-
ArtykułyAzyl i więzienie dla duszy – wywiad z Tomaszem Sablikiem, autorem książki „Mój dom”Marcin Waincetel1
-
ArtykułyZa każdą wielką fortuną kryje się jeszcze większa zbrodnia. Pierre Lemaitre, „Wielki świat”BarbaraDorosz5
-
ArtykułyStworzyć rzeczywistość. „Półbrat” Larsa Saaybe ChristensenaBartek Czartoryski15
-
ArtykułyNagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego: poznaliśmy 10 nominowanych tytułówAnna Sierant15
Biblioteczka
Tomek Lipiński to jedna z tych postaci polskiej sceny muzycznej, których nie trzeba nikomu przedstawiać. Od prawie czterech dekad obecny w polskiej muzyce, odpowiedzialny za kilka projektów, które do dziś dnia nie tylko dają się słuchać, ale wciąż jeszcze wyznaczają standardy nowym pokoleniom. Rozmowa ze Stefanem Bratkowskim przywołuje jednak nie tylko muzykę.
W naszym rodzimym rynku książek o muzyce dominują ostatnio rozmowy, wywiady-rzeki, jak choćby świetny cykl rozmów Rafała Księżyka z Tomaszem Stańką, Tymonem Tymańskim i Robertem Brylewskim, parę innych pozycji też się znajdzie. Wydaje się to zabiegiem dość dobrym, w takiej rozmowie można zahaczyć o wiele tematów. Podobnie dzieje się w wypadku książki Dziwny, dziwny, dziwny.
Konwencja rozmowy dwóch panów w jednym wieku jest tym, co czyni tę książkę czymś wyjątkowym. Oto okazuje się, że ludzie urodzeni i wychowani w tym samym pokoleniu mają tyle samo wspólnego co osobnego, nawet jeśli wychowali się w niedalekiej pod względem geograficznym odległości. Dla mnie osobiście to o tyle ważne, że moi rodzice to w sumie to samo pokolenie, a przecież zupełnie inni ludzie, nie tylko z powodu odmiennych gustów muzycznych.
Inność – oto słowo klucz, słowo wytrych, słowo tłumaczące niezrozumiały na pozór fakt, że jeden z największych wizjonerów polskiej muzyki rockowej jest postacią znaną i nieznaną jednocześnie. Być może nie aż tak zapomnianą przez mainstream jak kolega z Brygady Kryzys, Robert Brylewski, ale jednak. W odpowiedzi na to pytanie skłaniam się zdecydowanie do teorii mówiącej o tym, że ludzie wyprzedzający swój czas mają po prostu pod górkę w życiu, by użyć jedynie wyrażeń parlamentarnych i oględnych.
Tytuł tej książki można odczytywać na dwa różne sposoby. Dziwny jest przecież ten facet, który z uporem maniaka próbuje całkiem nowych rzeczy, nie patrząc na to, co krytycy i fani powiedzą o tym, co ostatnio nagrał. Z drugiej strony ta tytułowa dziwność ma dla mnie posmak artystycznego ciągłego zdziwienia nad rzeczywistością tego najlepszego ze światów. Bez tych dwóch, przecinających się dziwności, pewnego rodzaju odmienności od powszechnie obowiązującej normy, nie da się chyba stworzyć niczego godnego uwagi. Jak zauważa w pewnym momencie sam Lipiński, muzyka jest częścią poszukiwań ogólnego sensu.
Nie jestem bezkrytycznym fanem całej twórczości Lipińskiego, pewnych rzeczy nie zdołałem i pewnie nie zdołam już pojąć. Niemniej jednak nie trzeba wielbić kogoś, by być w stanie docenić jego wpływ na to, jak ta nasza krajowa muzyka, słabiutka i marniutka w gruncie rzeczy, zmieniła się pod wpływem kilku piosenek napisanych i zagranych przez tego pana i paru jego kolegów. Pod tym względem ta książka jest o wiele ważniejsza niż nawet ostatnio wydana płyta To, czego pragniesz, skądinąd zresztą całkiem dobra. Lektura książki pokazuje bardzo wyraźnie, że można (a być może nawet trzeba) być po prostu sobą, bo inaczej zwyczajnie nie da się być artystą. Robienie swojego i, co równie ważne, na swoich warunkach – to dla mnie główne przesłanie i zarazem główna jakość tej książki. Nie bez przyczyny Lipiński nie raz odwołuje się do artystów, którzy po prostu robili swoje, jak choćby Dylan, odsądzany od czci i wiary za wzięcie do ręki gitary podłączonej do prądu.
Nie ma w tej książce zbyt wiele tego, czym napełniają się często autobiograficzne książki zachodnich gwiazd – narkotyków, seksu, ekscesów po pijaku. Jest za to człowiek, który ma własną wizję świata i który umie przyznać się do błędów. Po tych właśnie cechach poznaje się kogoś naprawdę wyjątkowego. I choćby z tego względu warto tę książkę przeczytać.
Tomek Lipiński to jedna z tych postaci polskiej sceny muzycznej, których nie trzeba nikomu przedstawiać. Od prawie czterech dekad obecny w polskiej muzyce, odpowiedzialny za kilka projektów, które do dziś dnia nie tylko dają się słuchać, ale wciąż jeszcze wyznaczają standardy nowym pokoleniom. Rozmowa ze Stefanem Bratkowskim przywołuje jednak nie tylko muzykę.
W naszym...
Książki o uzależnieniach są w naszym kraju dość monotematyczne, w ogromnej większości dotyczą nadużywania alkoholu. Inne środki pojawiają się co prawda sporadycznie w wielu książkach, ale o prawdziwym piekle uzależnienia opowiadają właściwie nieliczne, które można w zasadzie wymienić na palcach jednej ręki. Pamiętnik narkomanki i Kokaina Barbary Rosiek, Gady Mirosława Sokołowskiego, Heroina Tomasza Piątka tworzą właściwie całość listy, przynajmniej wśród powieści znanych i w pewien sposób znakomitych. Do tego zacnego grona dołącza właśnie książka Relaks amerykański autorstwa Juliusza Strachoty, wydana przez Ha!art.
Powieść rozwija się bez większych zaskoczeń. Miłe złego początki, czyli stany euforycznego odjazdu, który zatrzymuje czas, tłumi ból i staje się furtką, przez którą chce się wymykać każdego dnia, każdej chwili. Uczucie tak piękne, że nie sposób odmówić sobie kolejnego razu. Potem przychodzą pierwsze problemy, ale wszystko jest przecież pod kontrolą. Życie zawodowe i osobiste coraz mniej znaczy, znika rzeczywistość już zaznana i pojawia się mały świat urojeń, bańka złudzeń, którą trzeba wciąż nadmuchiwać za pomocą zwiększonych, coraz częściej przyjmowanych dawek. Rosną problemy finansowe, odwiedziny w lombardzie stają się częstsze niż te w osiedlowej piekarni, mieszkanie pustoszeje podobnie jak zasięg spraw, którymi bohater chciałby lub mógłby się zajmować. Krąg uzależnienia staje się coraz węższy, coraz bardziej wyboisty jednocześnie. Schemat to znany, piszą o tym wszyscy dotykający tematu, książka Strachoty pod tym względem nie odkrywa niczego nowego.
Nowe w powieści Relaks amerykański jest zupełnie co innego i ta cecha świadczy o największej wartości tej powieści. Oto główny bohater wpada w sidła legalnego leku, jest przywiązany nie do brudnej polskiej heroiny z bajzla, ale do ogólnie dostępnego środka, Xanaxu. Teoretycznie problem nie powinien być nowy, wystarczy wspomnieć ciche tragedie uzależnionych od Relanium i innych środków uspokajających, podobnie zresztą było ze słynnymi środkami wspomagającymi odchudzanie, co zobaczyć można było w słynnym filmie Requiem dla snu. Nikt jednak o tym nie pisał, tragedie toksykomani - by użyć tu określenia stosowanego przez doktora Thiele, psychiatry będącego prekursorem leczenia odwykowego w Polsce - przeważnie dotyczą kobiet i, podobnie jak dzieje się to w przypadku kobiecego alkoholizmu, są pomijane milczeniem. Pod tym względem książka Strachoty może stanowić zdecydowany wyłom w świadomości czytelniczej. Osoba uzależniona, o czym próbował również pisać Tomasz Piątek, to już nie jest ten zużyty narkoman z dworca, ale często osoba szanowana, nierzadko pracująca w szanowanym i dobrze płatnym zawodzie, przynajmniej do pewnego czasu.
Relaks amerykański ma też inną zaletę. Otóż jest też po prostu świetnie napisaną powieścią, której lektura przynosi coś w rodzaju ulgi. Westchnienie to spowodowane jest tym, że są jeszcze w tym kraju ludzie, którym wychodzi pisanie po polsku, którzy mają świetne wyczucie języka. Nie jest to rzecz oczywista w Polsce Anno Domini 2015, gdzie listy bestsellerów i spis laureatów nagród literackich okupują książki częstokroć napisane w stylu średnio pilnych adeptów i adeptek gimnazjalnych lekcji. Strachota śmieszy, tumani i przestrasza jednocześnie, co należy docenić.
Trochę denerwujące jest natomiast pewne oderwanie od realiów, a raczej tego, co za realia życia narkomanów przywykliśmy uważać. Z całą pewnością inteligencja warszawska i codzienność jej życia są różne od tego, czego doznają ludzie w innych miejscach w naszym kraju, ale mechanizmy działania ludzkiej psychiki pozostają niezmienne, również w trakcie trwania nałogu. Oderwanie życiowe bohatera, który nie tylko nawet nie wpada na pomysł fałszowania recept, ale w ogóle nie odnajduje się w życiu osiedlowych dilerów, nieco irytuje każdego, kto kiedykolwiek miał inny niż jedynie okazjonalny kontakt z zakazanymi przez prawo substancjami. Z drugiej strony jest to jednak zapis mechanizmu dobrze poznanego na oddziałach leczenia odwykowego i terapiach uzależnień - po środki ogólnodostępne sięgają ludzie, którzy z życiem półświatka często nie mają nic wspólnego, wszak biorą legalny lek. Czytana pod tym kątem powieść Strachoty jest równie - jeśli nie bardziej - interesująca co zwierzenia męskich prostytutek zarabiających w dworcowych toaletach na heroinowy nałóg. Realia niby inne, sens zachowań zupełnie ten sam.
Nieco zgrzyta również część dotycząca leczenia tego rodzaju przypadków. Pojawiają się żale, że właściwie nie ma sposobu wyjścia z piekła uzależnienia, bo nikt nie chce leczyć lekomanów. Dla każdego znającego choć trochę realia pomocy uzależnionym od środków psychoaktywnych w naszym kraju wiadome jest, że ta teza jest nieco naciągana. Nie tylko na Sobieskiego, ale także i w innych miastach i miasteczkach można znaleźć pomoc, jeśli się tylko tego chce. Trochę się jednak w tej dziedzinie zmieniło od czasów, gdy Marek Kotański próbował leczyć swoich pacjentów na własną rękę. Utyskiwania bohatera są raczej jedynie typowymi ćpuńskimi wymówkami, co najlepiej widać po opisie wydarzeń na oddziale odwykowym właśnie.
Relaks amerykański opisuje problem już dawno obecny na naszych ulicach, a ściślej - rozgrywany w zaciszu lekarskich gabinetów i mieszkań osób uzależnionych. Dobrze się stało, że w końcu ktoś to zrobił. Dziś prym wiodą dopalacze o niejasnym składzie i stanie prawnym, o którym nikt jednak nie pisze, a terapeuci jeszcze nie wiedzą, jak leczyć skutki zażywania. Na książkę o tym zjawisku przyjdzie jednak na pewno poczekać. W tak zwanym międzyczasie należy oddać się lekturze powieści Strachoty. Naprawdę warto.
Książki o uzależnieniach są w naszym kraju dość monotematyczne, w ogromnej większości dotyczą nadużywania alkoholu. Inne środki pojawiają się co prawda sporadycznie w wielu książkach, ale o prawdziwym piekle uzależnienia opowiadają właściwie nieliczne, które można w zasadzie wymienić na palcach jednej ręki. Pamiętnik narkomanki i Kokaina Barbary Rosiek, Gady Mirosława...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jesteście sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której z rozbiorów wyłania się Druga Rzeczpospolita Obojga Narodów, w której na tronie zasiada Chińczyk i przyjmuje miano Władysława V? Ja osobiście przyznaję, że na coś takiego chyba bym nie wpadł. Zapewne z tego też powodu nie jestem jednym z ciekawszych polskich autorów a krytykiem, który lubi się poznęcać i pomarudzić, choć racji często nie ma. Trudno jednak odmówić książce Lewandowskiego siły, przed którą pokornie chylę czoła, z braku kapelusza oczywiście.
Powieść opisana jest jako "historyczno-przygodowa" i to najlepiej oddaje jej charakter. Trzeba przyznać, że pod tym względem autor nie ustępuje bardziej poczytnym na naszym rynku pisarzom. Swoją drogą to ciekawe, że prościej piszący szybciej odnajdują drogę do serc (i portfeli!) czytelników płci obojga. Lewandowski jakoś pozostaje w cieniu. Zapewne tylko dlatego, że jego powieści mają wiele ukrytych odniesień i smaczków, które często umykają odbiorcom. Zupełnie niesłusznie, bo to właśnie te, niekiedy naprawdę drobne wtrącenia, są żywym dowodem na to, jak sprawnym pisarzem jest Lewandowski. W Bursztynowym królestwie takim delikatnym smaczkiem jest postać Stanisława Brzozowskiego, mocno dziś zapomnianego filozofa, którego znają bodaj li tylko lewicujący przedstawiciele wielkomiejskiej inteligencji skupiającej się wokół "Krytyki politycznej". Człowiek, który chciał połączyć romantyczny poryw serca z pozytywistycznym nakazem ciężkiej i żmudnej pracy u podstaw nie mógł jakoś zdobyć szerszej popularności w naszym kraju. Zupełnie jak autor, bawiący się konwencją powieści awanturniczej w tym konkretnym wypadku i konwencją literatury popularnej w ogóle.
Można w odczytaniu Bursztynowego królestwa podążyć jeszcze innym tropem, pokrywającym się w pewnej mierze ze sporem o przyszłość czy też sam sens walki o odrodzenie niepodległej Rzeczpospolitej. W sojuszu z Japończykami pobrzmiewają przecież echa tokijskiej wyprawy towarzysza Wiktora, przywódcy niepodległościowo nastrojonego odłamu polskich socjalistów, terroryzujących carat na ziemiach zaboru rosyjskiego. Można ujrzeć sprawy licznie opisane, choćby u Ossendowskiego, w rodzajach podróży (nie zawsze zresztą dobrowolnych) Polaków na Daleki Wschód i dylematów, przed którymi stawali niemalże codziennie. Polska na zawsze połączona z Rosją kontra walka o niepodległość za wszelką cenę to przecież właściwie historia wszystkich narodowych zrywów.
Bez obaw jednak, Bursztynowe królestwo to prawdziwa literatura rozrywkowa, książka od której nie można się oderwać nawet wówczas, kiedy spór między Borowskim a towiańczykami nie obchodzi nas zanadto. Porwania, potyczki, pościgi i bitwy, czyli elementy gatunkowe są w książce na tyle dobrze opisane, że bez trudu zajmą uwagę każdego. Trudne jest raczej odłożenie lektury na później. Opisy fabularnych perypetii znajdziecie z łatwością gdzie indziej, wszak streszczanie fabuły to znak naszych pięknych czasów.
Lewandowski, moim skromnym zdaniem, po raz kolejny pokazał w sposób dość dobitny, że literatura popularna nie musi być literaturą przeznaczoną jedynie dla kucharek i gimnazjalistów. Nie wierzycie? Sprawdźcie na własne oczy. Jeśli zaś się Bursztynowe królestwo się wam spodoba, czym prędzej sięgnijcie po ciąg dalszy, zatytułowany Afgański Zeus. To powieść jeszcze lepsza, o czym spróbuję przekonać już niebawem.
Jesteście sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której z rozbiorów wyłania się Druga Rzeczpospolita Obojga Narodów, w której na tronie zasiada Chińczyk i przyjmuje miano Władysława V? Ja osobiście przyznaję, że na coś takiego chyba bym nie wpadł. Zapewne z tego też powodu nie jestem jednym z ciekawszych polskich autorów a krytykiem, który lubi się poznęcać i pomarudzić, choć...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dawno już nie miałem w ręce kryminału milicyjnego, z radością więc rzuciłem się na książkę Barbary Nawrockiej. Rzuciłem się, pożarłem i chcę jeszcze. Mimo upływu ponad czterech dekad książkę nadal czyta się w miarę dobrze. Ma oczywiście pewne znaki swoich czasów, ale właśnie za to kochamy milicyjne kryminałki, czyż nie?
W 1971 roku dokonuje się wreszcie zemsta. Zemsta pielęgnowana przez ponad ćwierć wieku, rozliczająca sprawę pochodzącą z czasów wojny. Śledztwo może okazać się niełatwą sprawą, ale przecież dzielni milicjanci zawsze łapią mordercę. To tylko kwestia czasu, ujęcie sprawcy nie będzie większym problemem.
Jak zawsze w tego rodzaju literaturze mamy do czynienia z "herosem z MO", by przywołać słynne już od dawna określenie Barańczaka. Jest więc doświadczony kapitan, nieco mniej lotny porucznik i stojący za nimi cały aparat strażników ładu i porządku, który bez problemu odnajduje dawno zaginionych ludzi. Tu nie ma żadnych wątpliwości, wszystko jest wymodelowane według jednego schematu. Cóż zresztą w tym dziwnego, skoro powieść głosi dumnie na okładce, że jest wyróżnieniem uzyskanym w konkursie ogłoszonym przez Komendę Główną MO i "Iskry"?
Niemniej jednak Zatrzymaj zegar o jedenastej broni się po tych wszystkich latach. Fabuła rozwijająca się dwutorowo, raz dając punkt widzenia mordercy, innym razem zaś organów ścigania, potrafi wciągnąć czytelnika. W tym przypomina dość zgrabne połączenie pomiędzy klasyką kryminału, w której ważne były dawno minione wydarzenia, a nowoczesnym ujęciem powieści policyjnej, gdzie z kolei liczy się to, co robi detektyw. Osobiście przypomina mi nieco dawne przedstawienia słynnego Teatru Sensacji "Kobra", tam także stosowano podobne rozwiązania.
Książka w pełni zaspokaja nawet najbardziej wyszukane czytelnicze gusta pochłaniaczy historii o zbrodni. Ten kryminał posiada coś, czego i dziś niekiedy próżno szukać w tego rodzaju literaturze. Wątek wojennych rozrachunków prowadzonych po upływie niemal trzech dekad jest bardzo dobry. Służy Nawrockiej do tego, by pokazać trudne charaktery ludzi, ich przemiany, problemy z dostosowaniem się do życia. Gdybym chciał wytłumaczyć to najprościej, odniósłbym się tutaj to pamięci naszych rodziców o PRL i pokoleniu, które już urodziło się po 1989 roku. Podobny brak wspólnego zakorzenienia, mentalne niekiedy trwanie w poprzednich latach jest widoczne niemal tak samo, choć zazwyczaj jednak wojenne traumy i powojenne wybory związków z władzą ludową na pewno były silniejsze. To wątki poboczne, niekiedy wręcz marginalne, co z jednej strony zrozumiałe z uwagi na cenzurę, z drugiej zaś i tak uznane być mogą za objaw gierkowskiej odwilży.
Literatura kryminalna to sprawna intryga i to dostajemy od Nawrockiej. Brak u niej wyciąganych z milicyjnej czapki wniosków i łutów szczęścia, rozwiązanie jest naprawdę niebanalne i mocno zaskakujące. Zatrzymaj zegar o jedenastej jest w moim osobistym rankingu powieści milicyjnej dość wysoko. Można pewnie natknąć się na tę książkę gdzieś w antykwariacie, jeśli komuś się zdarzy, polecam.
Dawno już nie miałem w ręce kryminału milicyjnego, z radością więc rzuciłem się na książkę Barbary Nawrockiej. Rzuciłem się, pożarłem i chcę jeszcze. Mimo upływu ponad czterech dekad książkę nadal czyta się w miarę dobrze. Ma oczywiście pewne znaki swoich czasów, ale właśnie za to kochamy milicyjne kryminałki, czyż nie?
W 1971 roku dokonuje się wreszcie zemsta. Zemsta...
Lubicie ciarki? Dreszcze podczas lektury? Nawet jeśli odpowiecie na to pytanie przecząco, niczego to nie jest w stanie zmienić. Niemiecki autor Max Bentow doskonale wie, że wszyscy to lubią, nie wszyscy się po prostu do tego przyznają. Jego debiutancka powieść kryminalna daje swoim czytelnikom całkiem sporą dawkę takich właśnie dreszczy, wywołanych emocjami podczas lektury. Dziś wszyscy używamy nagminnie zapożyczonego z angielskiego słowa "thriller", ale zapomniane już nieco polskie określenie "dreszczowiec" moim zdaniem znacznie lepiej opisuje to, co oferuje swoim czytelnikom Ptaszydło.
Fabuła kryminalnej zagadki nie jest jakimś wielkim zaskoczeniem, zwłaszcza dla czytelników preferujących ten konkretny podgatunek powieści kryminalnej. Maniakalny seryjny morderca, nieuchwytny przez kilka ofiar dla policji to chwyt dość już zgrany, znany z wielu innych realizacji w swojej klasie. Berlińska opowieść Bentowa pod tym względem nie stanowi żadnej nowej jakości. Ot, zwyczajna, zdawałoby się, opowiastka o tym, jak giną młode blondynki. Nawet klucz do wyjaśnienia zagadki mrocznego motywu jest jednym z wielu rozpoznawalnych od pierwszego wejrzenia, jeszcze zanim dostaniemy rozwiązanie w ostatnich stronach powieści.
Ptaszydło posiada jednak swoją własną moc. Tą sekretną bronią jest strach. Banalne? Być może jedynie na pierwszy rzut oka, w rzeczywistości jednak Bentow zaskakuje w bardzo pozytywny sposób swoich odbiorców. Jego postaci - nie tylko ofiary zresztą - posiadają rozliczne lęki, którymi nie chcą podzielić się z przyjaciółmi, kolegai, ze światem zewnętrznym po prostu. Komisarz Nils Trojan boi się tak bardzo, że rozważa odejście z policji. Jego przełożony ma swoje własne lęki. Nawet psycholog, do której Trojan uczęszcza w tajemnicy przed własnymi kolegami z pracy, ma własne fobie. Niemal wszyscy w tej powieści czegoś się boją i to uczucie, tak zwielokrotnione, potężnieje, nabrzmiewa, rośnie w samym czytelniku. Krwawe opisy bestialskich zbrodni to uczucie niepokoju, przeradzającego się w lęk, jedynie potęgują. To naprawdę rzecz trzymająca w napięciu.
Ptaszydło to rzecz zupełnie odmienna od tego, do czego przyzwyczaiła nas lektura niemieckiej literatury sensacyjnej. Powieści znacznie bliżej do typowo amerykańskich opowieści o zwyrodniałych mordercach, zabijających z sobie tylko znanych pobudek i grających ze ścigającymi ich policjantami w swoistą grę, w której stawką jest zawsze cudze życie. Schemat to wykorzystywany licznie, ale w wykonaniu Bentowa naprawdę przekonywujący. Niemiecki twórca radzi sobie z konwencją na tyle dobrze, że czytanie jego opowieści naprawdę nie pozwala na odłożenie książki na później. Rzadko mi się to ostatnio zdarza.
Ptaszydło to książka powyżej średniej. Arcydziełem literatury kryminalnej na pewno nie jest, ale też wykracza poza klasę pospolitych czytadeł, jakich pełno na półce z literaturą sensacyjną. Dobrze, że mam na półce kolejną powieść Bentowa, nie muszę cierpieć katuszy oczekiwania na nową historię tego autora. Kryminalny debiut autora jedynie zaostrzył mój apetyt.
Lubicie ciarki? Dreszcze podczas lektury? Nawet jeśli odpowiecie na to pytanie przecząco, niczego to nie jest w stanie zmienić. Niemiecki autor Max Bentow doskonale wie, że wszyscy to lubią, nie wszyscy się po prostu do tego przyznają. Jego debiutancka powieść kryminalna daje swoim czytelnikom całkiem sporą dawkę takich właśnie dreszczy, wywołanych emocjami podczas lektury....
więcej mniej Pokaż mimo to
Czarny kryminał kojarzy się głównie z latami czterdziestymi. Dennis Lehane postanowił pisać w tym gatunku powieści dziejące się we współczesnych czasach. I robi to nadzwyczaj sprawnie, czego dowodem jest Wypijmy, nim zacznie się wojna.
Prywatny detektyw Patrick Kenzie bierze zlecenie od senatora. Ma odszukać pewne dokumenty, skradzione z biura przez sprzątaczkę. Kiedy razem ze wspólniczką – Angie Gennaro – rozpoczynają poszukiwania kobiety, nagle ich życiu coś zaczyna zagrażać. Szybko sobie uświadamiają, że sprawa nie będzie tak prosta, jak początkowo myśleli. Odnalezienie ukrywającej się kobiety rozpoczyna lawinę strzelanin, prób przekupstwa i zamachów na ich życie. W sprawę zamieszani są ludzie na szczytach władzy – tej legalnej, jak politycy i tej podziemnej, czyli gangsterzy. Trup ściele się gęsto, ale bohaterska para nie spocznie, dopóki nie wyjaśni, o co tak naprawdę toczy się gra.
Fabuła iście sensacyjna, ale to nie zarzut przecież. Wręcz przeciwnie, to naprawdę dobrze skonstruowana intryga, o której wspomnienie o „nagłych zwrotach akcji” zupełnie nie wystarczy. Akcja po prostu pędzi do przodu, a my jedynie staramy się za nią nadążyć.
Napisałem, że to czarny kryminał i zdanie podtrzymuję. Postać Patricka Kenziego jest właśnie odwołaniem do klasyki tego gatunku. W Wypijmy, nim zacznie się wojna narracja jest pierwszoosobowa, dzięki czemu możemy śledzić przemyślenia detektywa na wiele różnych spraw, nie tylko tych dotyczących śledztwa. Podobnie jak klasycy w rodzaju Marlowe, Kenzie postrzega świat w kategoriach odwiecznej walki nie tyle pomiędzy dobrem a złem, a raczej pomiędzy rządzącymi i rządzonymi. Dla niego walka o wpływy jest motorem ludzkiego działania. Podkreśla to wielokrotnie, odwołując się do opisywanych wydarzeń lub po prostu do rzeczywistości.
W czarnym kryminale miasto jest jednym z pełnoprawnych bohaterów powieści. Boston Patricka Kenziego to właściwie kilka miast – dzielnice bogatej wyższej sfery, osiedla białej klasy pracującej i getta zamieszkane przez czarnoskórych. Pomiędzy nimi trwa odwieczna wojna, niekoniecznie wynikająca z jakiś kwestii rasowych czy mafijnych. Po prostu każdy stara się utrzymać swój teren, nie dopuścić do zmian, bo zmiany mogą być tylko na gorsze. Ponury to obraz, ale o ile bardziej realistyczny, niż zadbane wnętrza policyjnych komend i mieszkań przestępców, jakie znamy z polskich seriali kryminalnych ostatnich lat.
Dennis Lehane w Wypijmy, nim zacznie się wojna pisze po prostu o tym, co widać za oknem. Całkiem przypadkiem ten obraz jest tak ponury, że można go opisać tylko w sposób właściwy czarnemu kryminałowi – bez upiększeń, z ironicznym humorem pozwalającym zachować resztki optymizmu, które mogą pozwolić przetrwać. Kto szuka odskoczni w literaturze, może się zawieść, ale jeśli ktoś lubi spojrzenie pełne realizmu, na pewno się nie zawiedzie.
Czarny kryminał kojarzy się głównie z latami czterdziestymi. Dennis Lehane postanowił pisać w tym gatunku powieści dziejące się we współczesnych czasach. I robi to nadzwyczaj sprawnie, czego dowodem jest Wypijmy, nim zacznie się wojna.
więcej Pokaż mimo toPrywatny detektyw Patrick Kenzie bierze zlecenie od senatora. Ma odszukać pewne dokumenty, skradzione z biura przez sprzątaczkę. Kiedy...