-
ArtykułyRozdajemy 100 książek i konta premium w aplikacji. Konkurs z okazji Światowego Dnia KsiążkiLubimyCzytać2
-
ArtykułyCi, którzy tworzą HistorięArnika0
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Spotkanie“ Agnieszki PtakLubimyCzytać2
-
ArtykułyŚwiętujemy Dzień Ziemi 2024. Oto najciekawsze książki dla każdego czytelnikaAnna Sierant18
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika1991-12-01
1992-01-01
2021-02-12
2016-04-10
2013-06-20
To będzie nietypowa opinia. Nietypowa bo składać się będzie z dwóch części. Pierwsza z nich to będzie cytat z samego siebie. A tak. Czytałem „Ślady krwi” dosyć długo. Wcześniej jeszcze przygotowywałem się do czytania, zachęcony fragmentem powieści wydrukowanym w „Do rzeczy”, entuzjastyczną recenzją Andrzeja Horubały i wywiadem z autorem.
Kupiłem – błyskawicznie, a potem kokosiłem się z nią, obchodziłem, celebrowałem początek i wreszcie zacząłem…. W konsekwencji, na początku czerwca, na moim blogu – offline pojawiły się pierwsze zdania na temat „Śladów krwi”. Oto co miałem wtedy do powiedzenia:
2013-06-07. (…) Mógłbym w końcu o znalezionych śladach krwi coś napisać. Precyzując – o czytanych właśnie „Śladach krwi” Jana Polkowskiego. Tyle, że przeczytałem dopiero jakieś czterdzieści kilka stron. Czytam ich raptem po kilka dziennie, późno w nocy czytam i zasypiam. I na karb tego późnonocnego czytania składam to zasypianie a nie na karb znudzenia czy rozczarowania lekturą. I z całą odpowiedzialnością to potwierdzam. Nie porwała mnie ta książka tak, żebym zarwał noc przy niej, ale tylko i wyłącznie z jednej przyczyny. Odczytywanie pozostawionych przez Polkowskiego „Śladów krwi” wymaga najwyższego skupienia i natężonej uwagi. Każda strona, każde zdanie zawiera w sobie taki potencjał, tyle niewypowiedzianych wprost emocji, tyle skrywanych gdzieś we wnętrzu bohatera frustracji, że wolę przerwać czytanie, odłożyć je na później, na jutro, na „za tydzień”, niż uronić choć jedno zdanie, choć jedną myśl autora, którą chce się z nami podzielić. Jestem na czterdziestej piątej stronie a mam już wynotowanych dziewięć cytatów, a momentami odnoszę wrażenie, że aby w pełni zrozumieć, w pełni objąć to co autor stara się przekazać, powinienem chyba – wzorem dawnych kopistów w habitach – przygotować sobie pulpit, inkaust, zapas gęsich piór i oddać się czynności przepisywania tego tekstu. Może wówczas nasyciłbym się nim odpowiednio i wystarczająco. Dawno nic podobnego mi się nie zdarzyło. Czytam jedno zdanie, potem drugie, kończę akapit i wracam do początku i czytam go znów, z niepokojem – czy aby na pewno zrozumiałem, czy aby nic nie uroniłem z treści? A potem czytam raz jeszcze, potem przysypiam, a pod powiekami mam zdania, i wyrazy, i myśli zawarte w tych ostatnich akapitach. I w półśnie przeżywam je raz jeszcze umieszczając je w znanych mi okolicznościach mojej własnej codzienności.
Dziesiątą część książki mam za sobą dopiero. I chcę ją czytać i wzbraniam się przed tym, bo każda przeczytana strona zbliżać mnie przecież będzie do jej końca, a rozwój akcji nie jest aż tak istotny jak zabawa słowem, formą i erudycyjne wycieczki fundowane nam przez autora. Z grubsza wiem co będzie dalej, bo czytałem już kilka recenzji - jedną świetną Andrzeja Horubały – i kilka innych - hmm… delikatnie mówiąc sztampowych. Nie to jest jednak najważniejsze. Po całej masie czytadeł, które przerzuciłem dla rozrywki, po znacznej liczbie książek historycznych lub o historii, które uwielbiam, znów trafił mi w ręce kawał literatury przez największe „L”.
Kiedyś – tak dla zabawy wypisywałem sobie pierwsze zdania z takich „kanonicznych” dzieł literackich. A to z Prousta, a to z Hrabala, a to z Eco, a to z Bułhakowa. Otwarłem „Ślady krwi” i trafiłem na taką oto frazę: „ W blaknącym blasku miejskiego zmierzchu siwiejący mężczyzna tkwił nieruchomo w sfatygowanym fotelu. Drzemał, marzył lub nie żył”. Czy trzeba czegoś więcej aby dać pochłonąć się lekturze?(…)
Tyle wtedy napisałem. Skończyłem czytać dwa tygodnie później i wiedziałem, że w zasadzie nie muszę dopisywać nic innego, bo te zdania, ten nastrój, w który wprowadziła mnie książka Polkowskiego, towarzyszył mi przez cały czas. I taką ją właśnie pozostawię, tę opinię, choć można by o tej książce pisać i pisać i pisać… . O ciszy przed burzą, o nieprawdopodobnym opisie wołyńskiego poranka 11 lipca 1943 roku, jednego z tych dni kiedy rozpoczął się kres naszych Kresów. O godnej Dostojewskiego antypolskiej tyradzie jednej z bohaterek, która większość życia spędziła w Polsce i wśród Polaków przeszła drogę od ikony niewzruszonego komunizmu do ikony Matki Boskiej Kazańskiej i o tym jak dusiła ją ta nieposkromiona, niezrozumiała dla Rosjan polskość. O „wyzwoleniu” prastarego polskiego miasta Gdańsk przez Sowietów… . Lepiej czytać…
To będzie nietypowa opinia. Nietypowa bo składać się będzie z dwóch części. Pierwsza z nich to będzie cytat z samego siebie. A tak. Czytałem „Ślady krwi” dosyć długo. Wcześniej jeszcze przygotowywałem się do czytania, zachęcony fragmentem powieści wydrukowanym w „Do rzeczy”, entuzjastyczną recenzją Andrzeja Horubały i wywiadem z autorem.
Kupiłem – błyskawicznie, a potem...
2014-01-13
„Literatura musi zmienić postrzeganie świata, musi zmienić czytelnika, ale najpierw – i to jest warunek konieczny – musi zmienić pisarza. Zanim przystąpiłem do pracy nad „Żołnierzami spod Salaminy” byłem innym człowiekiem”.
Ten cytat z wywiadu z Javierem Cercasem wynotowałem sobie na długo przed tym zanim zdobyłem (dostałem w prezencie urodzinowym od mojej żony i syna) tę książkę. Wtedy, po przeczytaniu tego wywiadu zapragnąłem ją przeczytać choćby po to, aby sprawdzić czy to twierdzenie – bliskie mi bardzo – znajduje odbicie w tym co napisał Cercas.
Otrzymałem, przeczytałem, zrozumiałem. Zrozumiałem, że ta przemiana o której wspomina autor to najprawdziwsza prawda. Że to nie jest czcza poza obliczona na wywołanie taniego pseudointelektualnego efektu, że to szczera uwaga na temat zmiany, która zaszła w autorze podczas pisania. Nie, nie tylko pisania. Pisanie, napisanie tej powieści było jedynie końcowym akordem tej przemiany, dopełnieniem, finalnym efektem tego co działo się z Cercasem w miarę jak zagłębiał się w historię na którą natrafił trochę przypadkiem, na historię, która była jak koniuszek nitki wystającej z kłębowiska zdarzeń i ludzi. Chyba nie oczekiwał, na pewno nie oczekiwał dokąd go ta nić zaprowadzi a już na pewno nie mógł przewidzieć tego, jak pójście jej śladem wpłynie na jego dalsze życie.
Dwa pozornie niezwiązane ze sobą, równoległe wydarzenia, śmierć na emigracji sympatyzującego z republikanami poety Antonio Machado i jego matki, oraz cudowne dwukrotne ocalenie Sancheza Mazasa, jednego z filarów faszystowskiej Falangi, przez wielu obwinianego za istotne przyczynienie się do wybuchu wojny domowej, posłużyły przeżywającemu rodzaj kryzysu twórczego dziennikarzowi za kanwę okolicznościowego artykułu do gazety. Mazasa ominęły kule plutonu egzekucyjnego, a chwilę później ocalenie przyniósł mu jeden ze ścigających go republikańskich żołnierzy, który pozwolił mu zbiec. Obie historie kończą się zagadkowo. Żołnierz, który pozwolił zbiec Mazasowi dłuższą chwilę trzymał go na muszce karabinu i odszedł bez słowa. Nad grobem Antonio Machado spotkali się zaś jego dwaj bracia, którzy w wojnie walczyli po przeciwległych stronach frontu. Artykuł kończy się pytaniem o tajemnicę motywów ludzkich zachowań i o to czy ich rozwikłanie przybliżyłoby nas do poznania jakiejś jeszcze bardziej istotnej prawdy o ludziach. Efektem publikacji było kilka listów do redakcji, oraz zaproszenie na obiad od historyka specjalizującego się w tych zagadnieniach. Rozmowa z nim sprawia, że dziennikarz podejmuje decyzję o napisaniu książki o wojennych i powojennych losach Mazasa.
Obsadziwszy się w roli owego dziennikarza, Cercas podejmuje tę – wspomnianą - wyżej nić, początkowo trochę bez przekonania, trochę wbrew sobie, wbrew swoim przekonaniom i poglądom, które lokowały się zdecydowanie bliżej przegranych w tym konflikcie. Kiedy książkowa biografia falangistowskiego polityka i pisarza jest już w zasadzie ukończona, dziennikarz wciąż nie jest zadowolony z efektu. Wyraźnie czuje, że brak w niej jakiegoś bardzo istotnego, być może najważniejszego elementu i wtedy – przypadkiem – uświadamia sobie, czego. „Powieści pisze się łącząc ze sobą wspomnienia” mówił Ricardo Bolano, chilijski pisarz, który opuścił swój kraj i przyjechał do Europy po przewrocie Pinocheta. To po spotkaniu z nim właśnie, historia o Mazasie kieruje się na całkiem nowe tory, co radykalnie zmienia wydźwięk pieczołowicie konstruowanej opowieści.
„Żołnierze spod Salaminy” to książka o pisaniu książki. Składa się z trzech części, które mogą spełniać rolę wstępu, rozwinięcia i zakończenia ale równe są sobie rangą, rozmiarem i znaczeniem, a brak którejkolwiek z nich skazywałby pozostałe na swego rodzaju ułomność. Autor zbierał i układał rozsypane po całej Hiszpanii puzzle ludzkich wspomnień. Wydawało się początkowo, że nie ma szans na nic więcej niż miniaturkę a i tak nie było gwarancji, że po tylu latach wszystkie elementy układanki się odnajdą. Jednak dzięki uporowi, konsekwencji i łutowi szczęścia udało mu się stworzyć pełnowartościowy obraz uczestników tamtych wydarzeń.
Czy to powieść? Sam Cercas – pełniący w książce rolę narratora i „śledczego” - wielokrotnie twierdzi, że tak nie jest, że to historia oparta na faktach a on ją jedynie próbuje jak najbardziej wiernie odtworzyć. Moim zdaniem to jednak pełnokrwista powieść. Może bardzo specyficzna, z elementami reportażu, zaangażowana, z mnóstwem nie pozbawionych ironii autobiograficznych wtrętów, miejscami mocno obnażająca wnętrze autora, jego pragnienia i słabości w zaskakująco szczerych i głębokich komentarzach, ale jednak powieść. W stosunku do siebie i swojej roli autor jest niejednokrotnie sarkastyczny i mocno krytyczny, na pewno dużo bardziej niż do innych bohaterów z obu stron hiszpańskiej barykady, których opisuje. Tych traktuje jednakowo – z mniejszą lub większą sympatią – ale z szacunkiem. Wskazując na poplątane losy obywateli hiszpańskich rzuconych – wielokrotnie przypadkiem – na jedną bądź drugą stronę frontu Cercas nie rozważa kwestii winy, współwiny i oszalałej spirali nienawiści nakręcającej się po obu stronach konfliktu. Nie po to – moim zdaniem – powstała ta książka. Z uchwyconej przypadkiem nici autor wysnuł opowieść o prawdziwych ludziach, o autentycznych zapomnianych bohaterach, którzy potrafią zachować człowieczeństwo w najmniej nawet sprzyjających temu okolicznościach.
Cercas wygrywa szansę na unieśmiertelnienie ich, upamiętnia ich dla następnych pokoleń, niczym greccy pieśniarze żołnierzy spod Salaminy. Ludzie żyją dopóty, dopóki ktoś o nich pamięta.
Od zakończenia hiszpańskiej wojny domowej mija w tym roku 75 lat. O tym jak wciąż głębokie są podziały i rany w społeczeństwie, które po niej pozostały świadczy ten choćby cytat: „ze wszystkich historii w Historii najsmutniejsza jest niewątpliwie historia Hiszpanii, ponieważ kończy się źle”
Tak, tak w tej kategorii, „źle kończących się historii” my również mielibyśmy coś do powiedzenia i sądzę, że rywalizacja o laur zwycięzcy pomiędzy nurzającymi się w swej przeszłości Polakami i Hiszpanami byłaby bardzo zacięta. I jakkolwiek to temat na całkiem inną opowieść, to wydaje mi się, że świadomość tego braku „happy endu”, pozwala nam Polakom patrzeć na opowieść Cercasa z perspektywy niedostępnej reprezentantom wielu innych nacji.
„Literatura musi zmienić postrzeganie świata, musi zmienić czytelnika, ale najpierw – i to jest warunek konieczny – musi zmienić pisarza. Zanim przystąpiłem do pracy nad „Żołnierzami spod Salaminy” byłem innym człowiekiem”.
Ten cytat z wywiadu z Javierem Cercasem wynotowałem sobie na długo przed tym zanim zdobyłem (dostałem w prezencie urodzinowym od mojej żony i syna) tę...
1979-01-01
Chyba już nic z tej książki nie zostało... się "sczytała" dawno temu. Te Baśnie towarzyszyły mi przez wiele lat, a z racji tego,że były "pierwsze" już na zawsze zostały punktem odniesienia dla wszystkich innych baśni i legend. Świniopas, Nowe szaty Cesarza, Księżniczka na ziarnku grochu, Brzydkie kaczątko, Dzikie łabędzie a przede wszystkim Ołowiany Żołnierzyk. Czytałem z wypiekami na twarzy, ze strachem i z nadzieją,że przecież wszystko dobrze się skończy... Z tym szczęśliwym zakończeniem to różnie bywało, ale to były pierwsze, bardzo szczere wzruszenia i uczucia. Jakoś późniejsze wydania Baśni Andersena to już nie było to samo, może z racji innego wyboru, może z racji innego tłumaczenia, a może po prostu czas zrobił swoje.
Chyba już nic z tej książki nie zostało... się "sczytała" dawno temu. Te Baśnie towarzyszyły mi przez wiele lat, a z racji tego,że były "pierwsze" już na zawsze zostały punktem odniesienia dla wszystkich innych baśni i legend. Świniopas, Nowe szaty Cesarza, Księżniczka na ziarnku grochu, Brzydkie kaczątko, Dzikie łabędzie a przede wszystkim Ołowiany Żołnierzyk. Czytałem z...
więcej mniej Pokaż mimo to1998-01-01
1999-01-01
2005-08-01
1990-02-20
2009-04
To była już kolejna lektura. Pierwszy raz miał miejsce dawno temu w odległej galaktyce ;), kiedy byłem małym chłopcem. Przeczytałem dwa z czterech tomów w całości i dwa w kawałkach bo tylko tyle znalazłem na strychu w moim rodzinnym domu. Po latach skompletowałem całość i... pochłonąłem błyskawicznie. Doskonała, obowiązkowa pozycja dla chłopców w każdym wieku. Wojna, przygoda, przyjaźń, ciężka praca na morzu i mnóstwo ciekawych smaczków historycznych. Starożytny Egipt, Troja, Kreta, Ludy Morza, Fenicjanie, Scytowie, przodkowie Wikingów, bagna Prypeci i Hel (sic!)a na okrasę Stonehenge... Fantastyczna podróż Białowłosego Trojańczyka dookoła Europy sprzed tysięcy lat. A to wszystko dzięki Maciejowi Słomczyńskiemu, gdyż to on ukrywał się pod pseudonimem Joe Alex. Spróbujcie umieścić tę opowieść w konkretnych realiach historycznych... to naprawdę fajna zabawa i pasjonująca lektura :)
To była już kolejna lektura. Pierwszy raz miał miejsce dawno temu w odległej galaktyce ;), kiedy byłem małym chłopcem. Przeczytałem dwa z czterech tomów w całości i dwa w kawałkach bo tylko tyle znalazłem na strychu w moim rodzinnym domu. Po latach skompletowałem całość i... pochłonąłem błyskawicznie. Doskonała, obowiązkowa pozycja dla chłopców w każdym wieku. Wojna,...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-09-16
Może się wydawać, że o II wojnie światowej napisano już wszystko, a już czerpanie wiedzy na ten temat z literatury kryminalnej, zakrawać może na lekkie nadużycie, ale jednak… W powieści „Czerwone gardło”, autor dotyka bardzo delikatnej dla Norwegów kwestii, współpracy Quislingowców z Trzecią Rzeszą. Teoretycznie ten rozdział historii Norwegii jest już zamknięty i to tak szczęśliwie, że po powrocie następcy tronu z Londynu, rozstrzelaniu Quislinga i uwięzieniu aktywistów Nasjonal Samling, Norwegia zaliczona została do grona zwycięzców w tamtej wojnie. A przecież jeszcze latem 1944 roku, kiedy mit niezwyciężonej armii niemieckiej leżał już w gruzach, z Norwegii szerokim strumieniem płynęli ochotnicy do dywizji Norge i Nord, operujących na froncie wschodnim jednostek Waffen SS. Łącznie przez te jednostki przewinęło się 50 tys. ochotników! Dla nich wrogiem i zagrożeniem ojczyzny byli bolszewicy, dla nich Król – który w 1940 roku uciekł do Anglii przed nadciągającymi hitlerowcami – był zdrajcą, który zostawił swój naród w potrzebie.
W 1945 roku zagrożonych sądem wojennym było blisko 100 tys. obywateli norweskich, w ten czy inny sposób wspierających rządy Quislinga. Ale taka skala, nie pozwalała na budowanie mitu o bohaterskim narodzie, zjednoczonym pod berłem króla w walce z faszystowskim najeźdźcą. To niezagojona do dziś rana na ciele norweskiego społeczeństwa, która stała się kanwą pierwszego tomu Trylogii z Oslo.
Pięciu młodych Norwegów z Dywizji Waffen SS „Norge”: Edvard Mosken, Sindre Fauke, Daniel Gudeson, Gudbrand Johannes i Hallgrim Dale, spędza kolejną już zimę w okopach pod Leningradem. Gwałtowny bieg wypadków sprawia, że wkrótce tracą się z oczu na wiele lat.
Ponad pół wieku później, Komisarzowi Hole – oddelegowanemu do śledzenia grup neonazistowskich – wpada w ręce raport o zakłóceniu ciszy nocnej. W cichej, letniskowej osadzie ktoś urządził sobie nocne strzelanie z bardzo rzadkiej broni – karabinu Marklin. W Johannesburgu – w przypadkowej akcji – w ręce południowoafrykańskiej policji wpada Andreas Hochner, znany handlarz bronią. Harry Hole zaczyna łączyć fakty.
Należę do bezkrytycznych zwolenników Nesbo i Harrego Hole, więc moja opinia jest jak najbardziej subiektywna – to jest wyśmienita powieść i znakomita zachęta do czytania kolejnych części trylogii z Oslo (Trzeci Klucz i Pentagram)
Może się wydawać, że o II wojnie światowej napisano już wszystko, a już czerpanie wiedzy na ten temat z literatury kryminalnej, zakrawać może na lekkie nadużycie, ale jednak… W powieści „Czerwone gardło”, autor dotyka bardzo delikatnej dla Norwegów kwestii, współpracy Quislingowców z Trzecią Rzeszą. Teoretycznie ten rozdział historii Norwegii jest już zamknięty i to tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-24
2020-04-20
2010-08-17
Coś niesamowitego:) Napiszę więcej, jak się pozbieram albo jak już przeczytam "Trzynaście" i "Jedenaście", ale wiem, że... nigdy nie będzie takiego lata... Chociaż nie - właściwie już teraz mogę coś napisać. Dłuuuuuuugo się przymierzałem do czytania, najpierw mentalnie. Potem, jak już zdobyłem "Dwanaście" i "Jedenaście", to coś mi mówiło: "nie zaczynaj czytać, póki nie będziesz miał wszystkiego", a ja głupi nie posłuchałem. Przegrałem jakieś dwie licytacje na allegro - bo w normalny sposób "13" dostać to jak 6 w Lotto - i stwierdziłem a niech tam... i zacząłem czytać i wcale nie było łatwo zacząć naprawdę, ale jak już zacząłem, to nie było łatwo skończyć, znaczy przerwać nie było łatwo, a właściwie to trudno było przestać czytać. I włóczyłem się z Mistrzem po Krakowie i zacząłem pić wódkę z tonikiem i z cytrynką i smakowała mi wódka z tonikiem i z cytrynką. A później przyszli Mistrz i Mango i Misiek Wteklocki i Duża Ładna Pani z telewizji... i znowu zarwałem noc i rano nie mogłem wstać do pracy. Ale jednak wstałem, bo pomyślałem, że przecież pojadę do biura, co prawda to nie to Biuro, to całkiem inne biuro, ale zawsze... a suka odeszła. Ale wróci. Mistrz mówi, że one zawsze wracają...
Coś niesamowitego:) Napiszę więcej, jak się pozbieram albo jak już przeczytam "Trzynaście" i "Jedenaście", ale wiem, że... nigdy nie będzie takiego lata... Chociaż nie - właściwie już teraz mogę coś napisać. Dłuuuuuuugo się przymierzałem do czytania, najpierw mentalnie. Potem, jak już zdobyłem "Dwanaście" i "Jedenaście", to coś mi mówiło: "nie zaczynaj czytać, póki nie...
więcej mniej Pokaż mimo to1990-02-10
1998-01-01
Znakomita znakomitość! Piękne, zachwycające dzieło, oszałamiające, upajające! Nie wiem jakich jeszcze „ochów” i achów” mógłbym użyć komplementując zbiór opowiadań Schulza. To chyba jeden z tych przypadków, kiedy status „lektury szkolnej” jest dla dzieła jednocześnie wadą i zaletą. Jest wadą, bo etykietka lektury (i to z gwiazdką) powoduje natychmiastowy odruch obronny u młodych ludzi. Jest zaletą, bo ta gwiazdka i możliwość pojawienia się „Sklepów…” na egzaminie maturalnym „zmusza” do zapoznania się z ich treścią i zwiększa prawdopodobieństwo przeczytania tego zbioru.
A kiedy już zostajemy sam na sam z Schulzem i jego magiczną krainą, wszystko się może zdarzyć. Może zdarzyć się na przykład to, co stało się moim udziałem w chwili, gdy przeczytałem pierwsze słowa „Sierpnia” – opowiadania otwierającego cały cykl:
„Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elaphantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwoneczki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika”
„Zaczarowany koń, zaczarowana dorożka (…) K.I. Gałczyńskiego to przedszkole Hogwartu przy tym, jakiej magii używa Schulz do opisywania świata. Konstrukcja zdań, składnia, mnogość porównań i środków poetyckich, którymi posługuje się autor sprawiają, że proza przestaje być tylko prozą, staje się poezją, staje się obrazem, staje się rzeźbą, staje się wszystkim… . Świat, w który zagłębiamy się z Schulzem, dzięki Schulzowi jest tak intensywny i prawdziwy, że niemal namacalny. A przecież mamy świadomość tego, że autor wiedzie nas do krainy fantazji, do swojej Arkadii, do jego raju utraconego wraz z końcem dzieciństwa i symbolicznym wkroczeniem w dorosłość. Możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że ten świat nie istniał, nigdy nie istniał w takiej formie, w jakiej opisał go Schulz. Możemy przyjąć, ze to czym się z nami dzieli, to jedynie projekcja jego wyobraźni, skażona wspomnieniami i marzeniami o szczęśliwych czasach. Nawet jeżeli zdecydujemy się przyjąć takie założenie, mocno chwytamy wyciągniętą rękę autora i dajemy się poprowadzić wprost do tego czarownego, wyjątkowego miejsca na ziemi, jakim stał się Drohobycz w opowiadaniach Schulza.
Wiele atramentu użyto pisząc o oniryzmie tej prozy, zmieszaniu fantazji z rzeczywistością, o kompleksach z dzieciństwa, ujawniających się w dojrzałych latach autora, o jego relacjach z Ojcem i o końcu męskiego świata dzieciństwa zderzonego, skażonego „kobiecością”, którą najpierw reprezentowała matka, ale którą rychło zastąpiły imiona i rysy całkiem innych kobiet… Wiele o tym pisano i być może sam też coś napiszę przy innej okazji i w obszerniejszym tekście. Tu natomiast chciałbym podzielić się jeszcze jedną refleksją. Uważam, że to bardzo dobrze, iż „Sklepy cynamonowe” są lekturą szkolną, bo młodzi ludzie mają szansę w ogóle usłyszeć o kimś takim, jak Bruno Schulz, posmakować jego twórczości, ale… tu pozwolę sobie na parafrazę z Miłoszewskiego: osobiście cieszę się, że nie przeczytałem tych opowiadań w szkole średniej i do wczoraj miałem to przeczytanie „przed sobą”. Cieszę się, że przeczytałem je właśnie teraz, gdy z perspektywy kilkudziesięciu przeżytych już lat, mogę w pełni docenić kunszt…, nie – geniusz Schulza. Podróż do krainy dzieciństwa, w którą udałem się dzięki Schulzowi i wiedziony przez niego, stała się dla mnie jedną z najpiękniejszych podróży, jakie odbyłem w swoim życiu.
Znakomita znakomitość! Piękne, zachwycające dzieło, oszałamiające, upajające! Nie wiem jakich jeszcze „ochów” i achów” mógłbym użyć komplementując zbiór opowiadań Schulza. To chyba jeden z tych przypadków, kiedy status „lektury szkolnej” jest dla dzieła jednocześnie wadą i zaletą. Jest wadą, bo etykietka lektury (i to z gwiazdką) powoduje natychmiastowy odruch obronny u...
więcej Pokaż mimo to