-
Artykuły17. Nagroda Literacka Warszawy. Znamy 15 nominowanych tytułówLubimyCzytać1
-
ArtykułyEkranizacja Chmielarza nadchodzi, a Netflix kończy „Wiedźmina” i pokazuje „Sto lat samotności”Konrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzy książki mają nad nami władzę? Wywiad z Emmą Smith, autorką książki „Przenośna magia“LubimyCzytać1
-
ArtykułyŚwiatowy Dzień Książki świętuj... z książką! Sprawdź, jakie promocje na ciebie czekają!LubimyCzytać7
Biblioteczka
Cóż... Bardzo przyjemnie brzmiały recenzje tego komiksu. Na tyle przyjemnie, że kolejny raz zapomniałem o dwóch prawdach mi kiedyś objawionych.
Prawda A - nieważne za ile kupię komiks, niemal zawsze mam wrażenie, że przepłacam.
Prawda B - dziesiątki różnych komiksów (od "Fistaszków" po powieści graficzne w stylu "From hell") nigdy nie wywołały we mnie większych i głębszych emocji. Śmiech, namysł, frajda, ale nie wzruszenie lub podziw.
Nie to medium...
Ja naprawdę doceniam ten album. Historie ładnie się zazębiają, w kalejdoskopie kolejnych odsłon biografii bohaterki komiksu znajdziemy i horror, i wojenną traumę, i diagnozę społeczeństwa amerykańskiego, i fantastykę, i melodramatyczne poszukiwania rodziny... Kilka wymian zdań, kilka kadrów, charakterystyczna kreska. A jednak to trochę taki "Forrest Gump" zanurzony w kontrkulturowej wannie.
Tylko czy faktycznie aż tak mi zależało na zaglądaniu w duszę Ameryki? Chyba nie...
Cóż... Bardzo przyjemnie brzmiały recenzje tego komiksu. Na tyle przyjemnie, że kolejny raz zapomniałem o dwóch prawdach mi kiedyś objawionych.
Prawda A - nieważne za ile kupię komiks, niemal zawsze mam wrażenie, że przepłacam.
Prawda B - dziesiątki różnych komiksów (od "Fistaszków" po powieści graficzne w stylu "From hell") nigdy nie wywołały we mnie większych i głębszych...
2024-01-06
2024-01-06
No OK. Uprzedziłem się do tej komedii tak bardzo, że "Chmury" nazywałem "komedią". Dodatkowo odrzucał mnie archaiczny przekład, który jest w stanie położyć absolutnie każdy klasyczny tekst.
Przeczytałem jednak w jeden dzień i nawet momentami robiło się zabawnie. Oczywiście tylko tam, gdzie nie było tych długaśnych wypowiedzi, monologów, rozwlekłych przemów. To w sumie zbyteczne w ogólnym rozrachunku.
Stary głupi ojciec chce się od groteskowo przedstawionego Sokratesa dowiedzieć, jak można wykręcić się od spłacania długów, a te rosną za sprawą bananowego synalka zafascynowanego końmi. Typowy koniarz... Sokrates uczy kombinowania, żonglowania słowami, ale ojciec jest na tyle ograniczony, że niewiele ta nauka mu daje. Za to młody uczy się tych sztuczek w ekspresowym tempie i spuszcza manto ojcu, dowodząc zgodnie z zasadami logiki, że dzieci mogą (a nawet powinny) bić rodziców.
To tak w skrócie.
Ma to wszystko bardzo oczywistą wymowę, w sumie uniwersalną problematykę. Komediowe elementy są dość proste (na przykład jaszczurka nasikała do rozdziawionej gęby Sokratesa), ale mnie to śmieszy, więc pewnie biłbym Arystofanesowi brawo. Oszczędnie ale jednak.
No OK. Uprzedziłem się do tej komedii tak bardzo, że "Chmury" nazywałem "komedią". Dodatkowo odrzucał mnie archaiczny przekład, który jest w stanie położyć absolutnie każdy klasyczny tekst.
Przeczytałem jednak w jeden dzień i nawet momentami robiło się zabawnie. Oczywiście tylko tam, gdzie nie było tych długaśnych wypowiedzi, monologów, rozwlekłych przemów. To w sumie...
2024-01-06
Gdy się zaczęło czytać, nie było najgorzej. Szybko człowiek się oswajał z językiem, z "wibracją" Słowackiego. A jednak 1000 orenów każdemu, kto bez przygotowania wyciągnąłby z tego dramatu wnioski na temat powstania listopadowego. Ba! W ogóle XIX wieku w dziejach Polski.
Jako opowieść to na pół pretekstowa historia osadzona w umownym "dawno", jakieś nastroje celtyckie, jakiś McPherson, te średniowieczne tropy bliskie romantykom + Szekspir ze wskazaniem na Lady Macbeth. Zabawa ulubionymi gadżetami nadwiślańskich płaczliwych wieszczów.
Z drugiej strony jak zawsze gdzieś tam się Słowacki nabija. Wkładając w usta złej królowej wykład o potępieniu śmiechu, tworzy jednocześnie absurdalną i zabawną powstać Ślaza (taki stuningowany Grabiec). Bawi się tymi kukiełkami-bohaterami. I tylko jako zabawę chyba należy ten dramat traktować.
Śmierć? Groza? Frenetyzm? Cóż... Jak w horrorach. Kwestia umowy, że się tego boimy i nas to brzydzi.
Gdy się zaczęło czytać, nie było najgorzej. Szybko człowiek się oswajał z językiem, z "wibracją" Słowackiego. A jednak 1000 orenów każdemu, kto bez przygotowania wyciągnąłby z tego dramatu wnioski na temat powstania listopadowego. Ba! W ogóle XIX wieku w dziejach Polski.
Jako opowieść to na pół pretekstowa historia osadzona w umownym "dawno", jakieś nastroje celtyckie,...
Na fali opłakiwania w Internetach Cormaca Mc. chwyciłem DROGĘ tego właśnie autora. To moja pierwsza jego powieść (i chyba ostatnia).
O ile wieczorne lektury zawsze sprzyjają niemal teologicznej interpretacji takich złowieszczych tekstów, to lektury poranne zawsze anulują kredyt potężnego zaufania.
To DROGA donikąd, kolorowanka dla dorosłych, by im się zbyt komfortowo nie żyło, fotografia przefiltrowana przez doomerskie narzędzia. Trwająca pół godziny black metalowa piosenka złożona z dwóch akordów i zagrana w tempie kapiącej z dachu smoły.
Na fali opłakiwania w Internetach Cormaca Mc. chwyciłem DROGĘ tego właśnie autora. To moja pierwsza jego powieść (i chyba ostatnia).
O ile wieczorne lektury zawsze sprzyjają niemal teologicznej interpretacji takich złowieszczych tekstów, to lektury poranne zawsze anulują kredyt potężnego zaufania.
To DROGA donikąd, kolorowanka dla dorosłych, by im się zbyt komfortowo...
Z Silverbergiem mam problem. Teoretycznie wszystko jest na miejscu. I wizja, i pomysł, i bohaterowie, miejsce, oddech przestrzeni, ale... Ech... Coś za dużo tych dyskusji tutaj mamy. Obracają językami postacie, muszą się nagadać, a autor chce im umożliwić te wymiany myśli. Debaty, retoryka, szlachetna i nudna sztuka przekonywania do swoich racji. No i największa przypadłość Silverberga - zero poczucia humoru. Klasyk, ale sztywny jak gość grający na trąbce na pogrzebie.
Z Silverbergiem mam problem. Teoretycznie wszystko jest na miejscu. I wizja, i pomysł, i bohaterowie, miejsce, oddech przestrzeni, ale... Ech... Coś za dużo tych dyskusji tutaj mamy. Obracają językami postacie, muszą się nagadać, a autor chce im umożliwić te wymiany myśli. Debaty, retoryka, szlachetna i nudna sztuka przekonywania do swoich racji. No i największa przypadłość...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Koniec chrześcijańskiego świata” to tytuł bardzo mocny, definitywny, nie zostawiający złudzeń. I dobrze. Ja tam lubię silne otwarcia, by potem się przekonać, że ładnie się wszystko niuansuje lub, co lepsze, treść potwierdza dobitność tytułu.
Oto następuje koniec świata, który istniał i promieniował przez mniej więcej szesnaście wieków. A potem przyszła rewolucja francuska i system zaczął wpadać w drgania. Tych nie udało się wygłuszyć. Finałem był Sobór Watykański II, który uznał „wolność religijną” i tym samym podważył to, co sam Kościół głosił od momentu uzyskania swojej dominującej roli w Europie (i dalej). Delsol wietrzy tutaj jedną z przyczyn upadku „świata chrześcijaństwa” – wstyd, żal i wyrzuty sumienia spowodowane dźwiganiem ciężaru własnej nienegocjowalnej pozycji w świecie idei, ducha etc.
Wszelkie próby utworzenia struktury państwowej, która narzucałaby obywatelom idee bliskie chrześcijaństwu, prędzej czy później zamieniły państwa w autorytatywne potworki. Starzy dobrzy znajomi – Franco, Salazar, Mussolini… Faszyzm/korporacjonizm ostatecznie zobrzydził ludziom doktryny, które miał restaurować. Chrześcijaństwo, które z definicji nie „przystaje” do władzy świeckiej, próbuje wzmocnić swój autorytet i możliwości dzięki wpływu na świat, dzięki właśnie tej władzy. Efektem są gwałtowne antyklerykalne odruchy w państwach/miejscach, gdzie wójt, pan i pleban klepali się po plecach.
Pojawia się pierwszy silny cios. Delsol twierdzi, że żadne społeczeństwo nie oparło się fali nowoczesności. Próby stopowania lub zawracania przemian nie były w stanie spowolnić marszu chrześcijaństwa ku przepaści. Bujdą na resorach okazały się często przywoływane słowa, że wiek XXI będzie wiekiem religii lub nie będzie go wcale. Wiek XXI jest/będzie religijny, ale nie będzie chrześcijański. Niewielu stać (intelektualnie) na ateizm. Społeczeństwa wierzą. Świat się nie zawali, gdy chrześcijaństwo stanie się niewidzialne lub utraci wpływ na świat. Nie zatopi nas fala nihilizmu, cynizmu, materializmu. Humanizm jest w stanie doskonale zastąpić normy moralne wynikające z praw religijnych. Pojawią się nowe formy łączące duchowość Wschodu, filozofię antyczną i chrześcijaństwo. Pojawiła się już sakralizacja Natury, której „czciciele” tworzą własne niemal religijne zbiory zachowań.
Rdzeniem książki Delsol jest uświadomienie odbiorcom, że świat raczej dryfuje niż jest holowany w jakimś kierunku. Dryfuje ku przyszłości, która zawsze zmiatała/zmieniała stare formy, adaptowała je do nowych idei, które z czasem (często po wiekach) znów się zestarzeją i przekształcą się za sprawą kolejnych idei. Pogaństwo musiało umrzeć, bo chrześcijaństwo było młode i dynamiczne, zdecydowane i ofensywne. Po wiekach chrześcijański świat wpada w podobne agonalne drgawki. Ktoś może obrazić się na pachnący tutaj determinizm. Cóż, można się obrażać… Losem starych form jest obumrzeć, gdy stracą siłę oddziaływania na ludzi. Sami wierzący muszą być totalnie zdezorientowani, gdy okazuje się, że molestowanie/pedofilia, które jeszcze w połowie wieku XX nie były powodem „zamieszania”, teraz okazują się kamieniami, które obciążają tonące łodzie.
Pozytywne jest to, że nowoczesność nie umie stworzyć konceptu moralności bez budowania na fundamentach chrześcijaństwa, chociaż te fundamenty skrzętnie ukrywa i milczy o ich istnieniu. Żadna epoka nie tworzy własnej (od zera) zbioru cnót. Zawsze jest on postawiony na warstwach cnót z poprzednich epok. Problematyczna wydaje się być koncepcja Prawdy. Łatwo nią szafować, ale gdy chcemy kogoś do niej przekonać i zabraknie nam argumentów, wtedy z Prawdy zostaje karykatura. Przestaje być poręczna kwestia prawa naturalnego. Prawo naturalne ponoć doskonale pokrywa się z chrześcijaństwem, a jednak są miliony ludzi, którzy „z natury” nie podzielają chrześcijańskich wartości, i aż wstyd nazwać ich gorszymi, bo mają inne prawa, które nazwą naturalnymi.
A jak mają się chrześcijanie zachować (przechować?) w tym prochrześcijańskim świecie? Mnie ta opcja bardzo odpowiada, no ale to ja. Być cichym i dyskretnym apostołem. Skończyły się czasy prozelityzmu. To odpycha. Jedyną drogą zmiany świata nie są ustawy, demonstracje, pogróżki, mariaże z tronem, wysadzanie w powietrze klinik aborcyjnych etc. Jedyną drogą jest przekonanie ludzi do tego, że sacrum jest osadzone w człowieku – i w płodzie, i w starcu. Odebranie Kościołowi jego wpływów (mówię o instytucji) nie spowoduje, że chrześcijaństwo zniknie. Zmieni tylko swoją taktykę. Być może wróci do początków. Skoro nie można być potęgą, trzeba być przykładem (A. Camus).
Gdy jest się mniejszością, konieczne jest praktykowanie cnót spokoju, cierpliwości i wytrwałości. Dzisiejsze czasy przypominają czasy pierwszych chrześcijan, więc może to szansa na nowe otwarcie? A w ogóle najlepiej by było, gdybyśmy byli bez-silnymi świadkami wiary, „tajnymi agentami Boga”. To ostatnie określenie pasuje mi bardzo do „Człowieka, który był Czwartkiem” Chestertona. No ale to już inna historia…
„Koniec chrześcijańskiego świata” to tytuł bardzo mocny, definitywny, nie zostawiający złudzeń. I dobrze. Ja tam lubię silne otwarcia, by potem się przekonać, że ładnie się wszystko niuansuje lub, co lepsze, treść potwierdza dobitność tytułu.
Oto następuje koniec świata, który istniał i promieniował przez mniej więcej szesnaście wieków. A potem przyszła rewolucja...
Najwięcej zarzutów kierowanych przeciwko tej książce krąży wokół prywatnego życia autora, który wpierw był księdzem i znakomitym teologiem-nauczycielem, a potem zrzucił sutannę i przeszedł na drugą stronę mocy i dokonał aktu apostazji. I taka biografia ma kompromitować niemal każdą tezę Polaka. Ech... Kiepskie to. Fatalnie świadczy o recenzentach.
Nie wiem, czy Bóg istnieje. To kwestia wiary. Ja nie mam problemu z uznaniem, że istnieje większy sens i za równie naturalne uznałbym, że sensu nie ma i jesteśmy potomkami małp, które najadły się grzybów. I "System kościelny..." nie jest książką o Bogu! Jest pracą prześwietlającą mechanizmy "maszyny Kościoła". To jest różnica, którą nie rozumieją porzucający Instytucję, ale pielęgnujący w sobie duchowość, a nawet tożsamość chrześcijańską.
(I proszę to pojąć - wychodzimy z założenia, że kościół jest instytucją ludzką, a frazes, że może być święty pomimo 99% grzeszników w nim obecnych, jest tak nielogiczny, że aż wstyd. Cóż...)
Książka jest niemożliwie erudycyjna. To wyższa półka. Nie ma to tamto. Złożona z 6 tez, które z różnych stron próbują uchwycić fenomen Systemu. Systemu jako zamkniętej, zorganizowanej i wewnętrznie spójnej przestrzeni. Oczywistej dla wszystkich, którzy są WEWNĄTRZ. Wystarczy jednak zrobić kilka kroków na ZEWNĄTRZ, by dostrzec większość patologii, intelektualne szalbierstwa i mechanizmy uzależniające "mieszkańców" Systemu.
Co mnie uderzyło i potwierdziło moje intuicje? Będzie nie po kolei i chaotycznie. To tylko recenzja, a nie streszczenie książki.
System do mistrzostwa opanował mechanizm "wymyśl chorobę, sprzedaj lekarstwo". Indukować winę, skatalogować grzechy, a potem roztrąbić, że dysponuje się jedynym środkiem wybielającym na splamioną duszę.
W powszechnej świadomości mamy uproszczony obraz twórców Ewangelii - naoglądali się cudów, nasłuchali przypowieści Chrystusa i mamy dzięki temu wiarygodne, nieskażone źródło Dobrej Nowiny. Cóż... Ewangelie redagowano później, w konkretnych uwarunkowaniach historycznych, mając konkretne cele wobec tworzących się wspólnot. Ewangelie można więc potraktować zatem jak instrumenty służące do organizacji struktur. Struktur oczywiście hierarchicznych i podzielonych na "duchowieństwo" i laikat.
Sfery, które mogą skompromitować System, znajdują się wg Systemu ZAWSZE poza nim. To znaczy, że próby reformy/naprawy Systemu skupiają się na naprawianiu świata POZA Systemem a nie wewnątrz niego. Modernizm, rozwiązłość, nowoczesność, globalizacja, permisywizm... Zawsze znajdzie się wirus, który infekuje "zdrowe" ciało Systemu.
Niebywale sprytnie wykorzystuje się koncepcję miłosierdzia. System milczy w przypadku wykrycia w swoim ciele zdegenerowanego elementu i przyznaje mu prawo do bycia "ofiarą miłosierdzia", która może w każdej chwili zaznać uzdrawiającego miłosierdzia. System jest przestrzenią "ocalającą", gdzie zbiegły grzesznik znajduje ochronę. Gorzej, że grzesznik unika tym samym procedur obowiązujących poza Systemem. Stąd problem przenoszenia oskarżonych o pedofilię z jednej komórki Systemu do innej komórki bez ryzyka przechwycenia przez inne niż Systemy niż kościelny.
Dużo, dużo tego. Z uwypuklonym "Nie ma zbawienia poza Systemem", co jest rzecz jasna czystej wody uzurpacją, gdy stanie się poza murami Systemu.
Ważna, mądra, do wielokrotnego czytania i wynotowywania cytatów praca.
No ale System uzna, że tylko diabeł może tej książce dać 10/10.
Najwięcej zarzutów kierowanych przeciwko tej książce krąży wokół prywatnego życia autora, który wpierw był księdzem i znakomitym teologiem-nauczycielem, a potem zrzucił sutannę i przeszedł na drugą stronę mocy i dokonał aktu apostazji. I taka biografia ma kompromitować niemal każdą tezę Polaka. Ech... Kiepskie to. Fatalnie świadczy o recenzentach.
więcej Pokaż mimo toNie wiem, czy Bóg...