Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Twarde światło Michael Crummey
Ocena 7,0
Recenzja Słone opowieści

Pamiętam, jak kilka lat temu pierwszy raz zetknęłam się z twórczością Michaela Crummeya – było to coś wyjątkowego i niepowtarzalnego, a czas spędzony na lekturze „Dostatku” upłynął mi nie wiedzieć kiedy. Później w zasadzie formalnością było niecierpliwe wyczekiwanie, a następnie...

Avatar
Sylwia Sekret Czytaj więcej
Okładka książki Dom bez klamek Jędrzej Pasierski
Ocena 6,6
Recenzja Polskie kryminalne podwórko

Zawsze jestem pełna obaw, kiedy sięgam po kryminał, który okazuje się literackim debiutem danego autora. Wiadomo, z debiutami różnie bywa i nierzadko bierzemy je do rąk pełni dystansu i nastawieni sceptycznie, obawiając się, co nas spotka na kolejnych stronach. Kryminały to natomiast...

Avatar
Sylwia Sekret Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

LITERATURA ORNITOLOGICZNA

Coś jest w ptakach wszelkiej maści, że tak często goszczą na kartach powieści, będąc czy to świadkami zbrodni, jak to było w książce „Co widziały wrony”, czy to stanowiąc wielowarstwowy symbol rozpięty na całą płaszczyznę opisywanej historii, jak stało się w przypadku „Lotu nad kukułczym gniazdem” i właśnie w dziele Nelle Harper Lee „Zabić drozda”. Nie wiem czy przyczyną jest głębokie podobieństwo ludzi do ptaków, czy ich zdolność latania, która od zawsze naznaczona jest przez nas nieskrywaną zazdrością i fascynacją. Pewne jest jednak, że te latające stworzenia towarzyszą nam niemal zawsze, nawet wtedy, kiedy nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Już Edgar Allan Poe wiedział, że ptak jest istotą nie byle jaką. To on donosił nam o ich związku z mistyczną sferą naszego życia. Kruka, w jego bodaj najbardziej znanym poemacie można śmiało uznać za materializację żałoby, za wyobrażenie smutku i kumulację cierpienia. I słowa właśnie z tego poematu zdają się tłumaczyć obecność ptasiej symboliki w całkiem sporej ilości dzieł. Być może każdy z nas ma takiego skrzydlatego powiernika i być może tak jak w utworze Poego: „And the raven, never flitting, still is sitting, still is sitting”.

„Zabić drozda” to utwór trudny. I bynajmniej nie chodzi mi o fabułę książki czy też o styl pisania. Trudna i ciężka, naznaczona dziejowo i moralnie jest przede wszystkim problematyka tego dzieła. I choć książek na ten temat powstało naprawdę całe papierowe morze, to każda z nich, zatem także i ta, jest inna. Każda na swój sposób jest wyjątkowa i każda stara się poruszyć struny ludzkiej wrażliwości i sumienia, ale także i odwołać się do rozumu. Nienawiść niezrozumiała – oto, co jest tematem przewodnim w dziele Nelle Harper Lee. Dlaczego niezrozumiała? Bo niczym nie podparta, nie dająca się wytłumaczyć czystemu rozumowi, nie broniąca się niczym poza samą sobą, czyli nienawiścią zajmującą całe gniazdo ludzkiej duszy. I w przypadku lektury „Zabić drozda” można bez narażenia się na paradoks, bez otarcia się o oksymoron, mówić o nienawiści w najczystszej postaci. Ponieważ to „biali” uważający się za lepszych i czystszych pod względem zarówno fizycznym jak i mentalnym, nienawidzą „kolorowych”, mając ich za brudnych, podłych i odpowiedzialnych za całe zło, które spotyka porządnych (czytaj: białych) ludzi. Główny problem zdaje się więc rysować dość klarownie.
Rasizm to mgła uprzedzeń, w której wielu ludzi błądzi i potyka się o własne moralne uchybienia. Rasizm to pożar wartości, z których, jeśli nie ugasimy płomieni wystarczająco szybko, pozostaną zgliszcza. Rasizm to burza, w której giną ci, którzy jedynie chcieli się przed nią schronić. Rasizm to, w końcu jeden z najgorszych wynalazków ludzkości, skonstruowany przez ludzi i wymierzony przeciw ludziom.

To, co jest niebywałym plusem w książce Lee, a zarazem mimowolnym prztyczkiem w nos, to umieszczenie w roli narratora i zarazem głównego bohatera dziewięcioletniej dziewczynki, oczami której widzimy przedstawiane w utworze wydarzenia. Poniekąd ironiczny prztyczek bierze się stąd, że autorka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ci, którzy pielęgnują w sobie uprzedzenia do osób innego koloru skóry, będą zawstydzeni, że mała dziewczynka rozumie więcej, że – mówiąc wprost – jest mądrzejsza od nich. Przyznać trzeba jednak, że Nelle Harper Lee nie popada od razu w gloryfikację dziecięcej duszy i umysłu. Świadoma jest wpływu, jakie ma na dziecko otoczenie i środowisko, w jakim się wychowuje. Dlatego Skaut – jak nazywana jest główna bohaterka – nie od razu stanowi nośnik tolerancji. Uczy się tego powoli, powtarzając błędy zarówno rówieśników, jak i co gorsza, sędziwych i statecznych sąsiadów. Skaut zatem jest nie tylko przykładem na to, że dzieci to najbardziej wyzbyte zła i podziałów stworzenia, ale także daje nadzieję na to, że nawet wchłonąwszy już pewne przekonania, można przewartościować swój kodeks i dotychczasowe pojmowanie świata i zacząć żyć tak, aby więcej rozumieć, a mniej gardzić. Taką przemianę bardzo dobrze obrazuje też starszy o trzy lata brat Skauta – Jem. Jeśli myślicie, że jakieś konkretne wydarzenie musiało mieć wpływ na refleksję dotyczącą uprzedzeń i wyższości jednych nad drugimi, u tak, bądź co bądź małych dzieci, to jak najbardziej macie rację.

Matka Skauta i Jema zmarła niedługo po drugim porodzie, ale pozostał im ukochany ojciec. To właśnie wokół jego osoby zaczną gromadzić się wydarzenia, które wpłyną na światopogląd jego latorośli, a także paru nielicznych osób z ich małego miasteczka. Atticus Finch jest bowiem adwokatem i przypadła mu sprawa, która z góry została przez wszystkich skazana na porażkę. Miał bowiem bronić „czarnucha”, przedstawiciela motłochu, brudasa, którego los wisiał na włosku. Jednym słowem, w latach trzydziestych XX wieku, w jednym z miast USA, Atticus miał bronić nikogo. I wszyscy wiedzieli, że nie tyle on jeden jest w stanie wygrać tę sprawę, ile on jako jedyny zechce podjąć się obrony Murzyna. Tylko on jeden w owych czasach był zdolny do tego, aby wbrew wszystkim bronić Toma Robinsona, jak każdego innego człowieka. A przestępstwo, o które został oskarżony Tom, nie było zwykłym wykroczeniem czy naruszeniem porządku. Czarny miał, według zeznania ofiary, zgwałcić białą kobietę, córkę białego mężczyzny. Kto teraz, poza Atticusem i przyjaciółmi Toma będzie w stanie chociaż wysłuchać jego wersji? Czym jest słowo czarnego przeciw białemu? Gdyby jeszcze było niczym! Ale słowo takie jest kłamstwem, pomówieniem i oszczerstwem. Bluźnierstwem, za które należy się kara być może nawet większa, niż za domniemaną zbrodnię. Przez sprawę cierpi jednak nie tylko oskarżony o gwałt. Atticus Finch staje się wrogiem publicznym numer jeden, a jego dzieci wystawione są na nie lada próbę, kiedy wysłuchują okropnych wyzwisk pod adresem ich ojca. Na szczęście Atticus emanuje takim spokojem, mądrością, tolerancją i zrozumieniem, że bez problemu obejmuje nimi także jego pociechy. Przypadek Toma Robinsona staje się dla Skauta i Jema przedwczesną lekcją moralności i choć przysparza im wiele bólu, to otwiera im oczy na wiele spraw, na które do tej pory zamyka się mnóstwo dorosłych.
Dlatego wstępne założenie, które wynika chociażby z opisu na czwartej stronie okładki, jakoby centralnym punktem powieści był temat rasizmu – jest błędne. A jeśli nie błędne, to na pewno niepełne i okrawające tak bogatą treść. Bowiem na doskonale zarysowanym tle amerykańskich lat trzydziestych rysują się lata dojrzewania dwójki rodzeństwa. Dojrzewania trudnego i okupionego wieloma przykrymi doświadczeniami. Dojrzewania bosego i niecierpliwie oczekującego kolejnego lata. Dojrzewania podpartego rozumiejącym i mądrym ojcowskim ramieniem, dzięki któremu zaślepienie sąsiadów nie zdołało przesłonić dzieciom tego, co w nich najpiękniejsze – a więc szczerości i tej pozytywnej naiwności, która znosi wszelkie podziały i każe na równi traktować każdego człowieka.

„Zabić drozda” bardzo powoli wyzwala w czytelniku emocje. Gdyby książki, tak jak ludzie miały charaktery, to ta posiadałaby charakter identyczny jak ten, który stanowi kwintesencję Atticusa. Przemyślana i stonowana, może się momentami wydawać flegmatyczna, skrywa jednak ogromną mądrość, której największym celem jest to, aby nie umarła wraz z jej właścicielem. Ojciec Skauta jest kolejną postacią, która wyprzedzając swoje czasy naraziła się na ludzki gniew. A ten jest tak samo ponadczasowy jak problem segregacji rasowej.

Tytułowy drozd jest symbolem wielowarstwowym. Główna, fundamentalna warstwa jego znaczenia wyłania się pod koniec lektury i ma ścisły związek z wydarzeniami. Są jeszcze, tak mi się wydaje dwie warstwy, które po nałożeniu na siebie wydają charakterystyczny zgrzyt niezgody. Drozda, jak mówi Atticus swoim dzieciom, zabijać nie można. Strzelać do sójek, to rzecz normalna, jednak strzelić do drozda to grzech. Ptak ten bowiem nie czyni żadnych szkód, a raczy natomiast człowieka swoim śpiewem. I tak, dla Atticusa i małej gromadki ludzi zabiciem drozda jest skazanie na śmierć Toma Robinsona. Jest to, w świetle wydarzeń i braku dowodów czymś niedopuszczalnym, co nie mieści się w głowie, jest grzechem sumienia i zbrodnią na istocie ludzkiej. Jednak, dla całej reszty białych ludzi, zabiciem drozda jest to, że ktokolwiek ośmielił się uwierzyć w słowa „czarnucha”. Tym samym przecież podważył prawdomówność człowieka o jasnym odcieniu skóry.
A drozd jest przecież tak bardzo podobny do człowieka! Raczej nie prowadzi koczowniczego stylu życia i wraca na wcześniejsze miejsce, statkuje się. Jest ptakiem monogamicznym, czym do tej pory nie mogą się pochwalić niektórzy ludzie. Do tego, rodzina drozdowatych jest tak liczna, że ptaki te mają przeróżne kolory i odcienia upierzenia, a mimo to nie tworzą między sobą żadnych podziałów ze względu na barwę piór, których przecież wraz z przyjściem na świat nie wybierają.
Jedno jest pewne – drozda zabijać nie można. Bo zabić drozda symbolizuje zabicie kawałka siebie, utratę fragmentu człowieczeństwa i ucieczkę wartości. A człowieczeństwo nie jest ani białe ani czarne, nie ma tez żadnego innego koloru. Jest przezroczyste jak łza, bo dzięki niemu potrafimy płakać, ale też często o płacz przyprawia nas jego brak u drugiej osoby.

LITERATURA ORNITOLOGICZNA

Coś jest w ptakach wszelkiej maści, że tak często goszczą na kartach powieści, będąc czy to świadkami zbrodni, jak to było w książce „Co widziały wrony”, czy to stanowiąc wielowarstwowy symbol rozpięty na całą płaszczyznę opisywanej historii, jak stało się w przypadku „Lotu nad kukułczym gniazdem” i właśnie w dziele Nelle Harper Lee „Zabić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

DZISIEJSZĄ RECENZJĘ SPONSORUJE LITERKA „Z”

A
łtorka jest ałtorką ponieważ uważa się za autorkę niedoskonałą. Pisze przygodowe ksiązki dla młodzieży i w ten sposób zarabia na życie. Wydawca jest z niej zadowolony do czasu pierwszej wielkiej miłości Ałtorki. Wtedy bowiem do świata przedstawionego w jej kolejnym dziele zaczynają wkradać się wątki i sytuacje rodem z harlequinów.
B
abcia Ałtorki miała na nią największy wpływ. To ona nauczyła ją bawić się literami i układać słowne zagwozdki. Nawet po śmierci się nie rozstały i Ałtorka przynosi na grób babci książki, ponieważ ta mając pół alfabetu dzieci, nie miała kiedy czytać za życia.
C
okolwiek by napisać o tej książce, nie można zrobić tego normalnie. Zabawa literami stanowi tło dla całej fabuły książki, dlatego składając poniekąd hołd Ałtorce, za jej pomysłowość i fantazję, muszę, chcąc nie chcąc zrobić to samo.
D
obrze, że Ałtorka nie wie, że w zamieszczonej recenzji wszystkie powiększone i pogrubione litery, po opublikowaniu i tak zostaną ujednolicone do jednej czcionki. Złapała by się za głowę, a następnie za serce. Z pewnością padła by na ziemię bez tchu mamrocząc pod nosem alfabet.
E
lementy świata przedstawionego w książce Cuki Canals zgrabnie przeplatają się z elementami przedstawionymi w książce Ałtorki. Te dwa światy mają na siebie niebagatelny wpływ, a jeden zależny jest od drugiego. W pewnym momencie nie wiadomo już co jest czym, ponieważ Ałtorka zatraca się w świecie wykreowanym przez własną wyobraźnię.
F
akty są jednak takie, że Ałtorka przelewa na papier niezaspokojone pragnienia i żądze, dlatego można natknąć się na minimalne erotyczne napomknięcia. To, czego nie dane jej było zaznać w życiu, ofiarowuje swoim bohaterom, jednak tylko do czasu. Wkrótce, rozżalona do granic zaczyna robić coś odwrotnego. Odbiera szczęście swoim bohaterom, ponieważ nie może na nie patrzeć. Ponieważ zżera ją zazdrość i pogłębia to jej własne cierpienie.
G
rzebiąc w alfabecie Ałtorka zapewnia nam rozrywkę i rozbawia rysunkami z liter. Potrafi kilka stron opatrzyć jedynie soczystymi przecinkami, ponieważ przypominają jej łzy. Ałtorkę nie obchodzi marnowany na rysunki papier. Litery żyją swoim własnym życiem, a każda z nich ma inną, fascynująca historię.
H
asając pomiędzy stronami powieści, Ałtorka podjada truskawki i popija whisky. To jej pierwsze doświadczenia z alkoholem, dlatego Ałtorka widzi podwójnie. Jej bohater również.
I
nna prześladuje Ałtorkę odbierając jej szansę na szczęście u boku mężczyzny. Inna idzie pod rękę z jej ukochanym, inna go całuje, inna ma go dla siebie. Ałtorce nie pozostaje nic innego jak wystukiwać kolejne łzawe przecinki i tonąć w białej kartce papieru będącej dla niej czarną rozpaczą.
J
eśli kiedyś spotkacie Ałtorkę, pozdrówcie ją ode mnie. Powiedzcie, jej, że ja również często „czuję się jak C w CH. Niesłyszalna”.
K
siążka w książce – tak można by nazwać „Ałtorkę”. Samą Ałtorkę zaś – pisarka w pisarce. Ałtorka kreuje świat i sprawuje nad nim władzę Boga, jednak nie zdaje sobie sprawy, że sama jest wytworem i żyje w świecie stworzonym przez inną autorkę.
L
ektura książki jest przyjemna, lekka i z przymrużeniem oka. Stanowi oryginalną zabawę, rodzaj eksperymentu, który chyba się powiódł. Między wierszami można wyczytać, że sama autorka świetnie się bawiła tworząc „Ałtorkę”. To z kolei stanowi o pozytywnym odbiorze przez czytelnika. Radość się udziela, a śmiech podwaja.
Ł
oskot zamykanej książki odezwał się szybko, ponieważ czyta się ją sprintem. Bez zbędnych przeszkód czy przystanków na refleksję. Rozdzialiki są krótkie, a czcionka bordowo-fioletowo-śliwkowa. Ałtorka na pewno wiedziałaby lepiej jak nazwać tę barwę
M
iłość sprowadza na Ałtorkę same nieszczęścia, więc to samo spotyka jej bohaterów. Niektórzy martwią się o Ałtorkę, bo coraz częściej zachowuje się dziwnie. Miewa huśtawki nastrojów, a do swojej powieści wplata niewiarygodne rzeczy. Najbardziej, rzecz jasna martwi się o nią wydawca.
N
arysowany przez Ałtorkę falliczny rysunek, na który złożyły się litery: dwa O i jedno U, przestraszył nawet ją samą. Ałtorka nigdy by się po sobie tego nie spodziewała. Jednak, jak wiadomo litery żyją własnym życiem, nawet kiedy wydaje nam się, że mamy je pod kontrolą.
O
becność dwóch różnych światów sprzyja szaleństwu Ałtorki. Nie potrafiąc opanować smutku, zalewa wielką łzą wymyśloną przez siebie wyspę. Przez jej miłosny katar, obok wyspy powstaje pewnego dnia nowa wysepka, która mieszkańcy postanawiają nazwać wyspą Gil, ze względu na swoją śliską powierzchnię i usytuowanie na południe od Nosa.
P
owieść Cuki Canals najwięcej zyskuje właśnie przez wszelkie zabawy literą i słowem. Tak naprawdę fabuła schodzi na drugi plan, bo i nie wnosi do naszego życia nic szczególnego.
R
y
s
u
n
k
i

w książce są pomysłowe i pobudzające kreatywność czytelnika. Nie sposób powstrzymać się przed wymyślaniem kolejnych obrazków, powstałych jedynie z liter, nawet jeśli zamknęliśmy już książkę. Fotele, drinki wypełnione szampanem czy wózek dziecięcy, nawet cała rodzina Ałtorki – wszystko zmieściło się w zaledwie kilku literach umiejętnie ze sobą połączonych.
S
zkoda, że nie znam Ałtorki osobiście – chętnie nauczyłabym się od niej paru rzeczy i porozmawiała z nią o rzeczach mniej ważnych. Wy też, uwierzcie mi. Ałtorka to fascynująca osoba, aż żal wierzyć, że jest tylko fikcyjną postacią. A może jest w pewien sposób odzwierciedleniem samej autorki? Kto wie ile fragmentów biografii mógłby się doszukać wytrawny, ałtorski szpieg.
T
, e , r , a , z , t , r , o , c , h , ę m , i , s , m , u , t , n , o , ż , e , k , s , i , ą , ż , k , a , j , u , ż , s , i , ę s , k , o , ń , c , z , y , ł , a.
U
dawałam. Wcale nie jest mi tak smutno, żeby obarczać Was moimi łzami, ale jak już mówiłam: jedyny sposób napisania czegokolwiek o tej książce, musi się opierać na sposobie napisania tej książki. To daje Wam pewien przedsmak tego, jak czyta się „Ałtorkę”. Samo streszczenie fabuły do niczego by nie prowadziło, bowiem nie ona jest w książce priorytetem.
W
ola moja w rysowaniu obrazków literami jest ograniczona ze względu na ograniczenia programu tekstowego. Całe szczęście, że Cuca Canals nie miała takich ograniczeń! Próbując jednak unaocznić Wam, jak książka się prezentuję, wytężę wyobraźnię (zachęcam do tego samego) i spróbuję zadaniu podołać mimo to.

Q - oto balon, którym Ałtorka i jej babcia latają po świecie, a także wtedy
kiedy im smutno. Takim oto balonem, babcia Ałtorki udała się w
swoją ostatnia podróż.

i - oto Ałtorka, niestety nie jestem w stanie narysować jej rodziny,
ponieważ nie mogę powiększyć małego i.

h – oto krzesło, na którym przesiaduje Ałtorka.

{ - oto ptaki w locie, lub twarz z profilu.

A – oto zaśnieżona góra, którą Ałtorka musiała narysować na zajęciach z
plastyki.

X
ena, wojownicza księżniczka ani razu nie została wspomniana w książce.
Y
ellowstone jest jednym z miejsc, do których zakochana Ałtorka jeszcze nie wybrała się z ukochanym.
Z
awsze przychodzi taki moment, kiedy wypadałoby polecić książkę, lub zniechęcić do jej czytania. Każda z wymienionych tu liter jest sławą wielkiego kalibru. Każda ciężko pracowała aby dostać rolę w „Ałtorce”. Dały z siebie wszystko i, choć nie zasłużyły może na Oskara, to na pewno zasługują na uwagę. Z jako ostatnia ma zaszczyt zaprosić Państwa na zwiedzanie, zakupy, zainteresowanie, zaznajomienie się, zastosowanie, zabawę, zakończenie. Ziękuję za zuwagę.
Zniesmaczona.

DZISIEJSZĄ RECENZJĘ SPONSORUJE LITERKA „Z”

A
łtorka jest ałtorką ponieważ uważa się za autorkę niedoskonałą. Pisze przygodowe ksiązki dla młodzieży i w ten sposób zarabia na życie. Wydawca jest z niej zadowolony do czasu pierwszej wielkiej miłości Ałtorki. Wtedy bowiem do świata przedstawionego w jej kolejnym dziele zaczynają wkradać się wątki i sytuacje rodem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

BÓG PRZEKUPIONY

Wiara.
Niesamowite, że człowiek może być najpodlejszym bydlakiem, pozując na dobrą duszę. W dodatku pozując niebywale przekonująco! Na tyle, że przekonał nawet sam siebie i jeszcze w to uwierzył...

Grzech. Freud. Dom.
Mario Puzo ponaginał nieco historię. Ale czy to grzech? Położył fundament, żeby wszystko trzymało się zwarcie i solidnie, a potem puścił wodze fantazji. Ściany powstały z niedomówień i plotek rozsiewanych przez wiele lat na tle historycznym. Na dach złożyły się mroczne wizje pisarza, które Freud zdefiniowałby jako sublimację popędów, a całe dzieło uznał za objaw nerwicy, który znalazł swe ujście w postaci sztuki, której świat nie odrzuci. Podłogę wyłożył Mario Puzo ze skandali, ażeby czytelnika poruszyć nieco bardziej i żeby jego umysł i przyzwyczajenia moralne przeżyły ostry aerobik. Na okna zużył natomiast całe mnóstwo „smaczków” dzięki którym możemy spoglądać do wewnątrz i podglądać jego mieszkańców. Całość jest natomiast wykonana z niepozornych, na pierwszy rzut oka, surowych cegieł. Dom może sprawiać wrażenie niewykończonego, ale wrażenie to szybko okazuje się złudne. Inny materiał mógłby bowiem nie utrzymać dachu i komina, przez który uleciał biały dym zwiastując pontyfikat Rodriga Borgii...

Przekupstwo. Symonia.
Zaczęło się niewinnie i uroczo. Przystojny kardynał zabrał na wychowanie swoje ukochane dzieci. Niech Was nie zmyli ten uśmiech i błysk w oku! Kardynał zostanie wkrótce papieżem, a jego rządy będą krwawe i bezlitosne nawet dla jego potomstwa, które przecież tak uwielbia! Kardynał pała bowiem żądzą nie do opanowania. Nosi na oczach przepaskę, która przesłania mu świat wartości. Widzi tylko pieniądze, ziemie, dobra, szaty, zamki, twierdze...
Kardynał Rodrigo Borgia został papieżem w wyniku symonii. Przekupił pozostałych kardynałów stawiając zarówno siebie jak i ich w złym świetle. Gdyby mógł przekupiłby samego Boga. Kardynałowie! Kościół! Ziemscy wysłannicy Boga! Ci, co mają być przykładem, ci, którzy udzielają nam rozgrzeszenia! Kto odpuści im, ich własne winy? Współwinny, czy może konkurent w dojściu do władzy? A może ujdzie im na sucho wszystko, jako tym, którzy przywdziewają czerwone szaty kardynalskie...

Spryt. Dyplomacja.
Historia w książce jest opisana precyzyjnie. W przeciwieństwie do „Ojca Chrzestnego” tym razem nie kibicujemy głównemu bohaterowi. Rodrigo Borgia jest przerażający w swej ślepocie na własne zło. Bóg stoi tylko po jego stronie i wybaczy mu wszystko, bo wszystko, robi podobno dla wyższego dobra. Nie można odmówić mu inteligencji. Nie można odmówić sztuki dyplomacji i znajomości retoryki. Mówcą jest on doskonałym. Potrafi tak przedstawić krzywdzącą dla swojego rozmówcy rację, że ten przyjmie ją jako największe błogosławieństwo. Papież Aleksander VI, jak po konklawe będzie nazywany Borgia jest szczwanym lisem w papieskiej tiarze i w złotych szatach, pod którymi chowa swoją rudą kitę. Wszystko sprowadza do swojej racji i swojego dobra.

Kazirodztwo. Cudzołóstwo. Zdrada.
Chcesz poznać najpiękniejszą nałożnicę papieża – Gulię Farnese, która zawładnęła jego sercem i umysłem? Chcesz poznać mroczne i obrzydliwe podłoże najpiękniejszej miłości przedstawionej w tej książce, która powstała na skutek jednej z ohydnych intryg papieża? Chcesz się dowiedzieć, co zadecydowało o tym, że powtórzyła się historia Kaina i Abla? Chcesz poznać człowieka, który wykorzystał wiarę ludzi w moc kościoła, do zapewnienia swojej rodzinie godnego życia?
Jeśli pragniesz poznać tragedię dzieci, którym odebrany został najcenniejszy skarb – wolna wola, jeśli pragniesz poznać historię rodziny, którą zgubiła jej własna chciwość i zachłanność – sięgnij po tę pozycję.

Papier. Kamień. Nożyce.
Książka nie jest jakimś niezwykłym popisem kunsztu pisarskiego, który zapiera dech w piersiach, ale jest napisana zgrabnie i zwięźle. Bohaterowie są zróżnicowani i wielowarstwowi. Puzo unika jednoznacznych charakterów. Nikt nie jest twardy jak kamień i nikt nie jest czysty i niewinny jak łza. Nie ma w dziele Mario Puzo fragmentów, które chciałoby się wyciąć nożyczkami i schować głęboko w szufladzie. Wszystko jest potrzebne i wszystko się na siebie nakłada. Każda zbrodnia znajduje wyjaśnienie, choć nie każda zostaje pomszczona. Każdy grzech odnajduje swój cel, choć nie każdy wybaczenie. Akcja jest wartka, a papier szybko się przewraca w naszych dłoniach. Książka jest dobra, jeśli nie boimy się trudnych tematów. Nie ukazuje, wbrew pozorom kościoła w złym świetle. Ukazuje w złym świetle człowieka pokazując jego najgorsze wady i najbardziej przerażające cechy. Pokazuje, że największy koszmar zaczyna i kończy się w człowieku i nieważne ilu bogów będzie mu sprzyjało.

BÓG PRZEKUPIONY

Wiara.
Niesamowite, że człowiek może być najpodlejszym bydlakiem, pozując na dobrą duszę. W dodatku pozując niebywale przekonująco! Na tyle, że przekonał nawet sam siebie i jeszcze w to uwierzył...

Grzech. Freud. Dom.
Mario Puzo ponaginał nieco historię. Ale czy to grzech? Położył fundament, żeby wszystko trzymało się zwarcie i solidnie, a potem puścił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

NIE PŁACZ, RADOSNA

Przepadam za dziwnymi książkami. Toleruję inność i poznaję ją dla przyjemności i nauki. Dla przyjemności, ponieważ miło jest sięgnąć czasem po coś odmiennego. Dla nauki, ponieważ bez poznania i zrozumienia innego, nie bylibyśmy w stanie go zaakceptować. To z kolei stwarzałoby problemy natury moralnej.

„Płacz, Radosna” jest poniekąd baśnią, a poniekąd zwykłą powieścią. Po trosze książką, a po trosze życiem. Świat został przystrojony w elementy baśniowe, bo przecież czym innym jeśli nie fikcją jest ronienie złotych łez, jednak problemy tego świata, są już jak najbardziej realne. Pazerność i chciwość – oto dwa złote cielce, wokół których tańczą współcześni. I to one wymierzają cios za ciosem naszej Radosnej. Nieważne, że nie kopie się leżącego. No, bo przecież kogo to obchodzi, kiedy w grę wchodzą prawdziwe pieniądze!
Książka zaczyna się jednak od zwykłej rodzinnej przemocy. Tak: z w y k ł e j. Przywykliśmy przecież do patologii i krzywd wyrządzanych przez najbliższych, prawda? Zatem książka zaczyna się jak z w y k ł y poranek w niejednej z w y k ł e j rodzinie. Smutne – powiecie. Tragiczne – odpowiem.
Cuca Canals obnaża tragizm i absurd tego, co dzieje się w jej własnej opowieści za pomocą groteski, niekiedy brutalności, a niekiedy humoru. Wyolbrzymia i koloryzuje. Wplata do świata przedstawionego ułamki baśniowości, bo nie mieści jej się w głowie, że w realnym świecie może zdarzać się coś takiego. A jednocześnie „Płacz, Radosna” jest dowodem na to, że ma tego świadomość.

Historia Radosnej – głównej bohaterki powieści jest tak lapidarna, że w swojej szczątkowości aż przygnębiająca. Pewnego dnia przychodzi na świat dziewczynka, która nie potrafi płakać. Toteż matka przybija jej niewidzialny stempel z imieniem: Radosna. Ojca ma Radosna podłego, brutalnego i pazernego, matkę zaś uległą i całkowicie poddaną mężowi. Radosna, jak już wiecie nie płacze...do czasu. Śmierć matki wyzwala w końcu w bohaterce to, czego tak bardzo jej brakowało, i co tak bardzo różniło ją od rówieśników. Zapłakała. Złotymi łzami.(Niech żyje fikcja literacka!) I tu zaczyna nabierać znaczenia tytuł książki. Bo od tej pory każdy jest skłonny bić i upokarzać Radosną byleby tylko zapłakała. Radosna to dla bohaterów książki Canals taki całodobowy bankomat. Tylko zamiast wkładać kartę wystarczy kopnąć. Jak zepsutą maszynę ze słodyczami.
Każde dobro zostaje jej odebrane. Niemal każda łza wydarta, zanim jeszcze zdążyła na dobre spłynąć po policzku. O tym jest ta książka. O nienawiści ludzi do innych, a zazdrości wobec cudzego, lepszego życia. I chciwości, która potrafi zdusić najdrobniejszy zalążek człowieczeństwa.

Cuca Canals napisała swoją baśń nie-baśń w sposób jak najbardziej oczywisty. Książka jest dosłowna – to fakt. Symbolika jest wyświechtana i do bólu unaoczniona – nie da się ukryć. Język jest prosty, zdania nieskomplikowane a motto całego dzieła banalne. Zarzuty są słuszne. Nie można im zaprzeczyć. Na ich potwierdzenie jest zbyt dużo dowodów schowanych między słowami na pożółkłych kartach powieści. Ale, ale! Czy rozumiemy co się kryje pod pazernością? Czy wiemy jakie niebezpieczeństwo etyczne i nie tylko, niesie za sobą bezwarunkowe umiłowanie dóbr materialnych? Być może wiemy, ale jeśli tak, to nic sobie z tego nie robimy. I dopóki ludzie będą zachowywali się jak pozbawione empatii jednostki, to będę polecać każdą książkę, która o tym traktuje. I nigdy nie uznam, że jest ich za dużo.

„Płacz, Radosna” porusza najbardziej oczywiste problemy, które jednak do tej pory pozostają nierozwiązane. Przypomina bajkę i mit, dzięki czemu czyta się ją jako pewną prawdę do przekazania, jako źródło poznania. Choć, momentami sprawia wrażenie pisanej jak bajka dla dzieci, to jej fabuła, przekaz i wymowa są nad wyraz tragiczne. I nie ma chyba na to innych słów. Książka jest po prostu, w najbardziej oczywistym znaczeniu tego słowa smutna. Iskierki nadziei jedna po drugiej wdeptywane są w ziemię, gdzie gasną z żałosnym jękiem niespełnionych marzeń. Trzeba było abstrakcji i fikcji żeby pokazać prawdę.
Wypadałoby, żeby każdy choć raz powiedział: „Nie płacz, Radosna”. Ratując tym samym cząstkę jej i cząstkę siebie.

NIE PŁACZ, RADOSNA

Przepadam za dziwnymi książkami. Toleruję inność i poznaję ją dla przyjemności i nauki. Dla przyjemności, ponieważ miło jest sięgnąć czasem po coś odmiennego. Dla nauki, ponieważ bez poznania i zrozumienia innego, nie bylibyśmy w stanie go zaakceptować. To z kolei stwarzałoby problemy natury moralnej.

„Płacz, Radosna” jest poniekąd baśnią, a poniekąd...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"MORALNOŚĆ Z LOTU PTAKA"

Można to zrobić na wiele sposobów. Ustabilizować narrację i od początku do końca prowadzić ją po równej drodze pozbawionej dziur i wybojów. Można ze zwrotów akcji uczynić motyw przewodni i sprawić aby zaskakiwanie czytelnika stało się czynnikiem przewidywalnym. Można też bohaterem powieści uczynić bystrą dziewięciolatkę, by pod koniec książki poznać świat z perspektywy kobiety trzydziestoletniej. Tak jak zrobiła to Ann-Marie MacDonald.

Nie powiem Wam, co widziały wrony, bo nie o to tu przecież chodzi. Tak naprawdę niewiele mogę powiedzieć, bo cokolwiek z mojej strony padnie, może Wam zepsuć przyjemność czytania i odkrywania tego świata strona po stronie. A świat, po którym stąpa Madeleine jest zbiorowiskiem wszystkiego, co uwielbiają dzieci w jej wieku – lodów spływających w letni dzień po nadgarstku, dokuczającego, ale i troskliwego brata, rodziców, którzy zrobią dla swojego dziecka niemalże wszystko, ulubionej maskotki królika Bugsa, bez którego przecież nie da się zasnąć, wspólnych wycieczek z rówieśnikami i przymierza krwi, kiedy już się spotkało kogoś, komu dziewięciolatka pragnie zaufać. Ten świat gromadzi w sobie jednak przeciwwagę dla całego dobra, jakiego może zaznać Madeleine. Dziewczynka musi poradzić sobie z ciągłymi przeprowadzkami, które są dla jej rodziny chlebem powszednim ze względu na ojca lotnika, a ciągła zmiana przyjaciół, szkoły i środowiska jeszcze na żadne dziecko nie miała zbawiennego wpływu. Nasza mała bohaterka staje także w roli „innego” przeciwko całemu światu, musi zmierzyć się ze swoją innością, z innym postrzeganiem świata i buntem przeciwko usytuowanej roli mężczyzny w ówczesnym życiu. Madeleine bowiem prześcignęła swoim dziecięcym (czy aby na pewno?) rozumem i sercem epokę, w której przyszło jej żyć.
Jednak zło, z którym musi zmierzyć się córka lotnika jest o wiele gorsze niż przeprowadzki i odmienne spojrzenie na świat. To, co widziały wrony i to, co widziało fragmentarycznie kilkoro z bohaterów układa się w spójną i przerażająca całość.

Chcesz krzyczeć. Zagłuszyć szelest przewracanej kartki swoim własnym krzykiem. Wydobyć prawdę z nie przeczytanej jeszcze części książki. Zdusić swój słaby już krzyk odkryciem tego, co się wydarzyło. Chcesz ostrzec. Wedrzeć się do świata przedstawionego i zmienić bieg czasu. Odwrócić wydarzenia. Nauczyć wrony mówić i ściągnąć je na ziemię w charakterze świadków. Oskubać z piór i zamienić w wiarygodnych ludzi. Chcesz płakać. Zmyć własnymi łzami brud z przestraszonej dziewczynki. Obmyć jej dłonie obwąchiwane wciąż i wciąż nawet w dorosłym życiu. Chcesz oddać jej utracone dzieciństwo. Nauczyć moralności od nowa, a nie „z lotu ptaka”. Pokazać, że ludzie są dobrzy a świat zawsze staje po stronie prawdy.

Kiedy wchodzisz do dziecięcego świata Madeleine jesteś oczarowany beztroską i sielskim otoczeniem. Rodzicami, którzy po latach małżeństwa wciąż wpatrują się w siebie z miłością i oddaniem. Wraz z dziewczynką podziwiasz piękną i elegancką matkę, w natchnieniu czytasz ich francuskojęzyczną wymianę zdań, której z zachwytem nie rozumiesz. Kolejny raz słuchasz opowiadania o wypadku ojca i o medalu, który otrzymał. Skaczesz po łące i głaszczesz psa. Siedzisz w namiocie z koleżankami i nie boisz się. Bo wiesz, że jesteś bezpieczne. Ty. Dziecko.
Kiedy nagle, w zasadzie bez żadnego ostrzeżenia autorka niemalże wpycha Cię w dorosły świat Madeleine, najpierw możesz jej nie polubić. Tej wulgarnej, pyskatej i natrętnie flirtującej trzydziestodwulatki z krótkimi włosami. Ale czytaj dalej. Zobaczysz, że to wciąż ta sama Madeleine. Niewiele się w niej zmieniło. Niewiele dało się zapomnieć. I nagle opadają niektóre, przepięknie utkane przez ostatnie kilkaset stron zasłony. Niektóre całkiem, niektóre tylko do połowy. Czar pryska. Tylko stare, wysłużone pudełko Scrabbli wciąż przypomina o tamtym świecie. O tej beztrosce i swobodzie.

Wrony nie postrzegają moralności jak my. Dla nich moralne jest pewnie to, co dobre dla ich potomstwa. To, co nakazuje im instynkt. Z ludźmi zazwyczaj jest zupełnie na odwrót. Działanie instynktowne, dyktowane pragnieniem, żądzą, zemstą okazują się najczęściej najgorszym rozwiązaniem.

Wrony były niemymi świadkami, nie mogły nic powiedzieć, nic zrobić. Przede wszystkim nie mogły zapobiec. Jednak przeczytaj, a zobaczysz, że takich wron, tyle że w ludzkiej skórze kryje się w powieści dużo więcej. Zniewolone niewidzialną siłą i nie mogące nic powiedzieć. Wydobyć z siebie głosu. Głosu, który tak wiele by zmienił. Wszystko.

"MORALNOŚĆ Z LOTU PTAKA"

Można to zrobić na wiele sposobów. Ustabilizować narrację i od początku do końca prowadzić ją po równej drodze pozbawionej dziur i wybojów. Można ze zwrotów akcji uczynić motyw przewodni i sprawić aby zaskakiwanie czytelnika stało się czynnikiem przewidywalnym. Można też bohaterem powieści uczynić bystrą dziewięciolatkę, by pod koniec książki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

SPALONEGO NIE BYŁO

"Oto tu jest największe Colosseum świata,
Tu serce żądz i życia bije najwymowniej,
Tu tajemny sens wiąże i entuzjazm brata
Milion ludzi na wielkiej rozsiadłych widowni."*

Przyjmijmy, że Franklin Foer jest trenerem. Słowa, którymi drybluje to jedenastka zawodników, którą ustawia wedle życzeń, i które zmieniają koszulki znaczeń. Stronice książki natomiast to boisko, na którym rozgrywa się mecz jego drużyny z potężnym i odwiecznym rywalem, klubem o nazwie FC Krytyka.

Po raz pierwszy zetknęłam się z książką Foera przypadkiem, podczas mozolnych poszukiwań inspiracji i literatury przedmiotu, do pisanej ówcześnie pracy licencjackiej. Idea, która przyświecała mi od samego początku, od momentu wymyślania tematu, aż do ostatniej kropki postawionej w pracy, wydawała mi się niezwykle oryginalna i nietuzinkowa. Połączyć w jednej pracy piłkę nożną z poezją! Czy to możliwe? Tak! I ja tego dokonam, w dodatku opierając się na utworach tylko jednego poety! Cóż za charyzma, cóż za oryginalność – myślałam o sobie. Do czasu, bo wtem trafiłam na książkę Franklina Foera i w tym momencie cała moja wyjątkowość poszła na bardzo długi spacer.
Chyba nikt jeszcze nie przedstawił futbolu w taki sposób, w takim stylu i z takim polotem. Foer wytrenował swoje słowa i zaszczepił w nich wiarę w zwycięstwo. Ustawił je na boisku książki w taki sposób, aby odeprzeć prawie każdy atak. W bramce postawił najlepszego bramkarza, wyuczył go tak, aby mógł złapać każdą piłkę, lecącą w światło bramki, a kopniętą przez zawodnika Krytyki. Tłumaczy na boisku zarówno religię jak i politykę. Dzieło jest, poza tym napisane w taki sposób, że czyta się je bardziej jak typową beletrystykę niż książkę traktujące o sporcie- bez fabuły czy głównego bohatera.

„Jak futbol wyjaśnia świat, czyli nieprawdopodobna teoria globalizacji” ukazuje nam to, co już znamy pod zupełnie innym kątem, porusza nowe aspekty i pozwala poznać nowe płaszczyzny. Dowiadujemy się rzeczy zabawnych, ale też nieprzyjemnych. Czytamy o miłości, która sprawia, ze sport staje się ważniejszy niż religia. Foer opisuje jak futbol zaczął być dla niektórych jedyną szansą, na odnalezienie etnicznej, kulturowej tożsamości. Ludzie nie czujący się nigdy częścią państwa, odłamu jakiejś religii czy jakiejkolwiek grupy społecznej, odnajdywali swoje miejsce wśród kibiców danego klubu. Niejednokrotnie tworząc z nimi coś na kształt rodziny i grona najbliższych przyjaciół.

Na kartach książki poznajemy między innymi historię dwóch rywalizujących ze sobą klubów szkockich: Glasgow Rangers i Celtic Glasgow. Czemu akurat tych, a nie innych, zapytacie. Ponieważ Foer, cokolwiek wybrał do swojej książki, wybrał z konkretnego powodu, mając zamierzony cel i realizując go w doskonałym stylu. Również opowieść o dwóch rywalach z ojczystego kraju Nessie, nie jest przypadkowa i założę się, że niejednego zaskoczy to, co ma na ten temat do powiedzenia autor. Zdradzę tylko, że ma to związek z religijną rywalizacją społeczeństwa katolickiego z protestantami.
Książka jest podzielona na przejrzyste rozdziały, które co prawda nie trwają równo po 45 minut, ale są równie fascynujące, co dobry, porządny mecz, w którym nie gra drużyna Polski. Na boisku Foera nie ma chaosu ani dłużących się, podczas czytania fragmentów. Autor, trener słów naprawdę stworzył coś, co mimo istniejących, jak przypuszczam głosów - rzutów rożnych Krytyki, które pojawiają się zawsze, musi zostać uznane za wyjątkowe. Napisał o sporcie w taki sposób, że nawet ludzie nie zainteresowani futbolem będą zadowoleni z lektury. Anegdoty i ciekawostki przeważają w opowiadanej, czy raczej, żeby trzymać się tytułu, wyjaśnianej historii.

Czy Franklin Foer dotrzymuje obietnicy, jaką złożył, nadając swojemu dziełu taki, a nie inny tytuł? Wydaje mi się, że owszem. Pamiętajmy jednak, że każda historia i każde jej wyjaśnianie będzie nosiło znamiona relatywizmu, a każde spojrzenie na świat będzie niepowtarzalne. Dlatego nie mówię, że świat taki, jaki zostaje nam wyjaśniony przez Foera, jest wizją prawdziwą i nie przesadzoną. Jest przede wszystkim jego wizją i naszą sprawą jest czy przyjmiemy ją za prawdopodobną czy nie. Na ten mecz nie musimy kupować biletów, a relację na żywo, możemy przerwać i wznowić w każdej chwili.
Pierwszą bramkę jaką drużyna Foera strzeliła Krytyce, zawdzięcza zawodnikowi: Oryginalność, drugą strzelił niejaki Polot, trzecią natomiast z podania Anegdoty zdobył, wykonawszy niesamowity zwód, zawodnik nazwiskiem Zamiłowanie. Krytyka oczywiście szemrała coś o spalonym, ale arbiter główny zwany też w niektórych kręgach Czytelnikiem, uznał, że absolutnie nie ma mowy o spalonym i tym samym mecz zakończył się z wynikiem 3:0 dla drużyny Foera, a sędzia przewrócił ostatnią stronę książki.

"Widownia oszalała, krzyczy, bije brawo,
Półkole trybun płonie niczym aureola
l jak wielka tęsknota za zwycięską sław
letni okrzyk stadionu: gola, gola, gola!" *


* K.Wierzyński:"Match footballowi W: tegoż: "Poezja i proza". Tom 1. Kraków 1981, s. 63.

SPALONEGO NIE BYŁO

"Oto tu jest największe Colosseum świata,
Tu serce żądz i życia bije najwymowniej,
Tu tajemny sens wiąże i entuzjazm brata
Milion ludzi na wielkiej rozsiadłych widowni."*

Przyjmijmy, że Franklin Foer jest trenerem. Słowa, którymi drybluje to jedenastka zawodników, którą ustawia wedle życzeń, i które zmieniają koszulki znaczeń. Stronice książki natomiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie kupuję tego
Literaturę typowo kobiecą traktowałam zawsze jako coś lekkiego na wieczór, swego rodzaju urządzenie odmóżdżające. I założę się, że jeszcze trzy lata temu powyższa książka w jakiś sposób by mnie ubawiła. Tymczasem niesamowicie i zaskakująco dla mnie samej męczyłam się z lekturą dzieła Lauren Weisberger.Przeczytawszy i zamknąwszy książkę próbowałam uświadomić sobie o czym była. Czy naprawdę tylko o tym, że kariera i sława to nie wszystko? Że nie możemy jej stawiać powyżej rodziny, przyjaciół i innych wartości, których do tej pory przestrzegaliśmy? O tym mówią wszystkie media od dawna, więc kolejne 400 stron o tym samym nie były niczym odkrywczym.
Torebki, buty, paski, modelki, 60 cm w talii i minimalnie metr osiemdziesiąt wzrostu. Białe apaszki i wyłącznie markowe ciuchy. Chanel, Prada i inni sławni projektanci, których nazwisk nawet nie jestem w stanie spamiętać, ponieważ nigdy mnie oni nie interesowali. Przewracając kolejne kartki jesteśmy zasypywani przez tony ubrań i obuwia, wysłuchujemy narzekań głównej bohaterki zastanawiając się czemu do tej pory nie zrezygnowała z pracy, która doprowadza ją do płaczu.
Andy - dwudziestotrzyletnia dziewczyna z małego miasteczka marząca o pracy dziennikarki w New Yorkerze dostaje zaraz po studiach posadę, za którą "milion dziewczyn dałoby się zabić". Pracuje jako młodsza asystentka Mirandy Priestly - tytułowego Diabła. Szefowa jest okrutna aż do przesady i wszystkiego każe się domyślać. Andy śpi maksymalnie po pięć godzin dziennie, a i to jeżeli jej się poszczęści. Andy narzeka i zaniedbuje swojego chłopaka. Andy ma wszystkiego dość i zaniedbuje swoją przyjaciółkę, która zaczyna popadać w poważne problemy. Andy szczerze nienawidzi zarówno swojej pracy jak i szefowej, a czytelnik taki jak ja szczerze nienawidzi Andy za to, że nie potrafi odejść z pracy, która jest dla niej katorgą, udręką, męką i wszystkimi innymi słowami kończącymi się nosówką, które można zamienić w inwektywy.
I niby książka kończy się szczęśliwie, niby czytelnik dostaje, to na co czekał od samego początku, niby wszystko wraca do normy, ale w sposób niezadowalający. Być może miała to być pouczająca książka. Być może kogoś pouczyła. Ja nie dowiedziałam się z niej niczego nowego, a fabuły jako takiej też tam jakoś nie było. Tylko wciąż polecenia Mirandy, której broń Boże nie nazywaj Panią Mirandą albo co gorsza Panią Priestly.
Książka jest jednym wielkim ciuchowym i kolorystycznym chaosem, w której nasza mała Andy, kiedy w końcu już się odnajduje, postanawia z niego zrezygnować. Nie kupuję tego.

Nie kupuję tego
Literaturę typowo kobiecą traktowałam zawsze jako coś lekkiego na wieczór, swego rodzaju urządzenie odmóżdżające. I założę się, że jeszcze trzy lata temu powyższa książka w jakiś sposób by mnie ubawiła. Tymczasem niesamowicie i zaskakująco dla mnie samej męczyłam się z lekturą dzieła Lauren Weisberger.Przeczytawszy i zamknąwszy książkę próbowałam uświadomić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA
Nie znam swojego ojca chrzestnego. Wiem z opowieści, że widziałam go raz w życiu i przyniósł mi różowe meble dla lalek. Meble miałam długi czas i pamiętam jak wyglądają. Jego nie.
Zupełnie inaczej sprawa ma się z "Ojcem Chrzestnym", którego na pewno zapamiętam.Podeszłam do tej książki ochoczo, ale i z przeświadczeniem, że będzie to lektura ciężka, wymagająca i zajmie mi naprawdę dużo czasu. Moje zdziwienie było widoczne już po dwudziestu kilku stronach, które przeczytałam w mgnieniu oka. Pomimo ciężkiego tematu, trudnych sytuacji i spraw, do których nie da się podejść jak do powszednich, autor posługuje się językiem niebywale lekkim i zachęcającym.
Mario Puzo na kartach swojej powieści przedstawia Rodzinę Corleone, która do milutkich nie należy. W każdej z dziewięciu ksiąg znajdziemy ciała zamordowanych, pobitych czy choćby drżących ze strachu. I najbardziej podniecające w tej książce jest to, że autor "Sycylijczyka" przedstawił mafijną Rodzinę w taki sposób, że czytelnik jej kibicuje, trzyma kciuki za udane morderstwo na wrogu, przyklaskuje kiedy pokona przeciwnika i opłakuje śmierć sprzymierzeńców Rodziny. I tylko momentami uświadamia sobie, że bądź co bądź popiera morderstwa, szantaże, groźby i wszystkie inne działania niezgodne z prawem.
Don Vito Corleone wzbudza respekt nie tylko u swojej rodziny i wrogów, ale także u czytelnika. Nie ma co do tego wątpliwości. A wszystko to, osiągnął dzięki genialnemu Puzo, który stworzył taką, a nie inną postać. Twórca Rodziny Corleone zadbał jednak także o to, aby charaktery jej członków nie były jednostajne. Sonny, Michael, Freddy i Connie - czyli dzieci Ojca Chrzestnego różnią się od siebie i każde z nich ma inny stosunek do ojca i jego rządów. Zabieg ten urozmaica powieść i pozwala na zaskakujące zwroty akcji.
Puzo nie popada jednak w gloryfikację Rodziny i nie zapomina o tym, że nawet najświetniejsi miewają gorsze chwile. Dlatego jesteśmy także świadkami upadków Rodziny, zawirowań na tle mafijnym i rodzinnym. Kiedy do tego wszystkiego dodamy, że na kartach powieści autor znalazł również miejsce na uczucia i miłosne uniesienie, otrzymamy książkę naprawdę godną polecenia.

Na początku lektury możemy być nieco zdezorientowani, ze względu na natłok nazwisk i przeskoków fabuły z miejsca na miejsce. Jednak szybko wszystko się wyjaśnia, poszczególne elementy łączą się w spójną całość, a my możemy zacząć delektować się fabułą. Często także zdarza się, że Puzo kończy jeden rozdział w Nowym Jorku, postacią np. Clemenzy, natomiast kolejny zaczyna się na Sycylii i opisuje dzień z życia zupełnie innego bohatera, pozornie niezwiązanego z tym, co dzieje się w rodzinnym domu Dona Corleone. Takie przeskoki jednak absolutnie nie przeszkadzają w odbiorze, a wręcz urozmaicają lekturę.
Otwierając "Ojca Chrzestnego" i czytając kolejne rozdziały i księgi, czuć nie tylko zapach rywalizacji i krwi, ale także świeżego chleba i sera, mocnej włoskiej kawy i whisky. Wdycha się z kolejnych kartek aromat gęstego sosu pomidorowego oblepiającego nitki spaghetti. Natomiast kiedy akcja zostaje przeniesiona na Sycylię, czytelnika opala mocne słońce, a przed nim wyrasta gaj pomarańczowy z wszystkimi jego barwami i zapachami.
Nie wiem jak film, ale książka na pewno nie jest tak brutalna, jak myśli o niej każdy, kto jej jeszcze nie czytał. Polecam ją jako pewnego rodzaju...zrozumienie zła, jeśli można się tak wyrazić. To książka, w której zacierają się granice, a zamiast beli lub czerni dominuje kolor szary, tak aby dobro i zło były zamglone.
Polecając tę książkę, składam Wam propozycję nie do odrzucenia.

PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA
Nie znam swojego ojca chrzestnego. Wiem z opowieści, że widziałam go raz w życiu i przyniósł mi różowe meble dla lalek. Meble miałam długi czas i pamiętam jak wyglądają. Jego nie.
Zupełnie inaczej sprawa ma się z "Ojcem Chrzestnym", którego na pewno zapamiętam.Podeszłam do tej książki ochoczo, ale i z przeświadczeniem, że będzie to lektura...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Hotelowy "Fight club"

Książka Palahniuka mnie nie zachwyciła, ale poniekąd wciągnęła. Poniekąd, ponieważ nie przewracałam kartek obgryzając paznokcie ze zdenerwowania i zastanawiając się, co też ukaże mi kolejna strona, ale jednak jakieś tam zainteresowanie było.
Głównym plusem książki jest historia. Historia niepozornego człowieka, który zupełnie przypadkowo poznaje Tylera, dzięki któremu wie wszystko to, co wie i zakłada z nim klub walki. Brutalne bójki przynoszą bohaterom ulgę poprzez ból, który jest ich wynikiem.
Dla mnie w całej książce najwyraźniejszy był motyw zagubienia, który bił z prawie każdej strony. Jednak zagubienie to, ubrane zostało przez Palahniuka w brutalność i obojętność, w znieczulenie i prostactwo.
Ciekawe w książce jest to, że wiele rzeczy dzieje się "tak po prostu", nie zostaje wytłumaczone, rozwinięte, jest traktowane jako coś zupełnie oczywistego. Jak chociażby poznanie Tylera i późniejsze częste odwiedziny Marli. To czyni książkę nieco tajemniczą i lekko arogancką wobec czytelnika, ale arogancką w sposób dozwolony, który nie ma być obrazą odbiorcy lecz wyzwaniem przed nim postawionym.
Język, jakim została napisana książka, jest dla mnie na tyle drażniący, że po pierwszych dwudziestu stronach postanowiłam odłożyć książkę i zabrać się za coś innego. Po paru minutach sięgnęłam po nią z powrotem z kilku powodów. Pierwszym z nich był fakt, że książkę dostałam w prezencie, drugim powodem było to, że zamierzam obejrzeć film, a w przypadku adaptacji muszę najpierw zapoznać się z treścią książki. Trzecim powodem była fabuła, która mimo wielu przeszkód zaczęła się powoli i systematycznie klarować.
Przeszkadzało mi wędrowanie narratora z pierwszej do drugiej osoby, odbierane przeze mnie jako niezdecydowanie autora. Przeszkadzały mi krótkie zdania, umieszczane nie obok siebie, a pod sobą. Drażnił mnie chaos, który tworzył tak zwane szumy komunikacyjne.

Jedna gwiazdka - za opowieść, pomysł, fabułę; jedna - za stosunkową szybkość czytania; trzecia za postać, w którą mógł się wcielić Edward Norton; czwarta za to, że to prezent; piąta i zarazem najbardziej wyrafinowana gwiazdka, za to, że mimo języka, który w ogóle nie przypadł mi do gustu, którego po prostu zdzierżyć nie mogę...przetrwałam do końca, a to oznacza, że Coś w tej książce musiało być. Mimo to jednak wiem, że nie wrócę do tej książki. Wiem to, bo Tyler to wie.

Hotelowy "Fight club"

Książka Palahniuka mnie nie zachwyciła, ale poniekąd wciągnęła. Poniekąd, ponieważ nie przewracałam kartek obgryzając paznokcie ze zdenerwowania i zastanawiając się, co też ukaże mi kolejna strona, ale jednak jakieś tam zainteresowanie było.
Głównym plusem książki jest historia. Historia niepozornego człowieka, który zupełnie przypadkowo poznaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

NARRATOR NARRATORA TULLI

Wy. Wyobraźcie sobie Drodzy Wy, że znany Wam skądinąd Bastian dorasta i znów trafia do Fantazji. Nie pamięta jednak co działo się wcześniej, ani że w ogóle coś takiego się działo. Teraz jego zadaniem nie jest ratowanie krainy, ale stworzenie jej.

Niech Wam będzie, może to nie do końca tak, ale jest coś na rzeczy z tą analogią. Magdalena Tulli podaje Wam książkę, która zaskakuje. Nie znajdziecie w niej ani jednego dialogu, nie traficie tutaj na czas ani miejsce akcji, chociaż w jednym czy dwóch zdaniach, autorka sugeruje, że rzecz dzieje się latem. Możecie spróbować szukać fabuły, ale wątpię aby zadanie to zakończyło się sukcesem. Szczątki - owszem, ale na pewno nie znajdziecie pełnej, harmonijnej i współgrającej z poszczególnymi jej elementami fabuły. Będziecie zachwyceni stylem jakim posługuje się Tulli lub wręcz przeciwnie, umęczeni będziecie wypatrywali końca powieści. Zaczniecie się zastanawiać nad pracą pisarza i będziecie podziwiać metafory. OTulli was różowy, lekki i słodkawy puch z wszędobylskich chmur, pojawiających się tu i ówdzie na kartach książki.

"Tryby" zakleszczają swojego głównego bohatera i za wszelką cenę nie chcą go wypuścić. Posiadając odgórnego narratora czynią nim także i pierwszoplanową postać. Mamy więc dwóch narratorów - jednego, który interesuje nas najmniej, który posługuje się metaforami marynistycznymi i cyrkowymi, a także lepi z chmur kolejne akapity. I mamy narratora drugiego - bohatera książki, który musi wykonać zadanie - opowiedzenie historii, na którą dostał zlecenie. Od kogo? Powiedzcie mi, jeśli wiecie. I co się okazuje! Narrator nasz nijak nie posiada żadnej władzy nad postaciami i wydarzeniami, z których musi upleść fabułę. Powiedzieć o nim, że nie jest wszechwiedzący to mało. On gubi się we własnej historii, która okazuje się nie być pod jego kontrolą, a co za tym idzie okazuje się nie być jego własną. Jego trzech bohaterów, którzy stanowić mieli dla niego postaciowe maksimum, zamienia się w czwórkę, a potem w jeszcze większą, niekontrolowaną nawet przez czytelnika liczbę. Poza tym jedna osoba, zdaje się wcielać w kilka ról, co kompletnie już stanowi o zamierzonym przez autorkę chaosie.

Opowieść o zdradzie i niewygodnym trójkącie przeradza się niespodziewanie w historie różne z wachlarzem różnobarwnych osobistości. A to mamy pana w czerwonym szlafroku pojawiającego się nagle i znikąd, a to spotykamy znów znanego nam już włóczęgę z kolczykiem. Kobieta z rudymi włosami, zamienia się w swoje kopie i jest jej kilka. Dołączcie do tego jeszcze niemiecką rodzinę, wokół której wszędzie porozwieszane są wyprane prześcieradła z wyszytą literą F, od ich jakże niemieckiego nazwiska.

Mam nadzieję, że nie przeraziliście się jeszcze, Drodzy Wy. Na pocieszenie powiem Wam, że dzieło Magdaleny Tulli ma budowę klamrową, ramę delimitacyjną, która utrzymuje cały ten chaos w ryzach. Wyobrażam sobie, że celem autorki było pokazanie jak historia wymyka się z rąk samego twórcy. Jak zaczyna żyć własnym życiem i jak nie da się tego powstrzymać. Raz wprawiona w ruch machina pędzić będzie na oślep, na złamanie karku, aż dotrze do punktu kulminacyjnego, przez który przepędziwszy runie wprost w objęcia zakończenia, które było ustalone od początku, do którego wszystko zmierzało już od pierwszego postawionego zdania, a z czego nie zdawali sobie sprawy ani autor, ani narrator.

Mimo, że "Tryby" momentami nużą, to postanowiłam polecić Wam ich lekturę. Dlaczego? Ponieważ zawsze warto sięgnąć po coś odmiennego, a tym, na pewno ta książka jest. Zobaczcie jak może wyglądać "stwarzanie światów", jak ciężki jest zawód narratora, nawet jeśli jest tylko fikcją. Zachęcam tym bardziej, że Tulli posługuje się pięknym językiem, a jej dobitne niekiedy porównania u niejednego z Was wywołają wyraz zrozumienia i aprobaty na twarzach. A skoro: "(...) narrator rozumie, że nie ma dokąd odejść", to zaproście go na chwilę do siebie.

NARRATOR NARRATORA TULLI

Wy. Wyobraźcie sobie Drodzy Wy, że znany Wam skądinąd Bastian dorasta i znów trafia do Fantazji. Nie pamięta jednak co działo się wcześniej, ani że w ogóle coś takiego się działo. Teraz jego zadaniem nie jest ratowanie krainy, ale stworzenie jej.

Niech Wam będzie, może to nie do końca tak, ale jest coś na rzeczy z tą analogią. Magdalena Tulli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Pokój" to pozycja, która musiała pojawić się na mojej półce. Po przeczytaniu opisu na czwartej stronie okładki jakiś czas temu w Empiku, wiedziałam, że przeczytam ją prędzej czy później. A dzięki pewnej osobie nastąpiło to Prędzej.

Książka Emmy Donoghue jest inna. Ucieszyło mnie przede wszystkim to, że autorce udało się bardzo wiarygodnie na miejscu narratora, posadzić pięcioletniego chłopca. Takie zabiegi zawsze są ryzykowne, ponieważ z zasobem słów dorosłego człowieka niezwykle ciężko "przestawić się" na słownictwo i sposób rozumowania dziecka. Myślę, że autorce wyszło to znakomicie. Uwierzyłam, że historię opowiada mi mały człowiek, a nie dorosła kobieta.

Zaskoczenie pojawiło się mniej więcej w połowie książki, nie mogę jednak napisać dlaczego, ponieważ zdradziłabym fabułę. W każdym razie mimo, że na początku zaskoczenie było negatywne, to w miarę przewracania dalszych stron książki przekonałam się, że to ja się myliłam, a nie autorka.

Książka ta jest przewrotnie i paradoksalnie bardzo ciepła. Jest to powieść o miłości, niewoli, złamanej psychice ale przede wszystkim ogromnej radości. Historia o macierzyństwie opowiedziana w taki sposób, w jaki być może już kiedyś została przekazana czytelnikowi, ale z jakim ja się jeszcze nie zetknęłam.

"Pokój" przeraża powoli i stopniowo. Czytelnik musi się oderwać od emocji dziecka i skupić się na matce, żeby zobaczyć Pokój takim, jaki jest naprawdę. Więzieniem i klatką. Siedmioletnim odseparowaniem od ludzi i świata zewnętrznego.

Książka ta wyzwala wiele emocji i za szybko się kończy. Sama nie wiem czy duża czcionka jest plusem czy minusem... jednak dochodzę do wniosku, że w zetknięciu z opowiedzianą historią przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

"Pokój" to pozycja, która musiała pojawić się na mojej półce. Po przeczytaniu opisu na czwartej stronie okładki jakiś czas temu w Empiku, wiedziałam, że przeczytam ją prędzej czy później. A dzięki pewnej osobie nastąpiło to Prędzej.

Książka Emmy Donoghue jest inna. Ucieszyło mnie przede wszystkim to, że autorce udało się bardzo wiarygodnie na miejscu narratora, posadzić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciekawy tytuł, czerwona okładka i interesujący opis na czwartej stronie okładki wystarczyły, aby przekonać mnie do sięgnięcia po tę pozycję. Niestety w książce najlepszy jest właśnie tytuł. Pomysł godny uwagi, ale wykonanie po prostu słabe.

Czytając "Złe małpy" ma się wrażenie, że akcja jest zagmatwana "na siłę", a wszystkie wydarzenia, które w zamierzeniu miały być niespodziewanymi zwrotami akcji, przedstawiają kolejne, niedokończone koncepcje autora na zakończenie tej opowieści.
Bez żadnych skrupułów przeskakiwałam niektóre słowa instynktownie wiedząc, że i tak nic nie wnoszą do fabuły, a ja dzięki temu szybciej skończę książkę. Za duży minus uważam także to, że wszelkim nowoczesnym urządzeniom, cudom techniki wymyślonym na potrzeby utwory brak autentyczności. Nie wiem czy to kwestia opisu, czy małej wiary.

Jest to jedna z tych pozycji, które zamknęłam z ulgą i odłożyłam na półkę wiedząc, że nie sięgnę po nią kolejny raz.

Ciekawy tytuł, czerwona okładka i interesujący opis na czwartej stronie okładki wystarczyły, aby przekonać mnie do sięgnięcia po tę pozycję. Niestety w książce najlepszy jest właśnie tytuł. Pomysł godny uwagi, ale wykonanie po prostu słabe.

Czytając "Złe małpy" ma się wrażenie, że akcja jest zagmatwana "na siłę", a wszystkie wydarzenia, które w zamierzeniu miały być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jacek Podsiadło to, zaraz po Marcinie Świetlickim najbardziej rozpoznawalny poeta pokolenia Brulionu. Najczęściej jeśli chodzi o tę formację poetycką następuje podział na fanów: Świetlickiego albo właśnie Podsiadły. Osobiście uważam, że bezapelacyjnie wygrywa ten drugi.
W "Wierszach zebranych" znajdziemy utwory opolskiego poety poczynając od tych najwcześniejszych, jeszcze z 1984/5 roku, aż po wiersze prawie najnowsze. Prawie, ponieważ jedyne utwory, które nie weszły w skład "Wierszy zebranych" to te, pochodzące z tomiku "Kra", który ukazał się w 2005 roku.
Warto zaznaczyć, że jest to swego rodzaju fenomen. Jacek Podsiadło to chyba jedyny poeta, który w tak młodym (jak na ten fach) wieku wydał wiersze zebrane. Mało który poeta, ma na swoim koncie aż tyle dzieł aby można je było zebrać w jednym wielkim tomiszczu.
Z góry muszę przeprosić za bezkrytyczność tej opinii. Jestem zbyt wielką fanką Jacka Podsiadły, aby nie wyrażać się o nim w samych superlatywach.
Książka ta, o dość skromnej okładce jest niezwykle bogata w treść. I nie chodzi mi jedynie o to, że utworów w niej zawartych jest całe mnóstwo, ale także o ich przekaz. Owszem, Podsiadło bywa niekiedy wulgarny, jego język momentami zakrawa o prostactwo lub kicz, jednak jest tak tylko w wypadku utworów, które swoją tematyka tłumaczą taki, a nie inny dobór języka. Szczególną uwagę należy zwrócić na niebanalne metafory, które są wręcz magiczne. Na gry i zabawy językowe, które w pewien sposób Podsiadło odziedziczył po mistrzu tego rodzaju poezji - Stanisławie Barańczaku.
Wiersze w tym dziele oscylują wokół tak wielu tematów, że nie sposób wymienić tutaj ich wszystkich. Przede wszystkim będą to utwory przeciwko państwu i wszelkiego rodzaju organizacjom, utwory werbalnie dotykające przyrody i przede wszystkim te, poświęcone Annie Marii.
Anna Maria jest według Marii Janion "fantazmatem miłości" dla Podsiadły. Utwory pisane z myślą o niej, dedykowane jej lub po prostu ją opisujące są odrealnione i poniekąd magiczne. Jacek Podsiadło sakralizuje tę kobietę, stawiając ją na piedestale swojego świata i gloryfikując do granic możliwości. Dzięki temu jednak powstają utwory tak piękne, że ciężko o nich zapomnieć.
Przewracając kolejne strony "Wierszy zebranych" przekonujemy się jak różnorodnie może pisać jeden poeta. Nie tylko pod względem treści, ale również formy. Znajdziemy tu bowiem wiersze, będące niemal poematami rozpisanymi na jedenaście stron, ale także króciutkie utwory jak "without" składające się z jednego wersu.Mimo całej różnorodności jaką tu znajdziemy, wszystkie wiersze łączy specyfika poezji Podsiadły, której nie da się jednoznacznie opisać. Jego życiopisanie jest wyjątkowe i pokazuje nam jak można stworzyć coś pięknego ze zwykłych, codziennych zdarzeń.
Warto sięgnąć po tę pozycję, jeśli ktoś uważa, że poezja jest jedynie nudna i górnolotna. Podsiadło porusza bowiem sprawy dotyczące nas wszystkich, a robi to w sposób tak plastyczny i giętki, że mogę tylko powstrzymywać się od zazdrości.

Jacek Podsiadło to, zaraz po Marcinie Świetlickim najbardziej rozpoznawalny poeta pokolenia Brulionu. Najczęściej jeśli chodzi o tę formację poetycką następuje podział na fanów: Świetlickiego albo właśnie Podsiadły. Osobiście uważam, że bezapelacyjnie wygrywa ten drugi.
W "Wierszach zebranych" znajdziemy utwory opolskiego poety poczynając od tych najwcześniejszych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Kra", czyli najnowszy tomik "humanisty w dreadlockach" nie jest aż tak odmienny od pozostałych tomów, jak może się wydawać na początku. Bardziej dojrzały, ale też pamiętliwy okazuje się być poeta, który po tylu latach wciąż wspomina Annę Marię, znaną jego czytelnikom już z wierszy z roku 1985.
Utwory nadal są ujęte w różne formy. Są zaskakujące i dające do myślenia. Pełne, jak to u Podsiadły, nawiązań do jego biografii. Znów mamy do czynienia z pewnego rodzaju intymnym pamiętnikiem, który wprowadza nas w życie nie tylko podmiotu lirycznego, ale i samego poety.
Dobry kawałek poezji, choć osobiście wolę wcześniejsze wiersze, wierszyki, wierszyczki i poematy opolskiego poety.

"Kra", czyli najnowszy tomik "humanisty w dreadlockach" nie jest aż tak odmienny od pozostałych tomów, jak może się wydawać na początku. Bardziej dojrzały, ale też pamiętliwy okazuje się być poeta, który po tylu latach wciąż wspomina Annę Marię, znaną jego czytelnikom już z wierszy z roku 1985.
Utwory nadal są ujęte w różne formy. Są zaskakujące i dające do myślenia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Absurdalna nadzieja

Oskarżony pluszowy M. to pozycja dla tych, którzy groteskę rozumieją jako groteskę, a nie jako przesadzony pomysł, który łatwo wyśmiać. Bardzo trafnie tył okładki ostrzega: "purnonsens"! Ponieważ mądrość tej książki przejawia się właśnie w jej groteskowości.
Miś Winkie ożył i uciekł. Urodził córkę, choć początkowo myślał, że robi kupkę. Później został aresztowany i oskarżony o multum niedorzecznych zbrodni jak np. demoralizacja młodzieży w Atenach. Absurd? Tak! A więc sukces. Bo czy nie tak najłatwiej obnażyć absurdy współczesne, jak nie kolejnym, dosadniejszym i osadzonym w bardziej wyrazistych konturach absurdzie?
Utwór napisany został językiem środkowym - ani zbyt wygórowanym ani zbyt prostym. Językiem lekkim, ale nie wodnistym. Jest to pozycja dla tych, których przyciąga intertekstualność dzieła, którzy lubią szukać i dociekać, albo dla tych, którzy już wiedząc, lubią poczuć dumę z odnalezienia właściwego kontekstu. Czytelnik wchodzi bowiem w dialog z dziełem i z samym twórcą, odnajduje ślady i odgaduje inspiracje.
Czyta się, że motyw z urodzeniem córeczki przez misia jest przesadzony, dziwny. Jednak gdyby takich elementów w książce zabrakło, zarzuty oscylowałyby wokół tego, że Clifford Chase nie spełnił do końca wymogów gatunku.
I, chociaż Roland Barthes już dawno ogłosił śmierć autora, to twórca "Oskarżonego pluszowego M." robi na złość jego zwolennikom i w jednej z ról obsadza samego siebie. Uczestniczy w procesie i obwinia się o aresztowanie misia. Jest przesłuchiwany przez funkcjonariuszy i przez własne wspomnienia.
Książka jest warta uwagi z wielu względów. Jest to typowy przykład dzieła, które samo siebie naraża na skrajne opinie. Albo się książkę o misiu pokocha, albo przejdzie koło niej ze zdziwieniem, obrzydzeniem lub niezrozumieniem. Objętościowo nie przeraża, ale też nie przeczyta się jej w jeden wieczór.
Otwierając zieloną okładkę miałam nadzieję, że książka będzie przynajmniej dobra. Zamykając zieloną okładkę miałam nadzieję, że ze światem i ludźmi nie jest jeszcze aż tak źle.

Absurdalna nadzieja

Oskarżony pluszowy M. to pozycja dla tych, którzy groteskę rozumieją jako groteskę, a nie jako przesadzony pomysł, który łatwo wyśmiać. Bardzo trafnie tył okładki ostrzega: "purnonsens"! Ponieważ mądrość tej książki przejawia się właśnie w jej groteskowości.
Miś Winkie ożył i uciekł. Urodził córkę, choć początkowo myślał, że robi kupkę. Później został...

więcej Pokaż mimo to