-
ArtykułyTo do tych pisarek należał ostatni rok. Znamy finalistki Women’s Prize for Fiction 2024Konrad Wrzesiński6
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 1LubimyCzytać7
-
Artykuły„Horror ma budzić koszmary, wciskać kolanem w błoto i pożerać światło dnia” – premiera „Grzechòta”LubimyCzytać1
-
Artykuły17. Nagroda Literacka Warszawy. Znamy 15 nominowanych tytułówLubimyCzytać2
Biblioteczka
2021-02-18
2021-01-15
Wkraczająca w dorosłość Wika wraz ze swoim chłopakiem wyrusza na zachód Europy by podjąć wakacyjną pracę, która pozwoli zarobić na utrzymanie na studiach i planowane wesele. Para zatrzymuje się w szwajcarskim miasteczku niedaleko Jeziora Genewskiego, gdzie Wika zaczyna pracę u dwóch kobiet – przejawiającej objawy demencji Shirley i skrajnie różnej od niej córki, Robin. Tam sprząta bibliotekę po zmarłym ojcu i mężu kobiet, jeździ na zakupy i obserwuje życie takim, jakie jest, a nie takim, jakim zawsze chciała je widzieć.
Dziewczyna nie wie jeszcze, że niepozorne zajęcie, którego się podjęła, stanie się dla niej szkołą życia, ale też umierania i że przewartościuje jej dotychczasowe postrzeganie rzeczywistości. Jednak czy Wika będzie potrafiła docenić to, co zafundował jej los?
Ostatnimi czasy wyjątkowo „podchodzi mi” współczesna literatura polska, zwłaszcza dzieła z list nominowanych do Nagrody Literackiej Nike z ostatnich lat, które staram się sukcesywnie nadrabiać. Książki te są do siebie pozornie bardzo podobne, skłaniające do refleksji i dosyć melancholijne, jednak każda z nich porusza przeróżne problemy z całkowicie innego punktu widzenia. Wnioskując po opisie, „Serce” można by uznać za ciekawą propozycję na wakacyjną lekturę. Nic bardziej mylnego!
„Serce” nie zachwyciło mnie może od razu, ale z czasem na pewno. Historia Wiki, jej relacje, życiowe wybory czy wspomnienia to arcyciekawa lekcja dla czytelnika. Lekcja pokory, otwartości na drugiego człowieka i stawania w prawdzie o tym co jest, było i będzie naszym udziałem. O przyjmowaniu do wiadomości tego, czego nie chcemy zobaczyć, mając to tuż przed oczami. To także książka o dojrzewaniu, odkrywaniu swoich granic i odkrywaniu ludzkiej cielesności – nie tylko tej zmysłowej, ale także tej do cna fizjologicznej, w której nie ma miejsca na wstyd, jak ciało umierającego człowieka.
Radka Franczak i jej proza są w istocie bardzo filmowe, czego -nie ukrywajmy - można się było spodziewać po autorce i jej profesji. Reżyserka i absolwentka łódzkiej Filmówki kreśli swoją ręką opowieść, która w pewnych momentach przypomina film dokumentalny. Wcale jednak nie nudny, nie pozbawiony polotu. Do języka wprawdzie mogłabym się niekiedy przyczepić, gdyż jego stylizowana prostota w niektórych miejscach drażniła, jednak jest to odczucie mocno subiektywne, a opisany zabieg w rzeczywistości idealnie wpasowuje się w stylistykę całego dzieła. Lektura książki jest więc bardzo pozytywnym doświadczeniem, które skłania do pogłębionej autorefleksji.
„Serce” to opowieść o dopuszczaniu serca do głosu. O akceptacji tych, które to serce nam wybiera, z całym bagażem ich doświadczeń. To wzruszające świadectwo tego, że zawsze warto być „dla drugiego człowieka”, nawet jeżeli głos w głowie podpowiada nam, że on już nas nie potrzebuje. Książka Radki Franczak to także poruszająca historia wybaczania sobie swoich własnych błędów, nawet jeżeli zakorzenione były one w przyszłości, a nie „tu i teraz”...
Wkraczająca w dorosłość Wika wraz ze swoim chłopakiem wyrusza na zachód Europy by podjąć wakacyjną pracę, która pozwoli zarobić na utrzymanie na studiach i planowane wesele. Para zatrzymuje się w szwajcarskim miasteczku niedaleko Jeziora Genewskiego, gdzie Wika zaczyna pracę u dwóch kobiet – przejawiającej objawy demencji Shirley i skrajnie różnej od niej córki, Robin. Tam...
więcej mniej Pokaż mimo to2020
U podnóża Gór Skalistych w amerykańskim stanie Idaho spędziła swoje dzieciństwo Tara Westover. Jako córka radykalnego mormona nie chodziła do szkoły, która wedle jego przekonań była zarzewiem zła i moralnego zepsucia. Nawet po najniebezpieczniejszych wypadkach jedyną pomoc i jakiekolwiek leczenie stanowiły zioła i domowe sposoby, bo szpital i wszelkie służby rządowe były złem wcielonym. Dziewczynka i jej rodzeństwo ciężko pracowali na złomowisku oraz przy gromadzeniu zapasów na nadchodzące Dni Ohydy. Nigdy nie zostali zaszczepieni, a ze względu na to, że rodzili się nie w szpitalu, a w domu, w towarzystwie akuszerki, część z nich przez długie lata nie posiadała nawet aktu urodzenia. Mimo usilnego starania by zachowywać pozory w rodzinie Westoverów nie było miłości i pokoju, lecz manipulacja i pranie mózgu. Wiele destrukcyjnych zachowań członków rodziny Tary miało swoje źródło nie tylko w religijnym fanatyzmie, ale także w chorobach psychicznych, których występowania nikt nie dopuszczał nawet do świadomości. W wieku 17 lat Tara postanowiła wziąć los we własne ręce – „edukacja domowa” w jej rodzinie w niczym nie przypominała szkolnego kształcenia, dziewczyna sama więc przygotowała się do egzaminu, który otworzył jej drogę do college’u, do Cambridge oraz na Harvard University…
Szkoła, edukacja i zdobywanie wykształcenia od zawsze były dla mnie czymś oczywistym. Myślałam, że jest naturalną koleją rzeczy, że chodzę do szkoły, a kiedyś na pewno pójdę na studia. Kiedy miałam iść do pierwszej klasy podekscytowana odliczałam dni do początku września. Potem szkoła, jak zapewne w pewnym momencie każdemu dziecku, trochę mi się znudziła i dni odliczałam za to do końca roku szkolnego, pragnąc, by wakacje trwały w nieskończoność. Po poznaniu wstrząsającej historii Tary zdałam sobie sprawę jak ogromnym przywilejem jest edukacja. Chociaż na przestrzeni lat moje podejście do wykształcenia się zmieniło, i wiem, że nie jest ono gwarantem sukcesu i nie każdy nadaje się na studia, to nie wyobrażam sobie życia, w którym byłabym tego przywileju pozbawiona…
Historia mormońskiej dziewczyny poruszyła mnie dogłębnie. Niejednokrotnie, przewracając kolejne kartki książki byłam zszokowana, że na świecie, w rodzinach mających się za „chrześcijańskie”, dochodzi do takich sytuacji. Sytuacji, w których nad bezpieczeństwo czy komfort bliskich osób przedkładane są urojenia i złudne obietnice. Despotyczny ojciec żelazna ręką wprowadza niepisane zasady i podporządkowuje sobie synów. Tara i jej siostra żyją w fałszywym przekonaniu o zrozumieniu ze strony matki, która jednak nigdy nie znajduje odwagi, by przeciwstawić się swojemu mężowi, które to przeciwstawienie byłoby oznaką braku szacunku i ściągnęło na nią Boży gniew. Na jak wiele zaniedbań matka Tary przymknęła oko? Dlaczego inni przedstawiciele społeczności mormońskiej nie reagowali na zło, które działo się w domu Tary, chociaż tak często mieli do czynienia z jego skutkami? A wreszcie – gdzie była opieka społeczna, gdzie był rząd, kiedy pewien obywatel karygodnie przepracowywał swoje dzieci, niejednokrotnie krzywdząc je przypadkowo, utwierdzając się jednak stale w przekonaniu, że widocznie tak miało być…
Tara Westover to dla mnie prawdziwa bohaterka. Taka Bohaterka, przez duże B. Nie potrafię wyobrazić sobie tego, co w swoim życiu przeszła. Wydaje mi się, że rozumiem każde jej zawahanie, każdy jej czyn, mimo że nigdy nie doświadczyłam podobnej sytuacji. Wiem, że ją podziwiam – podziwiam jej odwagę, determinację, zdolność do poświęcenia. Cieszę się, że jej życiowa mądrość, którą przejawiła od dzieciństwa doprowadziła ją do miejsca, w którym się teraz znajduje. Autorka opisała swoje wspomnienia w sposób ciekawy i wyjątkowo barwny. Łatwo jest wczuć się w odczuwane przezeń emocje. Styl nie jest rodem z klasyków literatury, ale cechuje go duża przystępność. Książka zaskakuje, nierzadko przygnębia, jest jednak pełna autentyczności, co zdecydowanie ułatwia jej odbiór.
„Uwolniona” to opowieść o walce o siebie. Historia, które pokazuje, jak wielka jest siła determinacji i opowiada, że warto podążać za głosem serca. Książka, która może nam uświadomić jak ogromna jest moc edukacji i jak wiele wolności daje nam przysłowiowy „kaganek oświaty”. Pokaże, jak istotne są wiedza i nauka, oraz pomoże docenić je w naszym codziennym życiu, bo, jak myślę, często zapominamy o tym, że nie każdy ma do nich dostęp. Historia Tary pokazuje, że edukacja nie tylko buduje naszą świadomość, także samych siebie, czy poszerza nasze horyzonty. Edukacja może także diametralnie odmienić nasze życie…
U podnóża Gór Skalistych w amerykańskim stanie Idaho spędziła swoje dzieciństwo Tara Westover. Jako córka radykalnego mormona nie chodziła do szkoły, która wedle jego przekonań była zarzewiem zła i moralnego zepsucia. Nawet po najniebezpieczniejszych wypadkach jedyną pomoc i jakiekolwiek leczenie stanowiły zioła i domowe sposoby, bo szpital i wszelkie służby rządowe były...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-19
Szum
monachopsis to inaczej subtelne, ale uporczywe poczucie, że ustawicznie jesteśmy nie na swoim miejscu.
Takie właśnie uczucie towarzyszy narratorce tej opowieści. Dziewczynka dorasta, a potem staje się kobietą w środowisku, które cały czas wmawia jej, że do niego nie pasuje. Nie w sposób bezpośredni, ale dosyć oczywisty. Jako córka obcokrajowca i zmagającej się z wojenną traumą matki, w Polsce II połowy XX wieku bohaterka powieści skazana jest na ostracyzm społeczny. Ma problemy z nauką i nie potrafi wstać rano do szkoły, a na dodatek zmyśla jak z nut! Wszystkie te drobne fakty przelewają jednak falę goryczy. Wszyscy wokół, nawet siostra matki i jej syn, definiują dziewczynkę, nie próbując nawet jej zrozumieć. Dziewczynka jest inteligentna i wiele rozumie, jednak nie potrafi znaleźć mechanizmu, który chociaż w małym stopniu zmieniłby jej położenie…
Czy Lis i Esesman pomogą bohaterce uwolnić się z ramy, do której została wsadzona? Czy dziewczynka zrozumie, że przyczyny tego, jak się czuje powinna szukać nie w teraźniejszości, a w przeszłości?
Książka Magdaleny Tulli, mimo że niezbyt duża objętościowo, to piekielnie trudna w odbiorze lektura. Piękna i boleśnie prawdziwa, ale wymagająca sporej uwagi i skupienia. Emocje i uczucia dziewczynki i jej bliskich nigdy nie są do końca zdefiniowane, pozostawiają margines niedopowiedzenia. Dzięki temu zabiegowi książka skłania czytelnika do refleksji, czy przypadkiem on także nie doświadczył w życiu podobnej sytuacji? A jeżeli tak, to czy jej rozwiązanie aby zawsze jest dla każdego tak samo oczywiste?
Doświadczenie wojny, cierpienia, często w obozach koncentracyjnych to trauma, której nie odczuwa jedynie osoba, która jej doświadczyła, chociaż wiadomym jest, że ona doświadcza jej w największym stopniu. Taka trauma to kwestia wielopokoleniowa! Trauma, która niszczy życie nie tylko jednej osoby, ale wszystkich jej najbliższych. Mechanizm, który sprawia, że skrzywdzony, nawet bezwiednie, także krzywdzi...
Czy człowiek jest wstanie wyrwać się z pętli traumatycznego przeznaczenia? Czy w szumie codzienności może odnaleźć chwilę ciszy, by dotrzeć do swojego wnętrza i powiedzieć sobie co powinien robić…?
Stylistyczna i językowa warstwa książki jest prawdziwie zapierające dech. Pióro Magdaleny Tulli jest niesamowicie subtelne, wyważone. Każde słowo wydaje się być na swoim miejscu i niesie adekwatny ładunek emocjonalny. Kompozycja książki również jest bardzo intuicyjna. Jak wyżej wspomniałam wrażliwszej osobie ładunek emocjonalny jej treści może sprawić pewną trudność, jednak całościowo ciężko byłoby książce coś zarzucić.
„Szum” to opowieść o przebaczeniu. Przebaczeniu nie tylko innym, ale także, a może przede wszystkim, sobie. Bo często bardzo ciężko jest wybaczyć sobie samemu, że pozwolono się skrzywdzić. To książka o tym, jak bardzo przeszłość wpływa na teraźniejszość, a ta może być odczuwalna jeszcze w dalekiej przyszłości. Bo żadne z naszych przeżyć nie dzieje się tylko na naszej płaszczyźnie, tak samo jak szum, który zdajemy się słyszeć, nie dochodzi tylko z naszego świata...
Szum
monachopsis to inaczej subtelne, ale uporczywe poczucie, że ustawicznie jesteśmy nie na swoim miejscu.
Takie właśnie uczucie towarzyszy narratorce tej opowieści. Dziewczynka dorasta, a potem staje się kobietą w środowisku, które cały czas wmawia jej, że do niego nie pasuje. Nie w sposób bezpośredni, ale dosyć oczywisty. Jako córka obcokrajowca i zmagającej się z...
2021-01-08
Anna Bartákova żyje w małym, czeskim miasteczku na południe od Pragi, jak sama utrzymuje - jakieś dwie godziny drogi pociągiem. Jako jedna z niewielu kobiet w miasteczku zdobyła wykształcenie i jest tłumaczką, jednak porzuca pracę, by zając się swoją największą i jedyną pasją – zbieraniem i suszeniem ziół. Zajęcia tego nauczyła się od ukochanej babci, wraz z odejściem której, jak się wydaje, odeszło też szczęście bohaterki i jakikolwiek porządek w jej życiu. Ale czy zbieranie ziół to aby na pewno jedynie pasja Anny?
Kobieta żyje od wtorku do wtorku, bo we wtorki przecież jeździ się do skupu, gdzie lokalni, nie do końca uczciwi mężczyźni kupują ususzone zioła, liście czy kwiaty, których trzeba się pozbyć, by na strychu zrobić miejsce na nowe. Rytm jej życia wyznaczają pory kwitnienia ukochanych roślin, a nożyczki do ich ścinania są jej nieodłącznym atrybutem. Zdaje się ona nie zauważać choroby, która pustoszy jej organizm, swojej samotności, którą stara się wypierać, oraz tego, że jej pasja nie jest już jedynie ucieczką od codzienności, ale ciężką kompulsją, a wręcz obłędem…
Nie miałam póki co zbyt dużej styczności z literaturą czeską, oczywiście poza namiętnym czytaniem Franza Kafki, którego ubóstwiam, ale którego z wiadomych powodów nie do końca możemy zakwalifikować jako pisarza czeskiego. Spotkanie z prozą Anny Bolávy było więc moim pierwszym poważniejszym spotkaniem z literaturą naszych południowych sąsiadów powstałą w ostatnich latach. Spotkanie to było w swej specyfice zupełnie inne, niżeli zakładałam przed lekturą, ale na pewno pozostanie w mojej pamięci na długi czas!
Bolavá stworzyła historię, która hipnotyzuje, a zarazem ogromnie niepokoi. Historię, od której nie sposób się oderwać, ale którą jednocześnie ma się ochotę czasami odrzucić w kąt i więcej do niej nie wracać.
Pierwszoosobowa narracja pozwala nam poznać to, co jest w istocie głównym bohaterem tej książki, czyli nie samą Anne, a jej myśli. Myśli bohaterki żyją własnym życiem. Intrygują, przerażają, wprowadzają wątki, ale ich nie kończą. Dowiadujemy się dlaczego zawsze sprawdza buty przed założeniem, dlaczego obawia się psów oraz dlaczego tak bardzo stara się odizolować od świata i małomiasteczkowej społeczności, która z łatwością może napiętnować człowieka. Wysnuwamy wnioski o niespełnionym macierzyństwie, klątwie ciążącej na kobiecie i jej kuzynkach, czy życiu w odseparowaniu od męża, który wciąż mieszka niedaleko, lecz nie wiadomo, czy to on jest tym, który porzucił, czy może sam został porzucony. Oczami bohaterki widzimy jak odczuwa zmiany chorobowe, przez które traci kilogramy, włosy, ale też zdrowy rozsądek…
W książce Anny Bolavy zioła czy rośliny, które bohaterka tak miłuje również pełnią rolę bohaterów. Ich opisy i specyfikacje oddziałują na zmysły czytelnika, sprawiając, że możemy wręcz poczuć ich zapach czy strukturę. Pióro czeskiej autorki jest wyjątkowo plastyczne, a styl niebanalny, przez co lektura staje się oryginalnym doznaniem, które ciężko wymazać ze swojej głowy nawet przez kilka dni po lekturze.
„W ciemność” to opis powolnego odchodzenia, nie tylko ze społeczeństwa, ale też ze świata. To subiektywna relacja osoby, która sama kieruje swój los w niewłaściwą stronę, pozwalając przejmować nad nim kontrolę swoim myślom. Myślom, które prowadzą do obłędu i czasem mogą być naszymi największymi wrogami...
Anna Bartákova żyje w małym, czeskim miasteczku na południe od Pragi, jak sama utrzymuje - jakieś dwie godziny drogi pociągiem. Jako jedna z niewielu kobiet w miasteczku zdobyła wykształcenie i jest tłumaczką, jednak porzuca pracę, by zając się swoją największą i jedyną pasją – zbieraniem i suszeniem ziół. Zajęcia tego nauczyła się od ukochanej babci, wraz z odejściem...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-01
I połowa XX wieku. Podczas wakacji w Monte Carlo młoda kobieta, pracująca jako dama do towarzystwa, poznaje owdowiałego Maxima de Wintera, właściciela osławionej posiadłości Manderley w Anglii. Przed niespełna rokiem całą socjetę obiegła wiadomość o tragicznym zaginięciu jego żony i wyrzuceniu jej ciała przez morze. Wbrew logice pomiędzy nieco nieokrzesaną kobietą a poważnym, wiele od niej starszym mężczyzną zawiązuje się nić porozumienia oraz pewne uczucie. W krótkim czasie bohaterka zostaje kolejną Panią de Winter i przyjeżdża do Manderley, które staje się jej nowym domem. Pomimo wszelkich starań kobieta jednak nie czuje się tam dobrze, bowiem cały czas krąży nad nią widmo Rebeki, pierwszej żony Maxima, oraz ich relacji…
Czy w miejscu, w którym nic nie jest naprawdę tym, czym się wydaje, Państwo de Winter są w stanie odnaleźć szczęście?
Moje pierwsze spotkanie z książką angielskiej pisarki miało miejsce przed kilkoma laty, jednak nie było mi wtedy dane jej skończyć. Przy okazji najnowszej ekranizacji, która w ubiegłym roku pojawiła się na Netflixie, postanowiłam sięgnąć po raz kolejny po pierwowzór, by przeczytać książkę przed obejrzeniem produkcji. Jakże wspaniały był to pomysł!
„Rebeka” to powieść, która oczarowała mnie już od pierwszych stron. Bohaterka, a narratorka zarazem, opowiada nam ze szczegółami historię swojego życia, poznania Maxima oraz czasu spędzonego w Manderley, zagłębiając się w towarzyszące jej emocje, co doskonale dopełnia wizję czytelnika. Do każdej postaci czy każdego opisanego przez nią wydarzenia podchodzi się z typową jej nieufnością. Tytułowa Rebeka, mimo że fizycznie nieobecna, ale żyjąca we wspomnieniach czy rozmowach innych, jest pełnoprawną bohaterką tej opowieści. Wydaje się wręcz być tą główną bohaterką, gdyż dla podkreślenia jej prymatu, autorka nigdy nie daje nam poznać imienia narratorki. Bo najważniejsza jest właśnie Rebeka.
Obserwacje narratorki i czynione przez nią opisy wydają się prowadzić nas do sensownych wniosków i układać się w jedną całość, jednak zakończenie jest niespodziewane, a przede wszystkim – przewrotne!
Język jest barwny i mocno nacechowany emocjonalnie. Zarówno pióro autorki, jak i tłumaczenie polskie, są bardzo kunsztowne i profesjonalne. Książka wciąga, narracja buduje napięcie, trzyma w niepewności i wyprowadza na manowce intuicję czytelnika. Książkę czyta się łatwo, nie warto jednak się spieszyć, a raczej delektować każdym szczegółem.
„Rebeka” to poruszająca do głębi opowieść o sile domysłów, które często biorą nad nami górę. Historia, która pomaga dostrzec jak wiele pozorów towarzyszy nam każdego dnia i wpływa na nasze postrzeganie rzeczywistości. A także opowieść o tym, że ważnym jest nie tylko otrzymywać miłość, ale i pomimo wszystko ją ofiarować. Nawet gdy logika wskazywałaby inaczej….
I połowa XX wieku. Podczas wakacji w Monte Carlo młoda kobieta, pracująca jako dama do towarzystwa, poznaje owdowiałego Maxima de Wintera, właściciela osławionej posiadłości Manderley w Anglii. Przed niespełna rokiem całą socjetę obiegła wiadomość o tragicznym zaginięciu jego żony i wyrzuceniu jej ciała przez morze. Wbrew logice pomiędzy nieco nieokrzesaną kobietą a...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-21
Ekspresja. Nie mówimy o niej wiele, ale każdy z nas potrzebuje w życiu jej różnorakich form. Każda ludzka jednostka poszukuje własnego sposobu wyrażania swojego wnętrza i uzewnętrzniania się wobec świata. Autorka tomiku swoją drogę ekspresji odnalazła w krótkich formach poetyckich, które zyskały ogromną popularność na całym świecie.
„dom ciało” to moje trzecie spotkanie z twórczością autorki. Przyznaję, że początkowo nie zamierzałam nawet sięgać po ten tom, jednak przy okazji innych zakupów i korzystnej okazji, wraz z siostrą weszłyśmy w posiadanie najnowszego wydania. Książki Rupi Kaur czyta się dosyć szybko, podobnie jak szybko się o nich zapomina – przynajmniej w moim przypadku. Miło jednak jest do nich czasem powrócić, czy „powróżyć” sobie ze strony, którą się akurat otworzy, dlatego warto mieć je w swojej biblioteczce.
Jakie są więc moje odczucia po lekturze kolejnego tomu poezji Kaur?
Zacznę może od tego, że wobec tomiku „dom ciało” nie miałam specjalnie dużych oczekiwań. Mając za sobą dwa poprzednie wydania autorki wiedziałam już czego się spodziewać. Mogę więc rzec, iż trzeci tom poezji Kaur nie zaskoczył mnie, ale i nie rozczarował. Tym razem w swoich formach poetyckich, umyślnie nie nazywanych przeze mnie wierszami, autorka porusza tematykę zdrowia psychicznego, radzenia sobie z krzywdami i traumami czy dbania o równowagę życiową...
Formy składające się na tom są według mnie silnie skontrastowane. Niektóre doskonale rozumiem i czuję, inne są dla mnie trudne do wyobrażenia. Ale czy nie o to właśnie chodzi w tego typu publikacjach?
Twórczość Kaur jest bardzo przyjemna w odbiorze. Nie mogę zaprzeczyć – porusza skrajne emocje, nie wyłączając tych bolesnych, przy tym cechują ją jednak niespotykana łagodność i wręcz kojące właściwości. Nie jest to poezja w tradycyjnym, „szkolnym” czy historyczno-literackim rozumieniu, a nowoczesna jej forma, przystępna nawet dla czytelnika który uprzednio po poezję sięgał raczej od święta, jak nie w ogóle.
„dom ciało” to ciekawa, chociaż nie najambitniejsza pozycja, która w zgiełku dnia codziennego może nam wiele uświadomić. Może pomóc nam zwolnić, dostrzec swoje wewnętrzne piękno, pragnienia i potrzeby. To oryginalna książka, która przypomni nam, że nasze ciało to dom naszej osobowości, o który zobowiązani jesteśmy dbać...
Ekspresja. Nie mówimy o niej wiele, ale każdy z nas potrzebuje w życiu jej różnorakich form. Każda ludzka jednostka poszukuje własnego sposobu wyrażania swojego wnętrza i uzewnętrzniania się wobec świata. Autorka tomiku swoją drogę ekspresji odnalazła w krótkich formach poetyckich, które zyskały ogromną popularność na całym świecie.
„dom ciało” to moje trzecie spotkanie z...
2020-12-08
Wisława Szymborska. Jedna z najsławniejszych polskich twórczyń. Wybitna poetka, literatka, Noblistka. Obdarzona niespotykanym poczuciem humoru i dystansem do świata, a jednocześnie bardzo wrażliwa i pełna empatii. Zawsze starała się postępować w zgodzie ze swoimi ideałami, chociaż system nie zawsze to umożliwiał. Kochała swoją rodzinę, bliskich i przyjaciół, mimo że nie zawsze się z nią zgadzali. Jej skromność sprawiła, że nie wiele wiemy o jej życiu prywatnym. Jednak kilka lat po śmierci tej niezapomnianej postaci mamy okazję poznać jej biografię wewnętrzną i spojrzeć na jej portret, nakreślony na nowo, nieco bardziej intymny niż dotychczas…
Do postaci Szymborskiej mam bardzo osobisty sentyment – już kiedy byłam w szkole podstawowej i nie do końca jeszcze rozumiałam poezję, jej wiersze bardzo do mnie przemawiały i w jakiś fascynujący sposób je czułam, więc właśnie to jej dzieła wybierałam na szkolne konkursy recytatorskie. Kiedy dorosłam, a poezja stała się nieodłączną częścią mojej codzienności, pozostało we mnie upodobanie do zgłębiania twórczości poetki, która patrzyła na świat z dozą prawidłowego osądu, bardzo obiektywnie – a ja nigdy nie cierpiałam skrajności. Kiedy cztery lata temu zamieszkałam w Krakowie, poetka która niegdyś stąpała po tym samym co ja bruku, stała mi się jeszcze bliższa…
W podróży przez życie Szymborskiej towarzyszyły autorce liczne materiały źródłowe – możemy zajrzeć do dowcipnych listów, które mała Wisława i jej siostra Nawoja adresowały do przebywającej w sanatorium matki. Mamy wgląd we fragmenty korespondencji z pierwszym mężem poetki, Adamem Włodkiem, z którym nawet po rozwodzie dzieliła się swoimi smutkami i radościami. Z przyjemnością śledzimy rozwój jej uczucia do Kornela Filipowicza, jak i rozeznajemy jej sytuację życiową z urywków listów do najbliższych przyjaciół czy dawnych znajomych. Wraz z wydarzeniami z życia Szymborskiej, poznajemy także wiersze, które w ich czasie powstawały, co daje nam pogląd na towarzyszące poetce uczucia i emocje.
Książka Joanny Gromek-Illg znakomicie oddaje swoisty klimat i aurę życia Wisławy Szymborskiej. Dzięki jej realistycznym opisom możemy poznać, a wręcz poczuć klimat Domu Literatów w starej kamienicy na Krupniczej, której lokatorką poetka była przez wiele lat, organizując tam literackie spotkania. Poczuć możemy także klimat małego mieszkanka Szymborskiej, zwanego „szufladą”, czy też zakopiańskiej „Astorii” w której poetka spędziła wiele miesięcy wypoczywając w Tatrach. Opowieść o życiu noblistki, którą snuje czytelnikowi autorka, jest pełna wielorakich doznań...
Książka napisana została językiem bardzo plastycznym, tak że mimo ogromnej ilości zawartych w niej informacji nie nudziła, a wciąż czytało się ją z ciekawością. Podziwiam ogrom pracy, który autorka włożyła w przygotowanie książki i w ubranie w odpowiednie słowa tej ukrytej strony poetki, którą jej udało się nieco zgłębić. Nie mogę także nie wspomnieć o tym, jak pięknie książka została wydana, co także pozytywnie wpłynęło na wrażenia z lektury. Całości, czyli zawartości merytorycznej i cytowanych utworów poetki, dopełniają fotografie, obrazujące wydarzenia z życia czy liczne relacje.
„Szymborska. Znaki szczególne” to w istocie wewnętrzna biografia naszej rodzimej, wybitnej poetki, która nie tylko przybliża nam istotne fakty z jej życia, ale także pozwala nam przyjrzeć się jej twórczości przez pryzmat wątków biograficznych. To ciekawie zarysowana opowieść o kobiecie niewysłowienie zdolnej, a przy tym skromnej i nie lubiącej rozgłosu. To spojrzenie na poetkę pod zupełnie innym kątem, pełne ciekawych odkryć i spostrzeżeń.
Wisława Szymborska. Jedna z najsławniejszych polskich twórczyń. Wybitna poetka, literatka, Noblistka. Obdarzona niespotykanym poczuciem humoru i dystansem do świata, a jednocześnie bardzo wrażliwa i pełna empatii. Zawsze starała się postępować w zgodzie ze swoimi ideałami, chociaż system nie zawsze to umożliwiał. Kochała swoją rodzinę, bliskich i przyjaciół, mimo że nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-26
Koniec. Koniec życia Leili staje się początkiem tej opowieści.
Kiedy w śmietniku na jednej z ulic Stambułu ciało kobiety umiera, jej mózg pracuje jeszcze przez następne 10 minut i 38 sekund. W tym czasie poznajemy historię życia Leili, jej pojawienia się na tym świecie w małym miasteczku na wschodzie Turcji, a po latach zostawieniu za sobą całego uciemiężenia i wyruszeniu do Stambułu. Miasta, w którym ludzie zaczynali od początku…
Laila opowiada historię spotkań. Spotkań z przypadkowymi osobami, z których każda staje się jedną z pięciorga. Pięciorga najlepszych przyjaciół.
Każda z tych osób, skrajnie od siebie różnych, przybyła do Stambułu z innej strony Turcji, z innej strony świata. Każda z nich albo uciekła, albo sama została porzucona i zostawiona sama sobie. W Stambule, mieście marzycieli i melancholików. Chociaż żyli w przeświadczeniu, że rodziny się nie wybiera, oni odnaleźli i wybrali siebie. Stali się rodziną opartą nie na więzach krwi, ale na więzach wody – czyli wzajemnym szacunku i akceptacji.
Kiedy po nagłej, zagadkowej śmierci Leila, kobieta o niskiej reputacji ale ogromnym sercu, zostaje odebrana przyjaciołom i bezwiednie przewieziona na Cmentarz Samotnych rozpoczynają oni walkę o godne przeżycie żałoby po stracie tak bliskiej im osoby…
Do sięgnięcia po tę pozycję skłoniła mnie ciekawość twórczości autorki, mieszkającej i dosyć cenionej w Wielkiej Brytanii, której książki nie było mi jednak dane dotychczas przeczytać. Kiedy dowiedziałam się, że akcja dzieje się w Stambule – mieście bliskim mojemu usposobieniu jak i upodobaniom kulturowo-artystycznym, wiedziałam, że prędzej czy później sięgnę po tę powieść pochodzącej z Turcji pisarki. Elif Shafak znana jest z walki o poprawę sytuacji kobiet w Turcji i innych krajach, w których wciąż często dochodzi do tzw. zabójstw honorowych, oraz o prawa mniejszości, wyszydzanych i dyskryminowanych. Lektura jej powieści mnie wciągnęła, przynosząc jednak o wiele więcej, niż się spodziewałam …
„10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie” to nie tylko opowieść o poszukiwaniu siebie. To wzruszająca, czasami brutalna – ale takie przecież jest życie – historia o tym, że warto brać los w swoje ręce, nawet jeżeli inni wmawiają Ci, że nie jesteś do tego zdolny. Historia, która pokazuje jak ważne jest przeżycie żałoby i zaakceptowanie odejścia bliskiej osoby. Lecz przede wszystkim, to świadectwo tego, jak wiele może zdziałać akceptacja i tolerancja drugiej osoby takiej, jaka jest. I że prześladujący o wiele większą krzywdę wyrządzają sobie, niżeli swoim ofiarom...
W swojej powieści autorka niespotykanie barwnie i autentycznie kreśli obraz Stambułu. Miasta o nieco kobiecym obliczu, które na kartach powieści żyje, stając się niemalże kolejnym z jej bohaterów. Miasta, w którym most łączy dwa kontynenty, tradycję z nowoczesnością i przepych z pustką. Miasta ayranu i baklavy, targowisk i świątyń...ale też ulicy domów publicznych...
Proza Elif Shafak trafiła wręcz idealnie w moje czytelnicze gusta. Ciekawa narracja, niepozbawiona refleksji jest jednym z atutów tej pozycji. Interesująca, chociaż zarazem nieco chaotyczna jest też jej konstrukcja, która jednak tworzy z książki coś oryginalnego. Język, również za zasługą tłumaczki, jest bardzo przystępny w odbiorze, przez co książkę od początku do końca czyta się bez większych trudności.
„10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie” to poruszająca opowieść o zyskiwaniu i stracie. Historia, która opowiada o tym, że na miłość nie trzeba zasłużyć. I podkreśla, jak ważne są w naszym życiu takie przymioty jak odwaga, wyrozumiałość i szacunek do drugiego człowieka. To także historia o tym, że kiedy nadchodzą ostatnie minuty naszego życia, rozliczamy siebie z tego, ile ofiarowaliśmy innym miłości...
Koniec. Koniec życia Leili staje się początkiem tej opowieści.
Kiedy w śmietniku na jednej z ulic Stambułu ciało kobiety umiera, jej mózg pracuje jeszcze przez następne 10 minut i 38 sekund. W tym czasie poznajemy historię życia Leili, jej pojawienia się na tym świecie w małym miasteczku na wschodzie Turcji, a po latach zostawieniu za sobą całego uciemiężenia i wyruszeniu...
2020-11-22
Ankara, Turcja. Zagubiony w wielkim świecie i budzącym się do życia kraju urzędnik biurowy rozpoczyna nową pracę w stolicy. Swój gabinet dzieli z tłumaczem języka niemieckiego, Raifem Efendim, którego podejście do otaczającego świata, jak i skryta postawa zaczynają go niezmiernie fascynować. Z czasem pomiędzy mężczyznami rodzi się nić porozumienia, w wyniku której w ręce narratora wpada dziennik Raifa, skrywający uzewnętrznienie jego duszy….
W zwykłym, zapisanym od deski do deski zeszycie, mężczyzna znajduje historię niezwykłej miłości introwertycznego Raifa do Madonny w futrze, której autoportret zobaczył on niegdyś w jednym z berlińskich muzeów. Relacja ta nie tylko wywróciła do góry nogami życie mężczyzny i wniosła do niego emocje, których wcześniej nie znał, ale także na zawsze zmieniła jego stosunek do świata, ale przede wszystkim do ludzi...
Ciekawość świata i zainteresowanie innymi kulturami doprowadziły mnie do odkrycia, iż moje usposobienie jest w istocie bardzo tureckie. Tureckie komedie, które niektórych wręcz żenują mnie śmieszą do łez. Mam w sobie również ogromne pokłady tureckiej melancholii. Ostatni czas i przymusowa izolacja sprawiły, iż zaczęłam interesować się także turecką literaturą. Przypadkowo natknęłam się na kilka poruszających cytatów z tej książki i … przepadłam! By ją zdobyć przeszukałam najczarniejsze zakątki internetu, ale wiem że było warto, gdyż jest to jedna z najpiękniejszych książek jakie było mi dane przeczytać w tym roku, a może nawet i w całym życiu…
Książka Sabahattina Alego nie jest powieścią, w której znajdziecie wartką akcję. Zdecydowanie nie! „Madonna w futrze” to historia powolna, pełna melancholii, inicjująca refleksję. To historia nie tyle opowiadająca o miłości pomiędzy dwoma bardzo pokrewnymi duszami, ale przede wszystkim to historia o tym, jak bardzo samotny może być człowiek. To przejmująca opowieść o tym, że każda nasza decyzja bądź każde nasze zaniedbanie w relacji z drugim człowiekiem może nieść za sobą poważne konsekwencje. To także poruszające świadectwo tego, jak wiele drugi człowiek może wnieść do naszego życia samą swoją osobą, i jak bardzo tego drugiego człowieka każdemu potrzeba, chociaż często nie potrafimy się do tego przyznać nawet przed samym sobą…
Powieść ta nie jest może arcydziełem na skalę światową, także pod względem językowym, jednak proza tureckiego pisarza posiada w sobie coś niezwykle magicznego, co sprawia, że po zakończeniu chce się czytać ją nieskończoną ilość kolejnych razy! Czyta się ją bowiem niespiesznie, ale z dużą dawką przyjemnych odczuć. Mimo, że każdy człowiek tak bardzo się od siebie różni, w tej powieści każdy, jak śmiem przypuszczać, odnaleźć może odrobinę siebie…
„Madonna w futrze” to opowieść o tym, jak ogromna, jak ważna jest rola miłości w naszym życiu i do jak wielu rzeczy nas ona uzdalnia. To historia, która pokazuje jednak, że nawet posiadając tę najcenniejszą rzecz, jaką jest miłość, możemy być ogromnie samotni pośród świata i ludzi. I jak bardzo potrzebujemy drugiego człowieka...
https://literackieimponderabilia.blogspot.com/2020/11/madonna-w-futrze-sabahattin-ali.html
Ankara, Turcja. Zagubiony w wielkim świecie i budzącym się do życia kraju urzędnik biurowy rozpoczyna nową pracę w stolicy. Swój gabinet dzieli z tłumaczem języka niemieckiego, Raifem Efendim, którego podejście do otaczającego świata, jak i skryta postawa zaczynają go niezmiernie fascynować. Z czasem pomiędzy mężczyznami rodzi się nić porozumienia, w wyniku której w ręce...
więcej mniej Pokaż mimo to2020
Koniec XX wieku, Nowy Jork, Brooklyn. Dewojre przychodzi na świat w rodzinie chasydów satmarskich zamieszkujących dzielnicę Williamsburg. Dziewczyna, opuszczona przez chorego psychicznie ojca oraz matkę, która porzuciła społeczność chasydzką i stała się gojką, czyli osobą w pełni świecką, pozostaje pod opieką surowego i pobożnego dziadka oraz babci, a także licznych członków rodziny, którzy starają się wychować ją na kogoś innego niż jej rodzice. Uczęszcza do specjalnej placówki dla dziewcząt, potem sama zostaje nauczycielką, jednak z każdym dniem co raz bardziej zdaje sobie sprawę, że nie pasuje do życia swojej rodziny i chasydzkiego świata. Jako kobieta nie może czytać większości upragnionych książek, jej dziadek tępi posługiwanie się ulubionym językiem angielskim tolerując wyłącznie jidysz, a dziewczyna popada w rozpacz, rozmyślając o lepszym życiu, o wolności. W wieku 17 lat zostaje wydana za maż, małżeństwo jednak okropnie ją rozczarowuje, zamiast upragnionej swobody przynosząc tylko problemy, o istnieniu których wcześniej nie miała pojęcia. Po urodzeniu syna kobieta znajduje siłę, by walczyć o swoją niezależność, stara się zdobyć wykształcenie oraz decyduje się na ostateczny krok, jakim jest opuszczenie ograniczającej ją na każdej płaszczyźnie, ortodoksyjnej społeczności…
Jakiś czas temu usłyszałam o serialu Netflixa o tym samym tytule. Szybko dowiedziałam się, iż powstał on na podstawie książki opisującej faktyczne wspomnienia autentycznej osoby, od razu więc poczułam potrzebę zapoznania się z tą pozycją. Z perspektywy kulturoznawczej bardzo ciekawiła mnie możliwość wniknięcia w pewną zamkniętą społeczność, czytając o niej „od środka”.
Książka Deborah Feldman bardzo mną wstrząsnęła. Czytając wspomnienia kobiety było mi zwyczajnie smutno, że istnieją na świecie tak funkcjonujące społeczności. Za wszelką cenę starałam się znaleźć na kartach książki coś, co pomogłoby mi zrozumieć mechanizmy jej działania. Autorka opisuje zwyczaje panujące w chasydzkiej społeczności, ważne, a czasem wręcz skandaliczne wydarzenia które miały w niej miejsce, oraz zwyczajowe postępowanie jej członków, których prawdziwe intencje autorka jest w stanie rozszyfrować spod fałszywych uśmiechów. Opowiada jak z jej perspektywy wyglądały tradycje swatania, narzeczeństwa czy śluby, relacjonuje przebieg różnych żydowskich świąt, upokarzających rytuałów oczyszczających czy kwestie zamiatania pod dywan prawdziwych problemów, by tylko uniknąć skandalu. Z każdą stroną kibicowałam bohaterce, by udało jej się spełnić marzenia i by sprawiedliwość zwyciężyła.
Książka to zapis wspomnień Deborah od czasów dzieciństwa. Często więc czytamy wspomnienia małej dziewczynki ubrane jednak w słowa dorosłej kobiety, co nieco utrudnia odbiór, można jednak się przyzwyczaić. Książka szokuje, a przez to i wciąga. Odnoszę jednak wrażenie, że w pewnych momentach brak autorce obiektywizmu, trudną jednak ją za to winić, po tym czego doświadczyła.
„Unorthodox” to opowieść o walce o lepsze jutro. Historia, która pokazuje, jak bardzo mogą pomóc nam marzenia, nawet te, które wydają się nierealne. Udowadnia, że warto formować własne zdanie i domagać się podstawowych praw człowieka, jak wolność i szacunek. Opowieść, która wstrząsa, zaskakuje, czasem wzrusza. I inspiruje do tego, by mieć odwagę wziąć swój los we własne ręcę…
Koniec XX wieku, Nowy Jork, Brooklyn. Dewojre przychodzi na świat w rodzinie chasydów satmarskich zamieszkujących dzielnicę Williamsburg. Dziewczyna, opuszczona przez chorego psychicznie ojca oraz matkę, która porzuciła społeczność chasydzką i stała się gojką, czyli osobą w pełni świecką, pozostaje pod opieką surowego i pobożnego dziadka oraz babci, a także licznych...
więcej mniej Pokaż mimo to2020
Weronika wychowywała się w małopolskich Olszynach, swojej Ojcowiźnie. To tutaj, zajadając draże Korsarz czy gumę Turbo uczyła się świata, uczyła się ludzi. Obserwowała swoistą topografię rzeczywistości, rozwijającą się wieś czy pojawiające się mody, na cappuccino z torebki, ciasto karpatkę pieczone w zielonym piekarniku czy rzekomo niezwykle wytrzymałe naczynia z duraleksu. Każdego dnia marzyła o Jajku Niespodziance czy lodach Panda w niedzielę po kościele. Jej świat oscylował wokół kuzynów, cioteczek, przybranych babć i podwórkowych znajomych. Oraz wokół postaci wyjątkowych dla niej osób, znanych jej z życia czy opowieści, jak ciocia Genia - góralska feministka, malutki wujaszek Władzio który był głuchy i pełnił funkcję lokalnego dzwonnika czy ciotka Samuela, która malowała smutne obrazy i słuchała Hildegardy z Bingen, bo urodziła się w dniu, w którym inna ciotka „się pogubiła”. Mieszkańcy Olszyn odmierzali czas od jednego do następnego bicia kościelnych dzwonów, od śmierci do śmierci. Bo właśnie ona, śmierć, oswojona mniej lub bardziej, jest mianownikiem każdej z historii opowiedzianych przez Weronikę. Przez dziewczynkę z pamięcią absolutną, która zauważyła, że odbiega od reszty...
Bardzo lubię pozycje, które zabierają czytelnika gdzieś wgłąb życia autora. Do chwil, często osobistych, ale niesamowicie kształtujących jestestwo. Do momentów intymnych, lub takich, którymi chcemy podzielić się z całym światem. Opowieść Weroniki Gogoli zabiera nas do jej dzieciństwa, do lat 90, które pod jej piórem ulegają pewnej mitologizacji. Autorka opowiada nam swoje dzieciństwo, dzieje swojej rodziny od dziada pradziada. Opowiada, bo ma to we krwi – każdy niemal Gogola na olszyńskiej ziemi, w stopniu mniejszym lub większym uprawiał gawędziarstwo, więc i ona ma do niego spore skłonności. Weronika to dziewczynka, która jest stamtąd, jednocześnie stamtąd nie będąc. Silnie zakorzeniona, jednak posiadająca daleko sięgające konary. Dorasta w Olszynach, ma jednak świadomość swojej inności i tego, że odczuwa i rozumie więcej, inaczej. W społeczności tradycyjnej, w której ludowość jednak ważniejsza jest od religijności, w której nie brak zabobonów czy ludowych podań , mała Weronika fascynuje się zjawiskiem śmierci. Śmierci, która co jakiś czas nawiedza rodzinę, bliższą i dalszą, nawiedza sąsiadów i przybrane cioteczki. Śmiercią, której nikt się nie boi, i na którą nawet wielu z utęsknieniem czeka. „Po trochu” to zapis fascynacji autorki zjawiskiem śmierci i jej ewolucja stosunku do niej. Książka, do napisania której bezpośredni impuls stanowiła śmierć taty, a zebranie której miało być dla autorki autoterapią.
Weronika Gogola znakomicie operuje słowem pisanym, jednak w jej stylu jest coś osobliwego. Styl ten jest mianowicie bardzo prosty i bezpośredni. Wedle niektórych – aż za bardzo. Swego rodzaju myślotok o świecie widzianym oczami dziecka. Ja wprost przezeń płynęłam! Język jest prosty, powiedziałabym, że ciut reporterski, ciekawie zamyka otaczającą rzeczywistość. Jest to język wiejski, korzystający z olszańskiej gwary, prosty, a jednocześnie barwny. Na kartach książki język ten ewoluuje i dorasta wraz z bohaterką. Powieść często błędnie interpretowana jest jako zbiór opowiadań. W rzeczywistości jest to powieść oparta na dwunastu strofach ludowej pieśni żałobnaej „Żegnam cię mój świecie wesoły”. Każda strofa pieśni to inna historia. 12 wydaje się też mieć tutaj znaczenie symboliczne, być związana z naturą. 12 miesięcy, 12 godzin. 12 to liczba natury, tak jak naturalna w tradycji ludowej jest śmierć...
„Po trochu” to opowieść o tym, jak silne są więzi i jak bardzo nasze korzenie przywiązują nas do Ziemi. To historie ukazujące, że do pewnych prawd dojrzewa się właśnie po trochu. Tak ja po trochu opowiada się historie.
Czy zechcesz przystanąć i przeczytać „Po trochu”? Spokojnie, powoli, po trochu...
Weronika wychowywała się w małopolskich Olszynach, swojej Ojcowiźnie. To tutaj, zajadając draże Korsarz czy gumę Turbo uczyła się świata, uczyła się ludzi. Obserwowała swoistą topografię rzeczywistości, rozwijającą się wieś czy pojawiające się mody, na cappuccino z torebki, ciasto karpatkę pieczone w zielonym piekarniku czy rzekomo niezwykle wytrzymałe naczynia z duraleksu....
więcej mniej Pokaż mimo to
Mężczyzna po śmierci matki porządkuje jej mieszkanie. Stopniowo przegląda jej ukochany księgozbiór, rzeczy codziennego użytku czy inne bibeloty. Niemal każdy przedmiot wiąże się z niezliczoną ilością wspomnień. Ze wspomnień tych wyłania się portret wyjątkowej kobiety, która była za swojego życia zmarła kobieta. Syn poznaje historię matki, historię swoich rodziców, na którą wcześniej nie potrafił się otworzyć.
Jakie wnioski wyciągnąć możemy z jego „sentymentalnej”, jednak w rzeczywistości pozbawionej sentymentów, szczerej podróży?
Książka Marcina Wichy już dawno przykuła moją uwagę, ze względu na bardzo ciekawy, bo niespotykanie minimalistyczny design okładki. Ostatnio, na fali zainteresowania książkami nominowanymi do Literackiej Nagrody Nike w końcu po nią sięgnęłam. Mimo niepozornego rozmiaru książka silnie nacechowana jest emocjonalnie. Sposób kształtowania narracji jest raczej „slow”, jednak książkę czyta się bardzo szybko.
Próba odkrycia drugiej, skrywanej przed ludźmi strony matki, której podjął się autor to bardzo ciekawy przykład oswojenia się ze stratą. Stratą, która była do przewidzenia, ale jednak zaskoczyła. Stratą, która już pozornie oswojona jeszcze przez długi czas jest wypierana. Stratą, która zawsze uświadamia jak wiele słów pozostało niewypowiedzianych...
Pisarstwo Marcina Wichy jest dosyć oszczędne w środkach, podobnie chyba jak jego projekty. Mimo tej oszczędności wiele można jednak wyczytać między słowami. Książka nie jest najłatwiejsza w odbiorze, ze względu na swoją tematykę, która do najlżejszych nie należy. Użyte przez autora środki stylistyczne też bardzo często są bezpośrednie, pozbawione zbędnych sentymentów. Myślę, że podczas tworzenia książki mogła przyświecać mu maksyma „minimum słów, maksimum treści”. I bardzo dobrze mu się to udało!
„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to opowieść o radzeniu sobie ze stratą, bez utraty tego, co było najpiękniejsze w relacji z osobą, której już zabrakło. To ciekawa propozycja, jednak nie dla każdego, bo wymaga odpowiedniego nastroju. To świadectwo tego, że nie zawsze pozostawiamy po sobie to, co faktycznie chcielibyśmy by po nas pozostało...
Mężczyzna po śmierci matki porządkuje jej mieszkanie. Stopniowo przegląda jej ukochany księgozbiór, rzeczy codziennego użytku czy inne bibeloty. Niemal każdy przedmiot wiąże się z niezliczoną ilością wspomnień. Ze wspomnień tych wyłania się portret wyjątkowej kobiety, która była za swojego życia zmarła kobieta. Syn poznaje historię matki, historię swoich rodziców, na którą...
więcej Pokaż mimo to