymuje całą rodzinę. Red kupił mu wielki dom, w którym Jason nic nie robi; kupił mu samochód, którym Jason jeździ do miejsc, w których nic nie robi; to Red jest źródłem wszystkich jego pieniędzy, które mężczyzna wydaje na to, aby nadal nic nie robić. Okazuje się jednak, że nieżyjący już milioner (miliarder?) uknuł plan, dzięki któremu dopiero po śmierci zamierza wywrzeć na rozpieszczonego syna swojego brata wpływ, a w dalszej perspektywie zadbać o to, by choć jeden z żyjących członków jego rodziny miał godne (ale nie pożałowania!) życie.

Kiedy Jason dowiaduje się o (jeszcze przed nim niesprecyzowanych) planach zmarłego Reda – wścieka się. Snobistyczny, leniwy mężczyzna marzy tylko o tym, aby dostać swoją część spadku i wrócić do swojego, nic-nie-muszę-robić, życia. Okazuje się jednak, że stryjeczny dziadek zaplanował dla niego cały przyszły rok, z zastrzeżeniem, że jeśli choć raz jego prawnik – trzymający pieczę nad wyzwaniem postawionym przed młodym Stevensem – uzna, że Jason nie wykonał odpowiednio powierzonego mu zadania lub w jakikolwiek inny sposób zawiedzie pana Hamiltona – jego przygoda się skończy, a on tym samym na zawsze pożegna się z jakimkolwiek spadkiem. I dopiero tutaj (bo wierzcie lub nie – streściłam jedynie 30 stron z tej 200-stronicowej powieści, ujawniając jedynie to, co było już napisane bądź na czwartej stronie okładki, bądź na jej skrzydełku) zaczyna się właściwa fabuła powieści, której już zdradzać Wam nie będę. Powiem jedynie, że każdy kolejny rozdział będzie opisem jednego miesiąca z nowego życia Jasona.

Co ciekawe, narratorem „Bezcennego daru” Jim Stovall uczynił nie samolubnego chłopaka, ani nawet nie używanego często, a wciąż przebywającego w wyśmienitej formie, niezawodnego narratora wszechwiedzącego, a prawnika i przyjaciela Reda – pana Hamiltona. Jest to o tyle ciekawy zabieg, że nie mamy szansy towarzyszyć Jasonowi w jego kolejnych wyzwaniach – wiemy tyle, co prawnik i dopiero razem z nim, podczas comiesięcznego sprawozdania, dowiadujemy się o postępach mężczyzny. Gdyby narratorem był młody Stevens, książka miałaby pewnie objętość co najmniej podwojoną – jednak nie wniosłaby nic ponadto, co autor chciał, i co udało mu się przekazać. Spotykamy się więc z mężczyzną każdego pierwszego dnia miesiąca i dowiadujemy się o jego nowym zadaniu, aby pod koniec miesiąca posłuchać jego relacji. Obserwujemy zmiany, jakie w nim zachodzą i wątpliwości, które nim targają. Naszym najważniejszym zadaniem, które autor cichaczem chciał przemycić, jest jednak to, abyśmy po każdym sprawozdaniu Jasona, zastanowili się nad własnym życiem i nad tym, ile z niego czerpiemy i ile dajemy z siebie innym.

W tym momencie właśnie „Bezcenny dar” zaczyna niepokojąco przypominać poradnik. Prawdy i porady w nim zawarte, choć często oklepane i wyeksploatowane (żyj dniem dzisiejszym, dawaj ludziom więcej niż od nich dostajesz, szanuj pracę i pieniądze), są wciąż nieznane wielu młodym (i nie tylko!) ludziom i przy całej ich banalności – nie można odmówić im płynącej z nich prawdy. Najcenniejszą lekcją według mnie był – na pierwszy rzut oka wydający się najmniej ważnym – miesiąc, w którym Jason miał poznać siłę poczucia humoru. Nie zamierzam tutaj nic przytaczać (choć korci mnie, oj korci…), powiem jednak, że jeden fragment rozbawił mnie do tego stopnia, że nie mogłam przestać się śmiać przez dobrych kilka minut, a kiedy już się uspokoiłam… śmiech wybrzmiewał od nowa.

Kiedy zaczynałam lekturę książki Jima Stovalla, nie mogłam powstrzymać nasuwających mi się porównań z książką „52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca”, w której rozpuszczona bogaczka Lexi przed otrzymaniem kwoty opiewającej na 52 mln dolarów, musi przez rok wykonać 52 różne (bardzo przyziemne i często wyczerpujące fizycznie) zawody. Ogólne założenie nauczki dla młodych ludzi, którzy do tej pory wszystko mieli podane na tacy jest takie samo, jednak później książki różnią się na płaszczyźnie zarówno stylistycznej, jak i fabularnej. Jessica Brody w swojej książce postawiła przede wszystkim na naukę, że żadna praca nie hańbi, a pieniądze nie spadają z nieba. Jim Stovall natomiast, choć jego książka jest krótsza, zagłębia się w wiele innych, bardziej złożonych problemów, np. (a to ci niespodzianka!) posiadania problemów i radzenia sobie z nimi.

„Bezcenny dar” jest bardzo prosty – prosty jest jego przekaz i prosty jest jego język, jakby był pisany przez mówcę, a nie przez pisarza – mającego nie oczarować swojego czytelnika stylem, metaforami i zawiłościami fabuły, ale ponieść tłum słuchaczy ku swojej prawdzie, pobudzić do działania i zmian w swoim życiu. W tym miejscu pora na kilka słów o autorze, po których słowo „jakby” użyte na początku tego akapitu pójdzie w zapomnienie. Jim Stovall jest mówcą. Prawie całkowicie utracił wzrok, jednak nie przeszkodziło mu to w zdobyciu tytułu mistrza w podnoszeniu ciężarów. Jest współzałożycielem i prezesem sieci telewizji narracyjnej – Narrative Television Network – stworzonej z myślą o niewidomych (paradoksalnie, 60% jej obecnych odbiorców to osoby nie mające żadnych problemów ze wzrokiem). Stovall prowadzi także talk show. W 1994 roku stanął jako wybitny młody Amerykanin obok m.in Walta Disneya i czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych. Był Przedsiębiorcą Roku 1997, a w roku 2000 został uhonorowany Międzynarodową Nagrodą Humanitarną (otrzymali ją m.in. Matka Teresa i Nancy Reagan). Co jednak zdziwiło mnie najbardziej – ostatnie zdanie książki to numer telefonu, pod którym dostępny jest autor.

Chociaż – jak w przedmowie zapewniał Stovall – po lekturze miałam być innym człowiekiem, a tak się nie stało, to doceniam wszystko to, co przekazuje nam ten – nie da się zaprzeczyć – niesamowity człowiek. Cała opowieść to akt przyjaźni do wszystkich ludzi, których życie, choć trochę chciałby poprawić autor; ostatnie zdanie natomiast to niewyobrażalne zaufanie do ludzi i wiara w ich – miejmy nadzieję, że dobre – intencje.

*J. Sztaudynger: Głos w telefonie, W: Tegoż: Fraszki.

------
recenzja ukazał się również na:
http://wmeritum.pl/telefon-przyjaciela-jim-stovall-bezcenny-dar-recenzja/

TELEFON DO PRZYJACIELA

Jim Stovall to jeden z najpopularniejszych i najbardziej charyzmatycznych mówców, jakich poznał współczesny świat (jednak o jego fenomenie później). Za sprawą Wydawnictwa Replika trafia w nasze ręce jego książka „Bezcenny dar”, którą ciężko sklasyfikować, ponieważ czerpie nie tylko z najbardziej klasycznej beletrystyki, ale także z poradnika, nie boi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"BRUDNE CZYNY"*

Najpierw ginie polityk. Później Marcin Hłasko – specjalista od poszukiwań osób zaginionych ("Mówią, że ten detektyw od małej Madzi, mógłby panu buty czyścić"**) – dostaje zlecenie, w którym aż roi się od niewiadomych, a on sam nie poprzestaje tylko na tym, za co mu płacą. Brudne czyny, obleśni politycy, tajemnica, której początek i koniec sięgają swoimi korzeniami ku coraz głębszym warstwom polskiej gleby politycznej, biznesowej i historycznej – o tym, w wielkim skrócie, jest najnowszy kryminał, nagradzanego wielokrotnie Mariusza Czubaja – „Martwe popołudnie”, który daje początek cyklowi o cynicznym, ale znającym się na swoim fachu, Hłasce.

Bohaterem najnowszej powieści Mariusza Czubaja jest czterdziestosiedmioletni były policjant, amator kuchni pięciu przemian (ale ze względu na swój tryb życia nie ma czasu na ani jedną), były student filozofii ("Bojaźń i drżenie" nie mają przed nim żadnych tajemnic), a obecnie detektyw i osoba zajmująca się za innych sprawami bezpieczeństwa. Kilka tygodni po tym, jak poseł Młynarczyk zostaje zamordowany, Hłasko dostaje zlecenie na odszukanie niejakiego Daniela Okońskiego – speca od marketingu, który nagle rozpłynął się w powietrzu. Na szczęście nasz bohater jest nie tylko wredny, ale także ciekawski, dzięki czemu czytelnicy wnikają coraz głębiej w świat medialnych brudów, politycznych układów i tajemniczych zachowań, które umiejętnie poskładane powinny zaprowadzić ich do rozwiązania zagadki. Przy okazji zwiedzą Warszawę, kilkakrotnie będą mieli okazję zganić Hłaskę za niezdrowe odżywianie, ale także docenią jego notatki dotyczące otaczającego nas świata.

„Martwe popołudnie” jest powieścią w dużej mierze intertekstualną. Może nie wymaga od odbiorcy specjalnego wysiłku w odnajdywaniu analogii, cytatów, dopasowywaniu nazwisk i tytułów, ale przyjemnie łechce jego świadomość – nawet jeśli chodzi tylko o znajomość jakiegoś serialu, połączenie filozofa z napisanym przez niego dziełem czy choćby wiedzę na temat prezentowanych w powieści, a mających swój odpowiednik w rzeczywistości, sytuacji. Powieść Czubaja garściami czerpie z mniej lub bardziej aktualnych wydarzeń – jego historia dzieje się niemalże tu i teraz, w Polsce jaką znamy (choć nie zawsze szanujemy) i w jakiej żyjemy (choć nie zawsze byśmy chcieli). Wydarzenia fikcyjne, będące produktem jego wyobraźni i – w to nie wątpię – ciężkiej pracy, snute są na kanwie realnego świata. Marcin Hłasko idzie ulicą, która istnieje, a hamburgery jada w barze, którego nazwa choć nie identyczna – brzmi znajomo. Takie zabiegi sprawiają, że czytelnicy jeszcze bardziej wsiąkają w świat przedstawiony, którego bohaterowie zdają się być nieco bardziej prawdziwi, niż gdyby powieść była zupełnie odrealniona pod względem historycznym, geograficznym i kulturalnym.

Jako, że „Martwe popołudnie” ma zapoczątkować cykl powieści o Marcinie Hłasce, dobrze się stało, że autor zdecydował się na narrację pierwszoosobową. Daje nam to nieoceniony wgląd w myśli bohatera i umożliwia postrzeganie rozgrywających się wydarzeń jego oczami, co jest dość istotne w momencie, kiedy wiemy, że nie jest to bohater jednorazowy, a jego postać powróci w kolejnych częściach. Nie potrafię jednoznacznie sklasyfikować byłego policjanta wykreowanego przez Czubaja – były momenty, w których irytował, były również takie, w których jego riposty uważałam za bliskie memu sercu. Ważne jest jednak to, że detektyw jest człowiekiem, w którego istnienie możemy uwierzyć. Nie jest bowiem superbohaterem, który każdorazowo wychodzi cało z tarapatów; nie jest błyskotliwy w jakiś podejrzany, nieprawdopodobny sposób. Hłasko dochodzi do prawdy stopniowo, odkrywa kolejne karty, wspomaga się dedukcją i nie wstydzi się również prosić o pomoc. Ma przyjaciół, którzy pomogą mu w niemal każdej sytuacji, ale – co sam odkrywa podczas rozwijania się akcji – ma również wrogów, o których do tej pory niekoniecznie wiedział.

Mariusz Czubaj napisał powieść, która jest nie tylko kryminałem z domieszką thrillera politycznego. „Martwe popołudnie” to w dużej mierze zbiór komentarzy (zazwyczaj ostrych i negatywnych) dotyczących otaczającej nas rzeczywistości. Choć Hłasko korzysta z wielu udogodnień XXI wieku, to czytelnicy nie oprą się wrażeniu, że czterdziestosiedmiolatek nie czuje się komfortowo w świecie, w którym żyje. Z politowaniem wspominać będzie o nadgryzionym jabłku, o zależności między zaistnieniem w świecie wirtualnym a istnieniem w realnym, znajdziemy nawet satyrę na wręczanie wszelkiego rodzaju nagród celebrytom. Cóż, tu muszę się zgodzić z Hłaską – współczesny świat nie jest godny owacji na stojąco, i choć czasami miałam wrażenie, że autor na siłę próbuje umieścić w książce pewne odniesienia do niego, to doceniam chłodny osąd, który wielokrotnie stawał się także moim udziałem.

„Martwe popołudnie” to Gdańsk i Warszawa 2013 roku, w których dzieją się rzeczy złe i niewyjaśnione. Widzimy tu polityków ("Postaci ze świata polityki oraz innych sfer mają niekiedy swoje pierwowzory: w ich dobrze pojętym interesie byłoby, aby nie rozpoznawali się w tej powieści" – Od autora), u których dobro kraju i społeczeństwa zdaje się znajdować na samym końcu listy, poznajemy dziennikarzy, którzy goniąc za karierą i pierwszymi stronami gazet mogą narażać się na śmiertelne niebezpieczeństwo, czytamy o biznesmenach, dla których powiedzenie „po trupach do celu” niejednokrotnie okazywało się być dosłownym, podróżujemy w końcu z Marcinem Hłaską – w żadnym stopniu nie spokrewnionym z TYM Hłaską – dla którego zlecenie przestaje być tylko kwestią zarobkową, a zaczyna budzić w nim żądzę wiedzy i stopniowo także zwyczajnej sprawiedliwości. Nie zabraknie tu ogonów w postaci błyszczących aut, białego proszku w rękach polityków czy krwi i wybuchów. I choć powieść nie trzymała mnie specjalnie w napięciu typowym dla kryminału, to nie da się Czubajowi odmówić stylu, który sprawia, że lektura jest szybka, przyjemna i – przede wszystkim – nie zniechęcająca do kolejnych części cyklu. A materiału na kolejne przygody dla Hłaski autor będzie miał sporo, bo przecież i na świecie, i w Polsce brudne czyny, to już niemalże norma, a nasza reakcja – jak pisał TAMTEN Hłasko – niewiele jest warta:

"Pogodzenie się ze światem jest równie małoznaczne jak i bunt i wściekłość przeciw niemu."***

* Tytuł zbioru opowiadań Marka Hłaski

** Wszystkie cytaty objęte nawiasem pochodzą z recenzowanej książki

***M. Hłasko: Brudne czyny

------
Recenzja ukazała się również na:
http://wmeritum.pl/brudne-czyny-mariusz-czubaj-martwe-popoludnie-recenzja/

"BRUDNE CZYNY"*

Najpierw ginie polityk. Później Marcin Hłasko – specjalista od poszukiwań osób zaginionych ("Mówią, że ten detektyw od małej Madzi, mógłby panu buty czyścić"**) – dostaje zlecenie, w którym aż roi się od niewiadomych, a on sam nie poprzestaje tylko na tym, za co mu płacą. Brudne czyny, obleśni politycy, tajemnica, której początek i koniec sięgają swoimi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jimi Hendrix. Oczami brata Leon Hendrix, Adam Mitchell
Ocena 6,8
Jimi Hendrix. ... Leon Hendrix, Adam ...

Na półkach: , ,

"ARE YOU EXPERIENCED?"

Jimi Hendrix to legenda i nie trzeba go nikomu przedstawiać. Zarówno ci, którzy bez gitary nie wyobrażają sobie życia, jak i ci, którzy nigdy nie mieli jej w rękach - wszyscy znamy nieżyjącego już, najpopularniejszego rockowego artystę. Niektórzy wiedzą również, że jego młodszy brat - Leon Hendrix - w wieku 54 lat doznał olśnienia i również uczynił z muzyki swoją najwierniejszą kochankę. Brat sławnego gitarzysty postanowił także rozliczyć się z przeszłością i z pomocą Adama Mitchell’a napisać książkę, w której z niegasnącym uwielbieniem i miłością przywołuje postać swojego brata.

Jimi i Leon Hendrix nie mieli w życiu lekko - brakowało im pieniędzy na podstawowe potrzeby, rodzice ciągle urządzali festiwal rozstań i powrotów, a alkohol...cóż, on jak wiemy, nigdy nie pomaga. Lucille była zaledwie siedemnastoletnią dziewczyną, kiedy urodziła swoje pierwsze dziecko (które okazało się muzykiem wszech czasów). Ojciec - Al Hendrix odbywał wtedy służbę wojskową, toteż nie mógł uczestniczyć w pierwszych dniach swojego syna. Później na świat przyszedł Leon. Dwójka dzieci to był ten limit, którego ze względów finansowych nie powinno przekraczać młode małżeństwo. Jednak życie rzadko kiedy przejmuje się tym, czego nie powinniśmy i obdarowało Lucille i Ala jeszcze czworgiem dzieci. Ze względu na nieciekawą sytuację materialną rodziny i fakt, że cała czwórka urodziła się w kiepskim zdrowiu - dzieci zabrano do rodzin zastępczych. Tylko Jimi i Leon mieli to szczęście, że zostali w domu, przy rodzicach. Jednak po bardzo wczesnej śmierci matki również Leon trafiał do kolejnych opiekunów, starając się mimo wszystko jak najwięcej czasu spędzać z ukochanym bratem.

„Jimi Hendrix. Oczami brata” to, zgodnie z tytułem, opowieść o rodzeństwie. Hendrix genialnym muzykiem był - tego jesteśmy pewni a jego karierę muzyczną możemy prześledzić na wielu stronach (papierowych i nie tylko), które już powstały. Natomiast powieść Leona Hendrixa to historia trudnego dorastania, pokus czających się na rogu ulic, wiecznego braku - czy to pieniędzy, czy odpowiedniego nadzoru - i miłości sprawiającej, że to wszystko przestawało mieć znaczenie. Spora część książki poświęcona jest na opowieść o dzieciństwie i dorastaniu braci i przyznam, że jest to najmocniejszy punkt opowiadanej historii. Żywy, barwny język, tętniące muzyką kluby i hipisowska wolna miłość - to wszystko przeplata się ze sobą tworząc obraz tamtych czasów, z którego ram uśmiecha się do nas Buster (rodzinny pseudonim muzyka) i wpatrzony w niego Leon.

W opowieści młodszego Hendrixa nie ma zarysowanej - pewnie i konkretnie - ścieżki muzycznej kariery Jimiego. Jego brat wyjeżdża, by jakiś czas potem być już międzynarodową gwiazdą rocka. Sprzyja to jednak szczerości i wiarygodności opowiadanej historii - Leon nie był obecny w wielu chwilachmjego życia, a komunikacja na dużych odległościach nie wyglądała tak ekspresowo i bezproblemowo, jak dzisiaj. Dzięki Leonowi Hendrixowi widzimy jednak małego Jimiego, który rozbiera na części radio w poszukiwaniu muzyki, widzimy go grającego na ukulele, obserwujemy walkę o jego pierwszą (choć starą i używaną) gitarę i jesteśmy świadkami zakupu nowiuteńkiej, błyszczącej gitary elektrycznej. Słowem, śledzimy jego pierwszą i zarazem najważniejszą drogę na szczyt - drogę dziecka odkrywającego swoje największe powołanie i zarazem swój największy talent.

To, co najbardziej zaskakuje w „Jimi Hendrix. Oczami brata”, to bezkrytyczne uwielbienie i, przede wszystkim, zrozumienie nie tylko dla starszego brata, ale także dla matki, ojca i bliskich ludzi, którzy niejednokrotnie zawodzili Leona Hendrixa. Matka - Lucille pozostaje niemalże fantazmatem matczynej miłości, ideałem kobiety i ucieleśnieniem marzeń o domu. A przecież z książki jasno wynika, że niejednokrotnie zdarzało jej się znikać, zostawiać dzieci i gdzie indziej wieść lepsze, mniej kłopotliwe życie. I choć fakty mówią jedno, serce dziecka podpowiada co innego. Podobnie sytuacja wygląda z ojcem - Alem. Ciągłe problemy z alkoholem i hazardem, a także wybuchowy charakter nierzadko przysparzały chłopcom kłopotów i zmartwień. Leon Hendrix jest jednak niezwykle wyrozumiały i wydawać by się mogło, że dla każdego znajdzie ciepłe słowo i wybaczenie.

Książka nie kończy się, jakbyśmy mogli podejrzewać, na śmierci rockowego bohatera. To, co dzieje się po niej, jest zarazem smutne, ale także niezwykle życiowe. Walka toczona o spuściznę po Jimim Hendrixie, o prawa do jego wizerunku a także o pieniądze, które do tej pory zarobił to (po barwnej opowieści o koncertach, dziewczynach i sławie) twardy upadek na ziemię. Ostatnie rozdziały są zapisem rozszarpywania na kawałki tego, co pozostawił po sobie artysta. Mogą być jednak także innym spojrzeniem na niektóre, opisywane już sprawy. Leon Hendrix zaprzecza m.in. wielu sytuacjom opisywanym przez swojego ojca w książce „My son Jimi” (nie została wydana w Polsce). Tutaj pragnę zaznaczyć, że - w przeciwieństwie do wielu innych książek - zachęcam do przeczytania również podziękowań, znajdujących się na samym końcu. Nie zajmie Wam to wiele czasu (podobnie zresztą, jak pozostałe 312 stron - Hendrix i Mitchell napisali książkę, którą czyta się lekko i szybko, jak dobry kawałek beletrystyki), a pozwoli zaznajomić się pokładami empatii autora.

Książka Leona Hendrixa to pomnik muzyka, syna, przyjaciela i brata. I choć wiele jest tu momentów, w których artysty przez długi czas nie ma, a czytelnik towarzyszy jego bratu w wojsku, więzieniu czy na kolejnej imprezie, to nie jest to absolutnie minusem tej książki. Bo „Jimi Hendrix. Oczami brata” to nie jest biografia, to historia opowiedziana tak, jak zapamiętywało ją najpierw dziecko, później nastolatek a w końcu mężczyzna. Pełna miłości, szacunku i przede wszystkim dumy z osiągnięć i życia brata. Nie mnie oceniać wybryki bohaterów tej książki. Nie mnie sądzić pijącego ojca, lekkomyślną matkę i syna chuligana. Nie mnie wyrokować o przyczynach śmierci Jimiego Hendrixa, o której mówiono już, że była samobójstwem, morderstwem, przedawkowaniem, zażyciem zbyt dużej ilości leków nasennych i udławieniem wymiocinami. Bo choć w obecnych czasach życie nikogo nie rozpieszcza, to nie jestem nawet w połowie tak doświadczona, jak Leon i Jimi. A Ty, Drogi Czytelniku, are you experienced?

*Tytuł recenzji jest jednocześnie tytułem utworu Jimiego Hendrixa.

"ARE YOU EXPERIENCED?"

Jimi Hendrix to legenda i nie trzeba go nikomu przedstawiać. Zarówno ci, którzy bez gitary nie wyobrażają sobie życia, jak i ci, którzy nigdy nie mieli jej w rękach - wszyscy znamy nieżyjącego już, najpopularniejszego rockowego artystę. Niektórzy wiedzą również, że jego młodszy brat - Leon Hendrix - w wieku 54 lat doznał olśnienia i również uczynił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z CZYM TAM DZIŚ IGRASZ?

"I ani lilii wodnej, aby się uchwycić,
w wielkim jeziorze nieba,
w którym serce tonie...
Któż mi przyszłość wywróży
z lotu samolotów,
grających na nieboskłonie?
..."

A samoloty grały melodie o wszystkim: o rodzinnym domu zostawionym w oddali, o kochanku, który został na ziemi, o strachu przed nieznanym i o wielkiej miłości do przebywania ponad chmurami. Można z nich było wywróżyć radość, tę niegasnącą nigdy przyjemność, jaką dawało latanie - poruszanie się po błękitnym torze. Wyczytywano z nich wolność, nieokiełznaną i nigdy nie wychodzącą z mody, nie nudzącą się nawet po wielu godzinach lotu. Wróżono miłość, jaka rodziła się między pilotami, wróżono też przyjaźnie, które zawiązywały się na ziemi, ale ich źródłem były przestworza. Z niepokojącego lotu samolotów wróżono jednak również tęsknotę i śmierć.

W 1939 roku ATA (Air Transport Auxiliary), czyli paramilitarna organizacja, która podczas II wojny światowej zajmowała się transportem samolotów, zrozumiała, że wojna nie wybiera. Nie patrzy na wiek, pochodzenie czy płeć. Dlaczego więc mieliby to robić ludzie? Ku przerażeniu jednych i oburzeniu drugich, postanowiono więc utworzyć kobiecą sekcję ATA. Lotników brakowało, a samoloty wciąż trzeba było dostarczać - rozwiązanie wydawało się więc, jeśli nie idealne, to przynajmniej sensowne. Jak się jednak okazuje, dla wielu takie nie było. Kobiety raz za razem musiały udowadniać, że nie tylko dorównują mężczyznom za sterami, ale niejednokrotnie są od nich lepsze. Narażały się więc nie tylko na śmiertelne niebezpieczeństwo sterując, często zaniedbanymi lub niedopilnowanymi w kwestii technicznej, samolotami (niejednokrotnie podczas pogody, przy której mężczyzna zwyczajnie odmawiał lotu!), ale jakby tego było mało, także na szydercze spojrzenia kolegów po fachu. Oczywiście nie wszyscy z nich okazali się wtedy dziecinni i zacofani, nadal należeli jednak niestety do większości.

Lotniczki, które podczas II wojny światowej okazywały niezwykłą odwagę, brawurę ( często balansującą na granicy ewidentnego ryzyka) i pasję, są mało znane przeciętnemu człowiekowi. Niektórzy w ogóle nie zdają sobie sprawy z ich udziału w konflikcie zbrojnym tamtych czasów. Dlatego tym bardziej cieszę się i gratuluję autorowi „Kobiet w kokpicie”, że zdecydował się na napisanie książki poświęconej właśnie tym zapomnianym bohaterkom. A bohaterkami są bez dwóch zdań i jeśli ani razu Wasza wizja kobiet z tamtych lat nie wyszła poza czekające na mężów i ojców, stroskane postaci zalane łzami, to proszę - sięgnijcie po tę książkę. To, w jaki sposób Giles Whittell napisał „Kobiety w kokpicie” zasługuje na owacje na stojąco. Rzetelność co do faktów, mnóstwo autentycznych, przytoczonych wypowiedzi bohaterek, konsekwencja co do treści i kolejności rozdziałów, odwiedziny u wciąż żyjących lotniczek ( w tym wizyta w Warszawie u Jadwigi Piłsudskiej) i wreszcie styl - lekki, mieniący się całym wachlarzem emocji, zabawny tam gdzie mógł sobie na to pozwolić i poważny (ale nie patetyczny!) tam, gdzie nie było miejsca na żarty - słowem pełen tego, z czego zazwyczaj odarta jest literatura faktu.

Zagłębiając się w lekturę najnowszej książki Wydawnictwa Wiatr Od Morza stajemy się jedną z opisywanych w niej kobiet. Widząc ich pasję, zaangażowanie i czystą, głęboką radość, którą odczuwały - pomimo (a może właśnie na przekór?) strachu, tęsknoty, a nawet żałoby - wsiadając do kokpitu i unosząc się ponad chmury, ponad lęk, ponad wojnę, nawet ponad śmierć, trudno jest nie zarazić się tym wszystkim. Trudno nie wyobrazić sobie siebie, jako pilota szybującego wysoko i za nic mającego wszystkie swoje wady, ułomności i kompleksy. Giles Whittell w niewyobrażalny wręcz sposób przybliżył czytelnikowi swoje bohaterki (rozumiane tutaj dwojako), cytując ich dzienniki, wtajemniczając nas w ich problemy osobiste i sadzając nas jako pasażera, w ich najtrudniejszych chwilach nad ziemią. Poznajemy takie kobiety, jak: Amy Johnson, o której powstał (nie w pełni zgodny z prawdą, bo mający cele propagandowe) film „They Flew Alone”, Jackie Cochran, która jako pierwsza kobieta przekroczyła barierę dźwięku, Pauline Gower - to ona otrzymała zadanie zorganizowania kobiecej sekcji ATA, Audrey Sale-Baker, która znana była również z zamiłowania do sportów zimowych i swojego domniemanego zaginięcia w buszu, Lettice Curtis i wiele innych kobiet, które naprawdę warto poznać. I choć parokrotnie zdarzało mi się podczas lektury pomyśleć ( z sympatią i uśmiechem!): „wariatki!”, to są to bohaterki, które na długo pozostaną w mojej głowie.

Giles Whittell zadbał o to, aby czytelnik poznał przedstawione mu lotniczki także jako „zwykłe” kobiety, zanim po raz pierwszy usiadły za sterami samolotów. Ich historie są tak różne, jak różnie są ludzie i ich losy - jedne zapisywały się na kurs latanie z nudów, inne od dzieciństwa nie marzyły o niczym innym, jedne miały bogatych rodziców i wymarzone dzieciństwo, inne zmagały się z biedą i niedostatkiem. Autor także pod koniec nie zaniedbuje swojego czytelnika i nie kończy swojej książki na ostatnim dniu ich pracy. Stara się również przybliżyć losy przynajmniej niektórych z nich już po wojnie, pokazać jak ułożyło się ich życie i czy nadal nie wyobrażają go sobie bez latania.

„Kobiety w kokpicie” to naprawdę pasjonująca i niesamowita historia o odwadze i miłości do latania, to opowieść o ogromnej pasji, patriotyzmie i poświęceniu. Wiele w niej anegdot i szczęśliwych wspomnień. Wiele również walki o równe i nie krzywdzące nikogo prawa. Książka o tych zdumiewających kobietach to slalom w przestworzach pomiędzy smutkiem a radością, tragedią a śmiechem, życiem a śmiercią. Choć „Kobiety w kokpicie” w głównej mierze są historią pozytywną, a nawet powiedziałabym pouczającą, to nie zapominajmy (tak, jak nie zapomniał Giles Whittell, tak jak nie zapomniały te, które przeżyły) że kobietom tym dzień w dzień towarzyszyło niewyobrażalne niebezpieczeństwo, mogły zostać zestrzelone przez wroga, mogły zamarznąć na śmierć, mogły po prostu się rozbić. I tak niestety niejednokrotnie się zdarzało. ”Z czym tam dziś igrasz?” - tym pytaniem niejednokrotnie witały się lotniczki idąc, każda na swoją służbę. Odbieram tę książkę przede wszystkim jako hołd, zarówno dla tych, które zginęły na służbie, jak i tych, którym dane było przeżyć wojnę. Będę polecać „Kobiety w kokpicie” każdemu, ponieważ wciąż za mało się mówi o tych bohaterkach, ponieważ śmierć i życie niektórych z nich nie zostały należycie uczczone, ponieważ wciąż...


"...zmierzch idzie, za górami
milkną głosy maszyn,
noc nakłada żałobę,
nie wiadomo po kim..."*


*M. Pawlikowska-Jasnorzewska: "I ani lilii wodnej".

Z CZYM TAM DZIŚ IGRASZ?

"I ani lilii wodnej, aby się uchwycić,
w wielkim jeziorze nieba,
w którym serce tonie...
Któż mi przyszłość wywróży
z lotu samolotów,
grających na nieboskłonie?
..."

A samoloty grały melodie o wszystkim: o rodzinnym domu zostawionym w oddali, o kochanku, który został na ziemi, o strachu przed nieznanym i o wielkiej miłości do przebywania ponad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

WOJNA DOMOWA

Cóż większość z nas wie o wojnie? Niemal tyle co nic. Bo książki do historii to tylko suche fakty, poza tym mówią o odległej dla nas przeszłości, a wojny które trwają nadal, zdają się nas nie dotyczyć. Lecz ludzie, którzy biorą w nich udział cierpią i tęsknią naprawdę. Oddzieleni od rodziny niezmierzonymi kilometrami, po powrocie do domu często są od nich równie daleko lub jeszcze dalej niż byli przebywając na służbie dla kraju. Może się również okazać, że mur zbudowany z przebytych na wojnie doświadczeń odgradza nas od bliskich znajdujących się na wyciągnięcie ręki bardziej, niż niegdyś robiła to odległość.

Mike Scanlon odbywa służbę w Afganistanie jako lekarz w najważniejszym momencie życia swojej córeczki - w pierwszym roku jej istnienia. Właśnie teraz jej oczka poznają świat, a rączki badają kształty przedmiotów, które uda jej się chwycić. Jakby tego było mało nadchodzą Święta Bożego Narodzenia - dla wielu czas magiczny, który pragną spędzić z bliskimi. Mike jednak nie ma takiej możliwości i niezwykle trudno mu z myślą, że jego żona i córeczka spędzą te pierwsze święta Emily bez niego. Gdyby jednak wiedział jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za szybszy powrót do kraju, nigdy by się na nią nie godził...

...śmierć jego żony była nie do uwierzenia. Chloe była pogodną, pełną dobroci i ciepła kobietą, więc jak to niemożliwe, że zginęła? Mike miał wrócić do kraju po skończeniu służby, do dwóch ukochanych kobiet - wspaniałej żony i córeczki, którą musiał opuścić zaraz po jej narodzinach. Wraca natomiast do zwłok żony, której trzeba przygotować strój do trumny i do córeczki, która każdorazowo płacze na jego widok. Czy tak miało wyglądać jego życie? Czy tak powinno wyglądać życie kogokolwiek? Z pewnością nie. Najgorsze jednak nadal pozostaje przed bohaterem. Okazuje się bowiem, że choć służba w Afganistanie odcisnęła na nim niezatarte piętno, to jednak najgorsza wojna czeka go w kraju. W domu, w którym walczyć musi o miłość swojej córeczki i dobrą pamięć o żonie, która - jak się okazuje - nie była z mężem do końca szczera. Dodatkowo więc, obok problemu śmierci najważniejszej osoby w naszym życiu, powieść zdaje się przeforsowywać myśl, że nigdy nie jesteśmy w stanie jej poznać.A skoro nie możemy jej poznać, to jak mamy jej zaufać? Ilu z naszych bliskich skrywa sekrety, o których nie mamy pojęcia? I, przede wszystkim, dlaczego się z nami nimi nie dzielą?

Lisa Scottoline stworzyła powieść, która może nie stanie się w przyszłości klasyką, ani nie zajmie pierwszych miejsc na listach bestsellerów, ale z pewnością poruszy niejedną wrażliwą strunę w czytelniku. Lapidarny opis fabuły nawet w jednej trzeciej nie oddaje tego, co naprawdę dzieje się w książce. Jeśli więc sądzicie, że po powrocie do kraju Mike skupi się na odzyskiwaniu miłości córeczki i walce z wojennymi upiorami w jego głowie, to bardzo się mylicie. Ja również nie spodziewałam się takiego obrotu akcji. Nastawiłam się na w miarę lekką i, być może, odrobinę nużącą powieść o trudnych relacjach ojca z dzieckiem. Jednak nic bardziej mylnego, ponieważ okazuje się, że po pierwsze najtrudniejsze relacje nasz bohater dzieli z samym sobą, a po drugie odkrywa on, że poza odzyskaniem córeczki ma także inną, ważną do wykonania misję.

„Nie odchodź” to tak naprawdę złożona powieść o koszmarach, które dzieją się w rzeczywistości. Zadaje pytania o to na ile i czy w ogóle powinniśmy ufać komukolwiek, a także czy rodzina jest faktycznie najważniejsza? Mike Scanlon to niewątpliwie bohater z problemami, które w miarę przewracania kart powieści zdają się tylko narastać i czyhać na niego za każdym rogiem. Współczujemy mu i żywimy do niego sympatię, ale także potrafi on czytelnika nieźle zdenerwować swoim nieprzemyślanym zachowaniem i porywczością, która niejednokrotnie okaże się dla niego największym wrogiem. Powinno nam się jednak podobać w Mike’u to, że wzbudza ambiwalentne uczucia. Jednowymiarowi i płascy bohaterowie szybko stają się nudni i sprawiają, że czytanie o ich perypetiach zaczyna być co nieco nużące.
Nie można także powiedzieć, że „Nie odchodź” jest powieścią całkowicie przewidywalną. Kilkakrotnie zdarzało mi się wywieść autorce w pole, choć przyznam, że teraz zastanawiam się, czy faktycznie taki był jej zamiar, czy to ja dopatrywałam się błędnych wskazówek tam, gdzie w ogóle ich nie było. Jeśli były to zagrania celowe - gratuluję, Pani Scottoline - udało się Pani. Jeśli nie - również gratuluję, w końcu interpretując wiersz i znajdując w nim głębokie metaforyczne przesłania, nie obchodzi nas, czy znalazły się tam z zamysłem, czy przez przypadek, bo i tak jesteśmy pod wrażeniem sensu, który się z niego wydobył.

Powieści mogę zarzucić natomiast kilka sytuacji, w których czyjeś przekonania lub zachowania zmieniały się nagle o 180 stopni, co następowało zbyt szybko i nagle, przez co było mało wiarygodne. Ogólne wrażenia są jednak pozytywne, o ile można mówić o pozytywnych wrażeniach po książce, w której dzieje się tak wiele złego i kiedy po części opowiada ona o wojnie i jej ofiarach. Ja natomiast bardzo się cieszę, że kolejna powieść polecana przez klub Kobiety to czytają, okazuje się wcale nie być typową „babską książką”, tylko lekturą stawiającą wiele nurtujących pytań, a jej bohaterem jest mężczyzna i to z jego perspektywy obserwujemy wydarzenia.

Rany wojenne przewijają się przez całą powieść Lisy Scottoline. Rany zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Jednak wojna to nie tylko działanie zbrojne, to nie tylko wybuchające w Afganistanie miny i widok poszarpanych ciał przyjaciół. Każdy z nas stacza przecież swoją małą wojnę, codziennie po trochu zbliżając się do triumfy bądź porażki. „Nie odchodź” pokazuje, że paradoksalnie, to wojna jaką Mike stacza w domu, w gronie rodziny i przyjaciół okazuje się dużo cięższa od tej, jakiej doświadczył na służbie. I choć w jednym ze swoich wierszy Jacek Podsiadło napisał:

wojna jest jak kobieta
można o niej zapomnieć*

to wątpię, czy komukolwiek (w przypadku wojny, naturalnie) się to udaje.


*J. Podsiadło: Poczta Polowa. W: Tegoż: Odmowa współudziału. Opole 1989, s. 5.

WOJNA DOMOWA

Cóż większość z nas wie o wojnie? Niemal tyle co nic. Bo książki do historii to tylko suche fakty, poza tym mówią o odległej dla nas przeszłości, a wojny które trwają nadal, zdają się nas nie dotyczyć. Lecz ludzie, którzy biorą w nich udział cierpią i tęsknią naprawdę. Oddzieleni od rodziny niezmierzonymi kilometrami, po powrocie do domu często są od nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

KRÓTKA RECENZJA [WLICZAJĄC SPACJE]

Jerome, Jerome! Chciałoby się zawołać po przeczytaniu książki Jerome K. Jerome "Trzech panów w łódce [nie licząc psa]". I byłby to okrzyk całkowicie pozytywny, nasączony - jak przeciekająca łódka wodą - przyjemnością i zrozumieniem. Bo ta, licząca sobie już 125 lat, króciutka powieść, to przede wszystkim humorystyczne studium problemów i niedogodności, z jakimi na co dzień styka się człowiek. I zadziwiające jest to, że po tylu latach są one aktualne nie tylko w Anglii, ale także w innych krajach ot, chociażby w takiej Polsce.

Fabułę książki tworzy postanowienie trzech panów (i psa!), aby odpocząć od nękających ich "chorób" i kłopotów na wynajętej łódce i wybrać się w podróż wodnym szlakiem. Szlak ten (niech to szlag!) okaże się jednak równie problematyczny, co życie panów (i psa) na lądzie z tą różnicą, że stąpając po stałym gruncie, panowie mieli dużo większe pole manewru zarówno fizycznego, jak i mentalnego. A każdy z panów pola do popisu, jak się okazuje, potrzebuje bardzo dużo, dlatego ograniczenia, które złośliwie stawia przed nimi łódka, będą demaskować ich kolejne przywary powodując drobne kłótnie i inne zabawne sytuacje.

"Trzech panów w łódce [nie licząc psa]" to także podróż wzdłuż brzegów Praw Murphy'ego, których nasi bohaterowie nie tylko padają ofiarą, ale także sami zdają się tworzyć coraz to nowsze. Mężczyźni są pechowi i zadziorni w sposób przekomiczny, a sytuacje, których są prowodyrami bądź świadkami ubawią nie tylko Anglika - wierzcie mi. Styl, w jakim Jerome napisał swoją powieść przypomina łagodny prąd rzeki, który delikatnie i przyjemnie kołysze nas, prowadząc niepostrzeżenie do celu, którym dla czytelników jest niestety koniec przygody. Niestety, ponieważ stron zapisanych w tak humorystyczny sposób chciałoby się dużo więcej. Tym bardziej, że autor ma dystans nie tylko do świata, ale także do siebie samego i z przymrużeniem oka traktuje poczynania zarówno swoje, jak i swoich kompanów (wliczając psa).

KRÓTKA RECENZJA [WLICZAJĄC SPACJE]

Jerome, Jerome! Chciałoby się zawołać po przeczytaniu książki Jerome K. Jerome "Trzech panów w łódce [nie licząc psa]". I byłby to okrzyk całkowicie pozytywny, nasączony - jak przeciekająca łódka wodą - przyjemnością i zrozumieniem. Bo ta, licząca sobie już 125 lat, króciutka powieść, to przede wszystkim humorystyczne studium problemów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

43 LATA PÓŹNIEJ...


"Robaczki liter pracowicie przenoszą sens.
Lecz świat należy już do szaleńców." *


W 1969 roku po raz pierwszy przyznana została Nagroda Bookera - najważniejsza literacka nagroda w Wielkiej Brytanii. Rok później, jako druga została uhonorowana tą nagrodą pisarka żydowskiego pochodzenia, Bernice Rubens. Jej powieść uznana przez brytyjską komisję w 1970 roku za wyjątkową, pod tytułem „The Elected Member”, do tej pory nie była dostępna w polskim tłumaczeniu. Po 43 latach podjęło się tego wyzwania Wydawnictwo Wiatr Od Morza, a ich przekład zatytułowany „Wybrany” pokazuje, że nie tylko okrzyknięte bestsellerem nowości warte są opublikowania w naszym kraju.

„Wybrany” to historia człowieka, który widział za dużo. Który wierzył, że to, co widzi jest prawdziwe, bo jeśli nie ufałby swoim oczom i swojemu umysłowi, jak mógłby zaufać komukolwiek innemu, składającemu się z podobnych organów? Powieść jest także smutnym studium rodziny, która przez lata żyła nie tylko w kłamstwie, ale także w pułapce stereotypów, dogmatów wiary i strachu przed opinią publiczną. Norman Zweck - niegdyś podziwiany prawnik - popada w uzależnienie od tabletek, które rujnują jego percepcję i zdolność właściwej oceny sytuacji. Postawiona przed ostatecznością rodzina - w skład której wchodzą siostra Normana i ich ojciec - zgadza się na zalecenie lekarza i umieszcza syna w szpitalu psychiatrycznym. Dla starszego pana Normana, który w okolicznej społeczności pamiętany jest jako szanowany rabin jest to niewyobrażalny dramat, z którym nie potrafi się pogodzić. Ostatnie wydarzenia godzą bowiem nie tylko w jego dumę, ale także w dumę jego zmarłej żony, dla której zewnętrzny świat był wybredną publicznością i wyznacznikiem tego, jaka jest jej rodzina, bez względu na to czy świat ten znał całą o niej prawdę, czy tylko jej cząstkę.

To, co wychodzi na jaw podczas lektury „Wybranego”, było do tej pory głęboko skrywanymi pod domowymi pieleszami sekretami, które w sposób niezdrowy utrwalały rodzinne więzy. Tajemnice, które pozostawały w stanie skupienia odpowiednim dla tego, o czym się nie mówi i niedopowiedzenia trwające w stanie zawieszenia, utrzymywały rodzinę na zdradliwej powierzchni. Jednak w miarę, jak przed czytelnikiem ukazuje się to, co do tej pory było niewidzialne, dostrzega on, że tak naprawdę Zweck’owie toną już od dłuższego czasu, a każda kolejna niewyjaśniona sprawa ciągnie ich systematycznie w dół.

Bernice Rubens swoją powieść potraktowała ryzykownie, ale ryzyko to się opłaciło. Tragiczną tak naprawdę i przejmującą historię żydowskiej rodziny próbującej odnaleźć się nie tylko w londyńskim społeczeństwie, ale także we własnym kręgu napisała z wyważonym poczuciem humoru, które sprawia, że „Wybrany” jest jeszcze bardziej przekonującą powieścią. Lekki, nienachalny humor będzie nam towarzyszył podczas tej lektury ramię w ramię z poczuciem tragedii i jakiejś farsy, która wirując niespodziewanie wciąga nas do swego kręgu. Ogromnym plusem są bohaterowie, których przewiny i drobne wady składają się na realność snutej przez Rubens historii. Perełką wśród postaci będzie tutaj zdecydowanie rabin Zweck. Jemu jedynemu udało się sprawić, że kiedy robił coś, co okazywało się zwyczajnie głupie, wstydliwe dla niego lub ostatecznie śmieszne dla otoczenia - ja wstydziłam się za niego. Przejmowałam na siebie jego zagubienie, jego poczucie żenady i ze wszystkich sił starałam się mu tego oszczędzić.

Wiatr Od Morza tym razem przywiał nam nagrodzoną, lecz nieznaną do tej pory polskim czytelnikom powieść. Powieść napisaną już co prawda jakiś czas temu, ale bijącą na głowę wiele współczesnych hitów. Dlaczego jej autorka podjęła pewne ryzyko, jak napisałam wcześniej? Ponieważ nie wszyscy godzą się na „małżeństwa mieszane”, na literackie mezalianse, w których to, co poważne, dołujące i przygniatające czytelnika, wyrażone zostaje w takiej formie, która mimo treści, potrafi nas odrobinę rozśmieszyć. Czy wydanie tej powieści w Polsce mogło być ryzykowne? Tak, ponieważ nasz kraj pełen jest granic, umiarów i marginesów, za które nie powinno się według większości wychodzić. Pokuszę się nawet o ryzykowne stwierdzenie, że Polska przypomina poniekąd rodzinę przedstawioną nam przez Bernice Rubens. Jej członkowie wciąż się kochają, ale zakłamanie w każdej chwili może okazać się ważniejsze od miłości, a opinia publiczna groźniejsza jest dla niej nawet od najstraszliwszej apokalipsy.

Prawda jest taka, że niemal codziennie każdy z nas walczy z szaleństwem. Nie wiedząc dokładnie czym ono jest, ani jak przygotować się do tej walki. Boimy się go, ponieważ go nie rozumiemy. Podobnie walczymy z nałogami, które nas zniewalają i trzymają w szachu niczym najsilniejszy z ludzi. Jest to walka o tyle niebezpieczna, że jeśli przegramy, nałóg nie porzuci nas na polu bitwy i nie odejdzie, tylko przywrze do nas, przyklei się niczym guma, zastygnie i zostanie do końca. A walka toczy się przecież o nasze życie, o życie naszych bliskich i o każdy dzień, który inni - patrząc na nas - będą mogli nazwać normalnym, nie szalonym. Choć my, w odniesieniu do nas wolelibyśmy pewnie określenie: wybrany.

*J. Podsiadło: "Jeszcze nie zapiał kogut". W: Tegoż: "Wiersze zebrane".

43 LATA PÓŹNIEJ...


"Robaczki liter pracowicie przenoszą sens.
Lecz świat należy już do szaleńców." *


W 1969 roku po raz pierwszy przyznana została Nagroda Bookera - najważniejsza literacka nagroda w Wielkiej Brytanii. Rok później, jako druga została uhonorowana tą nagrodą pisarka żydowskiego pochodzenia, Bernice Rubens. Jej powieść uznana przez brytyjską komisję w 1970...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

CHICHRAŁEŚ SIĘ DZISIAJ?*


Dzieciństwo to temat grząski, niebezpieczny i niepewny. Choć wydawać by się mogło, że jest inaczej - nic prostszego opisać dzieciaki z ich infantylnymi problemami i nieustającą chęcią zabawy. Czy łatwo jednak, jako osoba dorosła powrócić do tego beztroskiego (czy aby na pewno?) stanu na tyle, aby posługiwać się ich językiem, aby mieć ich odwagę, ich wiarę i ich nadzieję? Ich - czyli dzieci, bo to właśnie one są głównymi bohaterami jednej z najbardziej znanych, najbardziej przerażających, jak również najobszerniejszych powieści Stephena Kinga o jakże lapidarnym, ale trafiającym w sedno tytule, „To”.


Derry to niewielkie miasteczko w stanie Maine. Miasteczko warte zapamiętania zwłaszcza dla tych, którzy jeszcze niejednokrotnie sięgną po inne książki Kinga. Tutaj rozgrywa się właściwa akcja „To”, ale także tutaj wracać będzie pisarz w innych swoich dziełach. Zapamiętajmy więc i zanotujmy w głowie, że to, co się wydarzy na kolejnych stronach może mieć znaczenie również później, na długo po zakończeniu jednej historii. Na pozór miasto wydaje się być całkiem normalne. Dzieci chodzą do szkoły, rodzice pracują, by zapewnić im wszystko, czego oni nie mieli lub mieli za mało. Jest tu poza szkołą również biblioteka, szpital, apteka i sklepik ze smakołykami. Ot, zwyczajne miejsce zwyczajnych ludzi. Jednak to, co z zewnątrz wygląda na spokojną, miłą społeczność może okazać się miejscem targanym nieszczęściami i tragediami, opanowane przez zło w niesprecyzowanej, nienazwanej postaci, dzięki czemu dużo łatwiej przemieszcza się pod ulicami miasta. Pod, ponieważ To zalęgło się w kanałach. Krąży pod ludźmi, którzy Tego nie widzą. Można je wyczuć, ale niekoniecznie da się je dostrzec. To widzą przede wszystkim dzieci ze swoją niezachwianą wiarą, nie spaczoną przez świat intuicją i odwagą do tego, by nie bać się okazywać strachu.

Jest ich siódemka. Tak, macie rację - magiczna liczba. Ale czy posiada ona swą niezwykłą moc już z samego założenia? Z faktu, że tak po prostu jest i kropka? Nie, moi drodzy. O magię trzeba się przede wszystkim postarać. Trzeba uwierzyć w symbole, rytuały, niezwykłości i wszystko to, co dorosłemu człowiekowi zazwyczaj nie mieści się w głowie. Bill, Stan, Richard, Ben, Eddie, Beverly i Mike (ich również warto zapamiętać - kilkoro z nich powraca w innych powieściach) wierzą nie tylko dlatego, że są dziećmi. Jest w nich coś silniejszego, co sprawia, że jako dorośli również przypomną sobie niezłomną wiarę w przeznaczenie, nadnaturalne siły i moc przyjaźni. Stephen King postarał się o to, aby Ci mali bohaterowie, a także już po 27 latach dorośli, nie byli nijacy czy jałowi, mimo że ich ulubionym kątkiem zabaw jest Barrens (Ziemia Jałowa). Ich charaktery są niezwykle wyraziste, aż trudno uwierzyć, że to tylko postaci z powieści. Aż szkoda, że to tylko postaci z powieści. Każde z nich jest na swój sposób wyjątkowe i każde ma jakiś żal do otaczającej go rzeczywistości. Jednak mimo tego, że uwziął się na nich szkolny rzezimieszek i chuligan Henry Bowers, mimo że choć mają po niecałe 12 lat a rodziny większości nie dają im psychicznego wsparcia, mimo że każde z nich w pewien sposób stąpa po marginesie Derry, to właśnie oni znajdują w sobie siłę i odwagę, aby walczyć z Tym.

Lato, rok 1958. To może być wszystkim. Klownem, ogromnym ptakiem, głosem, włóczęgą...Pod każdą postacią jest jednak przede wszystkim mordercą, a jego celem są dzieci. Dorośli choć martwią się o swoje pociechy, choć ustanowiona została godzina policyjna ze względu na wzrastająca liczbę zabójstw i zaginionych nieletnich - nie są w stanie zobaczyć. Żyją w przekonaniu, że w okolicy grasuje wyjątkowo niebezpieczny mężczyzna, człowiek z krwi i kości. I nie wyobrażają sobie innego rozwiązania. Dla 12-letnich przyjaciół szybko staje się jednak jasne, że To, czymkolwiek jest, nie jest człowiekiem. Dzieci odkrywają również, że To czai się gdzieś pod spodem i czyha. Dzielą się przemyśleniami, obserwacjami i strachem. Pocieszają się nawzajem i postanawiają zwalczyć zło. Składają pewna obietnicę, a tymczasem wakacje dobiegają końca. Wielu z nich wyjedzie z miasta z różnych powodów.

Wiosna, rok 1985. To może być wszystkim i znów daje o sobie znać strumieniami krwi i osamotnionymi rodzicami opłakującymi swoje dzieci. I choć większość z naszej siódemki nie pamięta nic z wydarzeń 1958 roku, to wiedzą jedno - obietnica, którą złożyli jako dzieci, jakakolwiek by nie była, jest bardzo ważna i pora ją wypełnić. Niesłusznie dzieci na całym świecie są traktowane z pobłażaniem i przymrużeniem oka, bo trzeba Wam wiedzieć jedno - nie składają one błahych obietnic. I wypełniają je dużo częściej niż dorośli.

King traktuje czytelnika po królewsku. Gości go w swoim świecie tak, aby nic, żaden drobiazg mu nie umknął. Konstrukcja „To” jest niezwykle precyzyjna i bezbłędna. Powieść dzieli się na 5 części zbudowanych z 23 rozdziałów. Każdą część kończy kolejne interludium, w którym szczegółowo możemy poznać historię Derry, o której nie moglibyśmy się dowiedzieć z podstawowej fabuły, ponieważ sięga ona do lat dużo wcześniejszych, których Bill i jego przyjaciele nie pamiętają lub nie znają. Przeszłość przeplata się precyzyjnie z teraźniejszością, a czytelnik czuje się niekiedy tak, jakby siedział w zwariowanym wehikule czasu przenoszącym nas w tę i z powrotem. Taka konstrukcja jest chyba jedyną słuszną, pozwalającą wniknąć głęboko w snutą historię i być w miarę możliwości na bieżąco nie tylko z wydarzeniami, ale także wspomnieniami kłębiącymi się w głowach bohaterów. W miarę postępowania lektury, wciąż schodzimy coraz głębiej nie tylko ku wspomnieniom, ale także ku cieniom, mrokom i wszelkim lękom. Atmosfera powieści jest taka, jak kanały, w których przebywa To - mokra, cuchnąca, ciasna i przytłaczająca.


„To” długo nie da o sobie zapomnieć. Znajdziemy tu mnóstwo zdań i powiedzeń, które przez pewien czas będą nam krążyć po głowie. I nie mam tutaj na myśli złotych myśli i górnolotnych sentencji, które potem wykorzystamy jako dedykację wpisywaną do książki będącej prezentem. Nie. Mam na myśli na pozór zwykłe zdania, dziecięce powiedzonka, które w tej powieści osnute są niewiarygodną magią, na którą wpływa nie tylko ich powtarzalność, ale także osadzenie ich w tak mocnej i czystej przyjaźni, o jakiej często możemy tylko pomarzyć. Utkwią nam więc gdzieś pod sklepieniem czaszki nie tylko okrutne morderstwa i przerażająca postać klowna w srebrnym kostiumie i z naręczem kolorowych balonów, ale także dziecięca codzienność siódemki bohaterów. Ich zabawy i kłopoty. Ucieczki przed złem czającym się nie tylko pod ziemią, ale także w drugim człowieku. Bo tytułowe To, to także kwintesencja zła, jakie potrafi wyrządzić drugi człowiek. Derry wydaje się być natomiast skurczonym światem, w którym skumulowały się wszystkie nieszczęścia. Powieść Kinga poza tym, że jest wspaniała, jest także przerażająca. Ukazuje zło i obojętność na nie, bardzo negatywne zachowania ludzi i to, jak często mylimy je z normalnymi i godzimy się na nie. Zło nie z tego świata wydaje się równoważyć ze złem, które zgotowaliśmy sobie sami. Autor „Bezsenności” perfekcyjnie ukazuje również miłość, która zamiast chronić i sprawiać radość, niszczy i wpływa destrukcyjnie na nasz mały świat, który sobie budujemy. W ogóle, King wydaje się być doskonałym obserwatorem zachowań ludzkich. Postaci tętnią życiem i wzbudzają w nas takie emocje, jakby byli prawdziwymi ludźmi.

W miarę, jak Stephen King zbliżał się do zakończenia, mój strach narastał. Nawet nie tyle strach przed Tym, ale przed fabularną konstrukcją zakończenia i wyjaśnieniem. Nie powiem, że koniec powieści jest kiepski, bo komu innemu mógłby zaprzeć dech w piersi. Nie powiem też jednak, że utrzymał poziom całej powieści. Pewne rozczarowanie mogło wynikać po części z faktu, że od zakończeń wymagam najwięcej, ponieważ bardzo często to w nich widać sedno pisarza. Przy „To” muszę nieco przewartościować swoje pojmowanie oceny powieści. Bo choć przy zakończeniu moja euforia nieco oklapła, to reszta powieści jest na tyle genialna, że zostaje mi to zrekompensowane.

Gdyby był tu jeden z bohaterów, na pewno przywitałby Cię, czytelniku słowami: „Chichrałeś się dzisiaj?”. I jeżeli się chichrałeś, sięgnij proszę po „To” - przestaniesz. Jeśli nie, również sięgnij po tę liczącą ponad 1100 stron powieść - rozweselą Cię dzieciaki, których cięte riposty mogłyby wprowadzić w zakłopotanie niejednego dorosłego. Do tej pory myślę o Benie, Stanie czy Bev. Zastanawiam się jak potoczyłoby się ich życie, gdyby byli prawdziwi. I po skończeniu lektury, co zdarza mi się rzadko - tęsknię za nimi. Za ich wiarą, która (teraz już wiem) musi, musi działać w dwie strony. Za biblioteką, w której zasłuchane dzieci drżały przed końcem historyjki, a To zdawało się przejąć jej część i czając się gdzieś w kanałach, bezgłośnie i ironicznie pytało bezbronne dzieci: „Kto tam tupta tupiąc po moim mostku?”*. Nie da się wypowiedzieć wszystkich myśli płynących po lekturze „To”. Nie da się jej streścić, ani opowiedzieć. Nie da się też zapomnieć. Jeśli nie wierzysz mi, Czytelniku - załóż się o swój tyłek*.


* cytaty bądź parafrazy pochodzące z powieści.

CHICHRAŁEŚ SIĘ DZISIAJ?*


Dzieciństwo to temat grząski, niebezpieczny i niepewny. Choć wydawać by się mogło, że jest inaczej - nic prostszego opisać dzieciaki z ich infantylnymi problemami i nieustającą chęcią zabawy. Czy łatwo jednak, jako osoba dorosła powrócić do tego beztroskiego (czy aby na pewno?) stanu na tyle, aby posługiwać się ich językiem, aby mieć ich odwagę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

GŁASKAJĄC KOTA SCHRODINGERA

Wyobraźcie sobie, że istnieje równoległy świat. Dokładnie taki sam, jak ten, w którym obecnie jesteście, z małym wyjątkiem. W tym drugim świecie nie czytacie teraz recenzji, Wasze oczy nie przemierzają kolejnych linijek czarnego tekstu, ręce nie podpierają brody, stopy nie dotykają ziemi, plecy nie stykają się z oparciem. Robicie coś zupełnie innego w innym, choć niemal identycznym świecie. I dopóki nie będziecie w stanie udowodnić mi jednoznacznie, że ten równoległy świat nie istnieje, dopóty będziecie czytać teraz recenzję i jednocześnie nie będziecie tego robić. Będziecie głaskać kota , który jednocześnie jest martwy i żywy.

Sebastian jest fizykiem, dla którego trzy osoby na świecie są najważniejsze: jego syn Liam, żona Maike i przyjaciel Oskar. Jako, że Oskar w przeciwieństwie do Sebastiana nie uwił sobie dotąd rodzinnego gniazda, to Maike co tydzień zaprasza go na rodzinną kolację. Siadają wtedy w czwórkę i robią co następuje: Maike przyrządza posiłek i utrzymuje rodzinną atmosferę, Liam oddaje się wygłupom i zwracaniem na siebie uwagi, natomiast Sebastian i Oskar spierają się o zagadnienia z pogranicza fizyki i filozofii, co do których wydają się na równi zgodni jak i totalnie skłóceni. Czytelnik myśli: całkiem miła rodzina, nieco arogancki, ale inteligentny przyjaciel, jednak...co dalej? A dalej jest już tylko pod górkę. Maike wyjeżdża, Sebastian ma zawieźć Liama na obóz, a w międzyczasie wybucha skandal medyczny, z którego wynika, że szanowany lekarz zabija swoich pacjentów. Górka robi się coraz bardziej stroma i zamienia się w górę - Dabbeling, zastępca posądzanego o mord lekarza i jednocześnie przyjaciel Maike od rowerowych wycieczek, zostaje zamordowany. Mały Liam zostaje porwany, choć nie ma na to absolutnie żadnych dowodów. Do akcji wkracza dumna i ambitna Rita Skura, która robi się jeszcze bardziej dumna i jeszcze bardziej ambitna, kiedy sprawa zostaje uznana za na tyle skomplikowaną, a Rita za na tyle nieporadną, że do miasta zostaje wezwany inspektor Schilf. Ma on wizję i intuicję, które nie wiadomo czy są wynikiem jego doświadczenia i mądrości, czy ptasiego jaja, które zagnieździło się w jego głowie.

Wiem, co możecie sobie pomyśleć: za dużo, jak na jedną, niezbyt opasłą powieść. Jednak będziecie się mylić. Ponieważ Juli Zeh łączy to tak, jak łączy się na pozór nie pasujące do siebie smaki, tworząc coś zdumiewają co dobrego. Niemiecka pisarka tworzy fantastyczną aurę drwiącej z nas, pozornej tajemniczości i zagmatwania. Kolejno nakłada na siebie warstwy: filozoficznej dyskusji, niewytłumaczalnych zagadnień z dziedziny fizyki, fabularnych zwrotów akcji, miłosnej katastrofy i rodzinnej tragedii. Robi to w sposób uroczy i jednocześnie wymagający. Niekiedy znajdujemy się po prostu z boku, jako obiektywni obserwatorzy wydarzeń, innym razem zaś, przykucnięci w głowie inspektora wsłuchujemy się w jego myśli, które zagarniają wszystko wokół i w środku, wszystko przed i wszystko po, są myślą wypowiedzianą i jednocześnie skrywaną głęboko w ciszy. Wiele czytelnik musi się domyślać i wiele jest mu wyłożone na tacy. Pewnych rzeczy domyślamy się dość szybko, inne zaskakują nas i wprawiają w zdumienie. Zupełnie, jakby lektura „Ciemnej materii” działa się w dwóch równolegle toczących się rzeczywistościach.

Juli Zeh napisała powieść niezwykle obfitą we wszystko. W teorię i w praktykę, w miłość i zdradę, w prawdę i nieprawdę. Cokolwiek się jednak pojawia na kartach jej powieści, jest niezwykle intensywne. Miłość - doprowadza do obłędu, fizyka - do filozofii. Intensywne są też zdania, którymi karmiony jest czytelnik. Zaplątane w to, co niewypowiedziane, a jednocześnie pozbawione tego naukowego bełkotu, który niejednokrotnie potrafi odstraszyć bądź znudzić.

Historia jest z pozoru lekka, styl niekiedy także może się taki wydawać. Pozory...czyż one nie lubią mydlić nam oczu? Kiedy już zmyjemy pianę, zobaczymy, że Zeh odsłania przed nami wiele z tego, o czym boimy się niekiedy mówić, a nawet myśleć. Jest to bowiem opowieść o zaborczości i strachu, o przypadku, który rządzi każdym światem, jaki sobie wymyślimy, lub który wymyśli sobie nas. O ironii losu, która potrafi rozpiąć stalową linkę na naszej drodze do celu. Jest to opowieść o wielu historiach, które mogłyby się wydarzyć, o czasie teraźniejszym, który nie istnieje, bo zawsze zamienia się w przeszłość zanim zdążymy go wypowiedzieć. Jest to opowieść o ciemnej materii, która rządzi się prawami, których jeszcze nie udało nam się zrozumieć. O ciemnej materii, która czai się zarówno w człowieku, jak i w sile przypadku, którym usłany jest wszechświat. Przypadku, który jest tak samo obojętny na szczęście, którego jest sprawcą, jak i na tragedię, którą sieje.

Warto sięgnąć po powieść Juli Zeh, ponieważ nie jest to książka typowa. Ponieważ można wyrobić sobie zdanie na temat spraw, o których do tej pory nie mieliśmy okazji myśleć. Ponieważ jest to pozycja mądra i tragiczna, zapadająca w pamięć i w umysł. Ponieważ ciemna materia jest bezbarwna i nie tak łatwo wypatrzeć ją nawet z bliskiej odległości.

GŁASKAJĄC KOTA SCHRODINGERA

Wyobraźcie sobie, że istnieje równoległy świat. Dokładnie taki sam, jak ten, w którym obecnie jesteście, z małym wyjątkiem. W tym drugim świecie nie czytacie teraz recenzji, Wasze oczy nie przemierzają kolejnych linijek czarnego tekstu, ręce nie podpierają brody, stopy nie dotykają ziemi, plecy nie stykają się z oparciem. Robicie coś zupełnie...

więcej Pokaż mimo to