-
Artykuły17. Nagroda Literacka Warszawy. Znamy 15 nominowanych tytułówLubimyCzytać1
-
ArtykułyEkranizacja Chmielarza nadchodzi, a Netflix kończy „Wiedźmina” i pokazuje „Sto lat samotności”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyCzy książki mają nad nami władzę? Wywiad z Emmą Smith, autorką książki „Przenośna magia“LubimyCzytać1
-
ArtykułyŚwiatowy Dzień Książki świętuj... z książką! Sprawdź, jakie promocje na ciebie czekają!LubimyCzytać4
Biblioteczka
„U niego, co utwór, to zagadka Sfinksa” (Felicjan Faleński o twórczości Poego).
***
W połowie piątego odcinka pierwszego sezonu „Fargo” Lorne Malvo zamyka w spiżarni Dona Chumpha. Ten skonsternowany zadaje istotne pytanie:
— A jeśli będę musiał do toalety?
Tym podobne dylematy nie prześladowały amerykańskiego prozaika i poety, Edgara Allana Poego (1809–1849), kiedy w 1838 wydawał „Relację Arthura Gordona Pyma z Nantucket” („Narrative of Arthur Gordon Pym of Nantucket”; przeł. Tomasz Kłoszewski, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2019). Niedoceniona przez ówczesną krytykę, z dekady na dekadę stawała się dziełem-legendą, o obowiązku przeczytania którego ustawicznie przypomina nam teraz belgijski surrealista René Magritte na obrazie „Reprodukcja zakazana” („La reproduction interdite”, 1937; książkę znajdziemy w prawym dolnym rogu, na kominku).
Według Jorge Louisa Borgesa to „najlepsza rzecz, jaką Poe napisał”. Z kolei W.H. Auden uważa, że w ogóle należy do najlepszych pozycji „przygodowych, jakie kiedykolwiek napisano”. Niezaprzeczalny wpływ wywiera na „Moby Dicka” Hermana Melville'a, na kontynuację zdecydowali się Juliusz Verne oraz H.P. Lovecraft, natomiast na nawiązania i aluzje wielu pisarzy, m.in. Paul Auster, Arthur Koestler, Georges Perec, Paul Theroux, Umberto Eco, Yann Martel, itd. Utwór doczekał się też rozlicznych interpretacji. Mnie natomiast rozczarował, przynajmniej dopóki odbierałem go w kategoriach powieści przygodowej. A tak było niemal do samego końca. Niemal. Wtedy nastąpił przysłowiowy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.
Ciąg dalszy na ŻAROWISKU:
https://www.facebook.com/zarowisko/posts/2971052159832056
„U niego, co utwór, to zagadka Sfinksa” (Felicjan Faleński o twórczości Poego).
***
W połowie piątego odcinka pierwszego sezonu „Fargo” Lorne Malvo zamyka w spiżarni Dona Chumpha. Ten skonsternowany zadaje istotne pytanie:
— A jeśli będę musiał do toalety?
Tym podobne dylematy nie prześladowały amerykańskiego prozaika i poety, Edgara Allana Poego (1809–1849), kiedy w...
2021-02-24
Zamiast do Cicely na Alasce, tym razem wybierzmy się do duńskiego Bollerup. Nadarza się nie byle jaka okazja – wieczór autorski Almy Bruhn-Fedder, ludowej poetki, która „oświadczyła gotowość odczytania swych zebranych, choć jeszcze niepublikowanych dzieł”. Wzbudziło to ogromny entuzjazm wśród mieszkańców wioski. Byli nie tylko zainteresowani ambitną literaturą, ale też spragnieni kontaktu z jej twórczynią. Przypuszczali, iż wieloletnia egzystencja w przepastnej samotni pozwoliła jej przeniknąć największe z tajemnic wszechświata.
Impreza odbyła się jesienią, pod koniec tygodnia (a że wydarzyło się to w latach 60-tych ubiegłego wieku, w niczym nie zawadza: to nad wyraz aktualna historia, przypowieść nieomal). Bollerupianie „już dwie godziny przed rozpoczęciem ruszyli tłumnie w kierunku młyńskiej karczmy, do wielkiej sali w tejże”. „Zebrali się uroczyście, pełni oczekiwania, w nabożnym skupieniu”. Wszystkie spojrzenia skoncentrowały się na podium: stół nakryty obrusem w biało-modrą kratę, rzeźbione krzesło, dalej kanapa i wazon z astrami. „W tle wisiał żółty plakat z czarną lirą w obu górnych rogach”. Zwiastowały to, na co każdy czekał: objawienie wieszczycielki.
A oto i ona. Władcza postać, spowita czarną szydełkową chustą, wprowadzona przez opiekunkę, bladą i niepozorną Linchen Madsen. „W jednej ręce dzierżyła rękopis, w drugiej laskę zakończoną gałką z kości słoniowej”. Wzbudzała absolutny respekt. Celebrowała przygotowania do własnego występu. Wreszcie uniosła w górę natchnione spojrzenie i już miała rozpocząć recytację, kiedy ktoś przerwał jej pospolitym kichnięciem (my wiemy, kto to i gdzie się przeziębił, ale że już wyzdrowiał, a nawet i umarł, ponadto dawno go pogrzebano, więc nie będziemy ekshumować owego tematu). Spojrzała w jego stronę tak karcącym wzrokiem, iż odczuwał wyrzuty sumienia dosadniejsze aniżeli pospołu Adam i Ewa w momencie wygnania z raju. To i innych uspokoiło, grobowa cisza zaległa w karczmie (z osobistych powodów pomijam reprymendę, jakiej udzieliła pijanym rybakom z Kluckholm).
Przemówiła dostojnie o naturze wszechrzeczy, niczym sam Lukrecjusz. Najsampierw zawładnęła porami roku. „Roztoczyła zatem zimę nad wsią, obłożyła wioskę białym całunem, rzuciła kilka zbłąkanych wron w powietrze, kazała szeleścić zamarzniętemu sitowiu, polanom trzeszczeć w piecu – że to niby rycerz ognisty cwałuje przez izby – potem zainscenizowała zimową zawieję z nieodzowną zamiecią śnieżną, naprawdę wołała »hu, huu!« i kazała wichurze pędzić wokół zagród. Brzegi morza, jak się wyraziła, zmartwiały w »bieli lodu«, a stare wierzby wydały się nagle takie szare. Gdy zaś wspomniała o »rannej sarence«, która okaleczonymi kopytkami grzebie w śniegu szukając trawy, i gdy do tego jeszcze kazała głucho bić dzwonom kościelnym, wtedy jakaś stara kobiecina westchnęła i splotła ręce na podołku, jakby jej się zrobiło zimno”. A potem wiosna przyszła i lato i jesień, wszystkie równie epicko jak zima, lirycznie przy tym, jeno cieplej.
Najwyraźniej nie dość jednak, by publiczność rozgrzać – artystka nie doczekała się żadnej owacji. „Czyżby słuchacze byli zbyt wstrząśnięci? Albo może z przejęcia czuli się jak porażeni?” Oni ta zaś poopuszczali wzrok nisko, niemalże pod podłogę, dłubali w zębach bądź drapali się gdzie popadnie, niektórzy natomiast bawili się kluczami, które byli zabrali ze sobą, bo to nie Cicely na Alasce, że przypomnę, i odrzwia trza domykać na siedem spustów! Toteż ludowa poetka wygłosiła próbki swoich trzech krótszych poematów: „Sen kowala” (o tym, że kowal zamienił się w kowadło), „Wielki oścień na węgorze” (o którym niestety nic nie wiem) oraz „Wejrzenie chorego zwierzęcia” (o opętanym weterynarzu). Wśród zebranych dało się odczuć poruszenie, a jakże – wszak mieliśmy epikę, mieliśmy lirykę, to i – jak przystojnie w szkołach się wykłada – trzeba dramatu!
Otóż jeden z kluckholmskich rybaków, który w międzyczasie wytrzeźwiał doszczętnie, zaprotestował. „Słyszał coś tam – powiedział – o siedmiu zębach u ościenia na węgorze; nie zgadza się to dlatego, ponieważ ościenie na węgorze miały zawsze jak dotąd tylko cztery zęby. Wnosi więc niniejszym o sprostowanie”. Alma Bruhn-Fedder odpowiedziała stanowczo, jak na wybitną artystkę przystało, perfekcyjnie wykorzystując pluralis maiestatis, bo do wszystkich przemawiała tak po prawdzie, i tam, i tu:
— Wam pewnie nic innego w głowie jak fakty, co? Jeden ząb więcej i już nie pojmujecie poezji?
Ale wtedy zaprotestował kolejny ze słuchaczy. „Dziś tu wieczorem dowiedziałem się, że o pewnym czasie w całym Bollerup można słyszeć »radosne pobrzękiwanie sierpów«. Nigdy jeszcze nie udało mi się słyszeć tego pobrzękiwania i prawdopodobnie nikomu innemu też, bo w Bollerup nie ma już sierpów. Niniejszym wnoszę o poprawkę”. Poirytowało to wybitną artystkę tak niepomiernie, że wrzeszcząc, pluć poczęła zamaszyście:
— Skąd się biorą tak ograniczeni ludzie, że sierpy biorą dosłownie! One są przecież odwiecznym narzędziem śmierci, i tak dalej, sierpami żniwuje się, do pioruna ciężkiego!
Teraz dopiero rozpętała się debata, jakiej podczas żadnej konferencji naukowej humanistów nie uświadczysz! Jeden przez drugiego się przegadywał, toczyli spienione rzeki komentarzy, aż w końcu obruszył się miejscowy kowal. W jednym z wierszy była jakoby o nim mowa, a on się nie zgadza, bo nigdy a to nigdy nie śniło mu się kowadło ani że się w kowadło zamienia, tak być nie może i już! Śni, owszem, o wątłuszach, dorszach, szczupakach, nawet zającach morskich, ale żeby kowadło?! Co to to nie i on sobie wyprasza takie sny! Trudno opisać, jakim oburzeniem, wściekłością i pogardą zareagowała na to najwybitniejsza z artystek:
— Twoje wywody wykazały mi, że mam w pełni rację, bo tak może mówić tylko ten, kto dzień w dzień dostaje swoją porcję kowalskim młotem w głupi łeb, całkiem jak w kowadło. Możesz się pocieszyć, że w Bollerup takich jak ty jest wielu.
Tego było za wiele dla dotychczas tolerancyjnej i wyrozumiałej publiczności. Zewsząd podniosły się głosy sprzeciwu. Wielu domagało się zwrotu pieniędzy, które byli wydali na bilety wstępu. Lecz najwybitniejsza z wybitnych artystek odpłaciła im pięknym za nadobne:
— Dostaniecie zwrot. Poezja dla was jest czystym marnotrawstwem. Nie rzuca się pereł między wieprze!
I tak mocno swą laską uderzyła w stół, że odgłos ów tysiącem ech wstrząsnął wzgórza i doliny, zaś Morze Bałtyckie rozstąpiło się wzdłuż i wszerz jakby za sprawą Mojżesza! Opuściła młyńską karczmę, dumnie unosząc manuskrypt, zawierający największe z tajemnic wszechświata. Odtąd ponownie egzystuje w dobrowolnym milczeniu i odosobnieniu, przy czym „jej sława wcale nie maleje, lecz cicho ale stale wzrasta”.
***
„Bollerup, wieś, której próżno by szukać na mapie, to enklawa spokoju, ciągły przedmiot tęsknot we współczesnym świecie”. Tak wydawca – Wydawnictwo Poznańskie – rekomendował w 1978 zbiór Siegfrieda Lenza (1926–2016) pt. „Opowieści z Bollerup” (przeł. Marianna Jasnosz). To jeden z najważniejszych niemieckich pisarzy drugiej połowy XX wieku, stawiany obok sławnych noblistów, Heinricha Bölla i Güntera Grassa, autor powieści „Lekcja niemieckiego” i „Muzeum ziemi ojczystej”, które na pewno zasługują na omówienie.
Nadmienię przy okazji, iż doskonale współodczuwam to, o czym pisał w dwunastu opowiadaniach o Bollerup. Wychowałem się na pograniczu miasta i wsi, często odwiedzałem obie babcie mieszkające w okolicy Zaborni i Chabówki, w Rabce-Zdroju. Nadal wyczuwam tę odmienność. Nawet tamte koty różniły się od „miastowych” – bardziej przypominały strażników domostwa, jak w starożytnym Egipcie. A i różne opowieści niesamowite pozostały w obiegu. Niektórych nie powstydziłby się Marquez.
Pierwodruk: https://www.facebook.com/2307162566221022/posts/2875315306072409/
Zamiast do Cicely na Alasce, tym razem wybierzmy się do duńskiego Bollerup. Nadarza się nie byle jaka okazja – wieczór autorski Almy Bruhn-Fedder, ludowej poetki, która „oświadczyła gotowość odczytania swych zebranych, choć jeszcze niepublikowanych dzieł”. Wzbudziło to ogromny entuzjazm wśród mieszkańców wioski. Byli nie tylko zainteresowani ambitną literaturą, ale też...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-22
Na powstałą w języku francuskim literaturę Maghrebu składają się przede wszystkim dzieła pisarzy algierskich, marokańskich i tunezyjskich. Wśród nich na uwagę zasługuje Tahar Djaout (1954-1993), którego „Ostatnie lato rozumu” („Le Dernier Été de la raison”, 1999) opublikowało właśnie Wydawnictwo Claroscuro.
Powieść stanowi idealną lekturę na czas naszego zamknięcia, albowiem ukazuje zamknięcie stokroć potworniejsze. Jego ofiarą pada Boualem Yekker, niepozorny księgarz. Odkąd przyszło mu żyć „w nowej erze, w którą wszedł […] kraj”, znalazł się jakby „na innej planecie”. Mianowicie państwo „opanowała niekontrolowana histeria”, „energia fanatyzmu”. Dotychczasową Republikę zastąpiła Wspólnota w Wierze. Jej przywódcy postawili uczynić „z tego świata królestwo nabożności”. W tym celu teologia zawiera sojusz z technologią: „Do rozpowszechnienia nowej wiedzy zostały zmobilizowane meczety, uczelnie, radio, telewizja, a nawet kluby sportowe”. Przybywa urzędników ds. wiary, strażników sumienia, nadzorców moralności, boskich pełnomocników. Samozwańczy „eksperci w turbanach” autorytatywnie wypowiadają się „w dziedzinach tak różnorodnych, jak fizyka nuklearna, cybernetyka, astronomia, biurotyka, lingwistyka, psychoanaliza” itp. U podstaw edukacji, propagandy, inwigilacji, kontroli i terroru spoczywają: „niewzruszona pewność”, „niepodważalne prawdy”, „przekonanie o nieomylności, […] pogarda dla dialogu”, egzekwowane przez Bractwo Straży. Prześladowani są nade wszystko artyści i intelektualiści, w dalszej kolejności ateiści i agnostycy, ekscentrycy i wolnomyśliciele, także kobiety. Wszystko po to, by zneutralizować każdy przejaw zwątpienia i wyplenić antropocentryzm, krytycyzm, relatywizm, pluralizm, demoralizację. Ponadto podporządkować zachowanie obywateli trzem nadrzędnym ideom: posłuszeństwo, pokora, przeciętność.
Całość zawdzięcza tytuł zdaniu rozpoczynającemu czwarty rozdział: „Boualem Yekker nazywa tę porę roku ostatnim latem rozumu”. Metafora nam nieobca za sprawą Witkacego i jego „Pożegnania jesieni”. Również zapowiada apokalipsę. Dosłowną: to, czego doświadcza bohater, przypomina totalitaryzm rodem z głośnej, aż po dwakroć (1966 i 2018) zekranizowanej antyutopii Raya Bradbury'ego pt. „451 stopni Fahrenheita”. I tu rzecznicy „nowego, bezwzględnego i autorytarnego porządku” stosują identyczne metody: „Niszczyli instrumenty muzyczne, palili taśmy filmowe, darli płótna obrazów, rozbijali rzeźby na drobne kawałki” i oczywiście ograniczali dostęp do literatury. „Po co komu książki, skoro istnieje Księga?” – ich los jest przesądzony, bez wyjątku doczekają autodafe. Tymczasem Yekker uważa je za błogosławieństwo: dzięki nim „żył wielokrotnie” (to akurat Czechowicz, nieprzypadkowo: zob. s. 118). Niezmiernie oczytany, zwłaszcza w klasyce, poprzestał na „sprzedaży arcydzieł”, chociaż marzył, by zostać sławnym pisarzem. Teraz jednak księgarni nikt nie odwiedza. Ukryty w jej półmroku wraz z Alim Elbouligą – nawet nie przyjacielem, tylko takim jak on „odszczepieńcem” – oczekuje definitywnej katastrofy. W międzyczasie rozpamiętuje przeszłość. „Tylko życie w wyobraźni jest jeszcze dozwolone”. Wspomina zatem dzieciństwo, rodziców i brata: „byli szczęśliwi”. Wspomina rodzinę, którą bezpowrotnie utracił: żonę, syna, a szczególnie wzruszająco córkę: „Czy na świecie jest coś piękniejszego od małej dziewczynki?”. Wspomina rodzinne miasto, tak „niegdyś radosne”; zawsze bardziej interesowało go „pasjonujące otoczenie, urzekające i groźne zarazem”, aniżeli koraniczna szkoła czy obietnice zbawienia. Ukochał doczesność, co niewybaczalne.
Trudno mu przystać na to, jak bardzo zmienił się świat. Naraz okazał się „niemy, nieprzenikniony i posępny; przybrał żałobne szaty”; stał się nieprzyjazny, oschły, „zamknięty, skamieniały”, zdewastowany, „zmieniony w pustynię”, tożsamy z kostnicą, „duszny, opresyjny”. No właśnie, niniejszym wypadałoby ustalić, kiedy i gdzie dokonuje się tak wnikliwie opisane „upiorne tu i teraz”. Profesor Charles Bonn słusznie zauważa: „Czytelnik, któremu obca jest rzeczywistość Maghrebu, otwierając po raz pierwszy algierską powieść, najczęściej szuka w niej dokumentu o życiu nieznanego mu społeczeństwa”. Pod tym względem lepiej sprawdzają się wcześniejsze dzieła Djaouta, tutaj cokolwiek trudno zidentyfikować czas i miejsce akcji. Owszem, na pewno Afryka Północna, jej zachodnia część, co można wywnioskować po porównaniu: „Berberowie rozmnożyli się jak mangusty [...]”. Prawdopodobnie Algieria – narrator odnotował rozmowę kierowców o Akbou. Nadmorska lokalizacja stolicy, o której kilkakrotnie mówi, wskazuje na Algier, poza tym posługuje się kryptonimami: „niedaleko B.”, przylądek S.”, „wyspy H.” itd. Natomiast czas akcji to raczej koniec ubiegłego wieku. Odpowiedzialny za poprzedzające powieść „Wprowadzenie” Alek Baylee Toumi podpowiada: „pomiędzy 1990 a 1992”. Nie sposób tego potwierdzić, bowiem mamy do czynienia z historią alternatywną.
By w pełni zrozumieć, co i dlaczego stworzył Tahar Djaout, warto zapoznać się z pracami Szymona Niedzieli na temat konfliktów wewnętrznych w Algierii we wzmiankowanym okresie. Przedłożę wyłącznie niezbędny fragment: „Wzrost postaw fundamentalistycznych w Algierii nastąpił w dekadzie lat osiemdziesiątych. [...] Pojawiły się hasła wzywające do walki z laicyzacją i liberalizacją. […] W 1989 r. powstała muzułmańska partia polityczna – Islamski Front Ocalenia (Front Islamique du Salut FIS). [...] W wyborach parlamentarnych 26 grudnia 1991 r. FIS zdobył większość głosów. Drugą turę wyznaczono na 11 stycznia 1992 r. Nigdy do niej nie doszło, gdyż władze zdecydowały się na zamach stanu. […] Rządzący Algierią generałowie przekazali światowej opinii publicznej istotny komunikat – ewentualne zwycięstwo fundamentalistów w Algierii oznaczać będzie terror wewnętrzny i wybuch wojny domowej. Ponadto dojdzie do proliferacji integryzmu na cały Maghreb i Sahel. Stabilizację w Algierii gwarantuje tylko rząd, czyli Front Wyzwolenia Narodowego (Front de Libération National FLN), a FIS należy zniszczyć w zarodku”. Ten konflikt między władzą centralną a ugrupowaniami islamistycznymi pogrążył państwo w głębokim kryzysie i pochłonął około 150–200 tysięcy ofiar. Stan wyjątkowy został zakończony w 2012 roku, sytuacja powoli się stabilizuje.
Tym samym po odzyskaniu niepodległości nigdy nie ustanowiono w Algierii hierokracji. Zagrożenie było jednak realne, o czym świadczy seria egzekucji wykonanych przez islamistów na tamtejszych intelektualistach. W 1993 roku zamordowany został także Tahar Djaout (powstał o tym nawet dokument BBC), a „Ostatnie lato rozumu” ukazało się pośmiertnie, sześć lat później. Według krytyków to „humanistyczny testament”, „bezwzględny protest przeciwko nietolerancji”, „afirmująca życie i […] niebezpieczna literatura”, „wezwanie do oporu, tajny manifest”, itp. Tak jakby nie doczytali owej pozycji. Fundamentaliści religijni nie interesują się niczym poza świętymi księgami – ajatollah Chomeini wydał fatwę na Salmana Rushdiego bez lektury „Szatańskich wersetów”. Znamy też mankamenty literatury tendencyjnej, zaangażowanej, interwencyjnej. Charlesa Bonna, uprzednio już wspomnianego badacza frankofońskiego piśmiennictwa z regionu Maghrebu, niepokoi nadmiar „tekstów okolicznościowych, dających świadectwo niewątpliwie potwornej teraźniejszości, która jednak sama z siebie nie wystarcza do stworzenia literackiej jakości”.
Dlatego walorów dyskretnego i mądrego dzieła Djaouta doszukiwałbym się w innym wymiarze. Po pierwsze, nie znajdziemy w nim pospolitej publicystyki: to bardziej „alegoria”, co słusznie odnotował nigeryjski noblista, Wole Soyinka, niż reportaż. Po drugie, kondensuje ono „wszystkie utopie czystości”, wielokrotnie analizowane przez autora – na przykład w „Wyobrażaniu pustyni” („L'Invention du désert”, 1987). Tam koncentruje się m.in. na wystąpieniu przywódcy religijnego Almohadów, imama Muhammada Ibn Tumarta (1070-1132), którego postawa i poglądy w jednym tylko akapicie zostały scharakteryzowane jako: nieprzejednane, niezachwiane, niepodważalne. Z kolei inkwizytorzy Wspólnoty w Wierze wyraźnie podkreślają, iż nawiązują do tysiącletniej tradycji islamskiego fundamentalizmu: „Jesteśmy ich godnymi spadkobiercami i kontynuatorami ich dzieła”. Po trzecie wreszcie, momentami odnosiłem wrażenie, że obcuję... z „notatkami filologa” na miarę tych Victora Klemperera. Należy podkreślić zasługę tłumaczki, Gabrieli Hałat: otrzymaliśmy tekst napisany nie tylko pięknym językiem, lecz przede wszystkim niezmiernie precyzyjny w opisie przebiegu opresji społecznej oraz sytuacji i przeżyć głównego bohatera.
Węgierski prawnik, politolog i eseista, István Bibó (1911 – 1979), zdefiniował istotę demokracji następująco: „Być demokratą to przede wszystkim znaczy: nie bać się”. Tutaj nastrój zagrożenia jest wszechobecny, udziela się nam od inicjalnego ostrzeżenia: „Oko Wszechwiedzącego w każdej chwili może się otworzyć...”. Bohater „czuje wielki niepokój”, „prześladuje go obsesyjny lęk”. Zewsząd jest osaczony: przez dzieci, które dopuszczają się linczów, przez przypadkowo spotkanego autostopowicza, za sprawą anonimowych telefonów i w sennych koszmarach. Tak wygląda jego codzienność. Nie ma komu zaufać: „Każdy boi się odkryć nie tylko przed sąsiadem, ale i przed przyjacielem, bratem, dzieckiem”. Nie istnieją żadne perspektywy lepszej przyszłości: właśnie dzieciom i młodzieży, a także wychowującym je kobietom, najmocniej udziela się „nadludzka, nieludzka wiara”. Pozbawiony nadziei, prowadząc „życie na niby”, doprowadzony do desperacji – zamyśla nawet „spalić i księgarnię, i swoją prywatną bibliotekę”. Jeśli komuś się wydaje, iż napisałem za dużo, wyprowadzam go z błędu: oddałem zaledwie fragment tego fresku o dyskryminacji.
Chyba jedyną konsolację gwarantuje... okładka. Faktycznie piękna, tajemnicza. Fotografię, którą wykorzystało Wydawnictwo Claroscuro, wykonał Viencenzo Cottinelli podczas eskapady po Afryce Północnej i udostępnił przez wzgląd na szacunek do Tahara Djaouta (zob. nota s. 143). Dopowiedzmy jeszcze, iż córka tegoż przekonuje, że najlepszy hołd, jaki możemy złożyć jej zamordowanemu ojcu, to lektura jego dzieł. Może nie stanowią arcydzieł, ale na pewno są istotne i wybitne.
***
Literatura uzupełniająca i cytowana:
Tahar Djaout, „Wyobrażanie pustyni”, przeł. Magdalena Płuta, „Literatura na Świecie” 2003, nr 11-12 (388-389), s. 231-253 (dwa fragmenty).
Charles Bonn, „Kontekst. O »Nadjmie« Kateba Yacine'a”, przeł Maryna Ochab, [w:] tamże, s. 47-63.
Charles Bonn, „Powieść algierska na przełomie wieków: od dynamiki grupowej do »postmodernistycznego« rozproszenia”, przeł. Anna Wasilewska, [w:] tamże, s. 382-388.
Szymon Niedziela, „Konflikty wewnętrzne w Algierii – ujęcie historyczne i współczesność”, ,,Zeszyty Naukowe AON” 2009, nr 1 (74), s. 272–297.
Pierwodruk: https://www.facebook.com/zarowisko
Na powstałą w języku francuskim literaturę Maghrebu składają się przede wszystkim dzieła pisarzy algierskich, marokańskich i tunezyjskich. Wśród nich na uwagę zasługuje Tahar Djaout (1954-1993), którego „Ostatnie lato rozumu” („Le Dernier Été de la raison”, 1999) opublikowało właśnie Wydawnictwo Claroscuro.
Powieść stanowi idealną lekturę na czas naszego zamknięcia,...
Coby uniknąć nieporozumień. Zamierzałem skomentować „Opium” Csátha bynajmniej nie dlatego, że Państwowy Instytut Wydawniczy ustanowił tę pozycję Książką Tygodnia. Akurat zamyślałem wspomnieć o tamtejszym opowiadaniu, w antytetycznym zestawieniu z wierszem Seamusa Heaneya pt. „Pierwsze czystki” (pojawi się w osobnym omówieniu). Ponieważ znalazłem recenzję Piotra Kieżuna „Wyznania węgierskiego morfinisty. O opowiadaniach i dziennikach Gézy Csátha”, „Kultura Liberalna”, nr 400 z 6 września 2016 [dostęp on-line], korzystam z okazji i niniejszym ją udostępniam, zamiast referować samodzielnie.
Od siebie dodam, że mój kontakt z twórczością tego węgierskiego pisarza przebiegał analogicznie. Najsampierw „Literatura na Świecie” 2001, nr 2-3 [355-356] (stamtąd wszystkie cytaty, poza jednym wyjątkiem). Nie doczytałem, niestety, że „dzieci wykazują tutaj sadystyczne skłonności, które prowadzą do okrutnych zbrodni” (noty o autorach, s. 373). Wprawdzie tradycja romantyczna oswoiła nas zarówno z anielskimi, jak i demonicznymi wizerunkami młodocianych bohaterów, niemniej nic nie uodparnia na tak upiorne ujęcie tematu, z jakim mamy do czynienia w przypadku „Małej Emmy” (s. 32-40).
Opowiadanie można streścić...
Kontynuacja tutaj, zapraszam:
https://www.facebook.com/2307162566221022/posts/2397437467193531/
Coby uniknąć nieporozumień. Zamierzałem skomentować „Opium” Csátha bynajmniej nie dlatego, że Państwowy Instytut Wydawniczy ustanowił tę pozycję Książką Tygodnia. Akurat zamyślałem wspomnieć o tamtejszym opowiadaniu, w antytetycznym zestawieniu z wierszem Seamusa Heaneya pt. „Pierwsze czystki” (pojawi się w osobnym omówieniu). Ponieważ znalazłem recenzję Piotra Kieżuna...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na stronie FB, którą prowadzę, pozwoliłem sobie przed miesiącem na prowokację, stawiając pytanie: A co, jeśli uwielbiany przeze mnie i tak często komentowany „Stalker” („Сталкер”, 1979) Andrieja Tarkowskiego stanowi... plagiat??? Wypada się z niej wreszcie wytłumaczyć. Zwłaszcza, że utrzymywałem, iż nawet jeśli to bezpodstawne stwierdzenie, to jednak nie niedorzeczne. Dlaczego, o tym niżej.
Najsampierw wyjaśnię istotną kwestię. Zarzut w żadnym stopniu nie dotyczy Arkadija i Borysa Strugackich. Owszem, „Stalker” powstał na motywach ich fantastycznonaukowej powieści pt. „Piknik na skraju drogi” („Пикник на обочине”, 1972), obaj uczestniczyli też w opracowywaniu scenariusza. Zachowana wersja tegoż nie wykazuje jednak większego związku z ich utworem. Ponadto porównanie jej z filmem uzmysławia, że ostatecznie reżyser nawet względem niej dopuścił się rozlicznych przestawień, usunięć, dopowiedzeń, itp. Dlatego filmoznawczyni, Alicja Helman, kategorycznie stwierdziła, że dzieło Tarkowskiego „nie czerpie z powieści Strugackich niczego, co modelowałoby świat przedstawiony na jej wzór”. Podobnie utrzymuje specjalizujący się w twórczości rosyjskiego reżysera Seweryn Kuśmierczyk.
„Stalker” nie stanowi ekranizacji, tylko adaptację „Pikniku...”. Sytuacja wyjściowa odpowiada co najwyżej czwartemu rozdziałowi (jest on zatytułowany „RED SHOEHART, lat 31”). Pisał o nim Stanisław Lem: „Ostatnia wyprawa do Strefy ulega wytrąceniu z gatunkowych własności science fiction. Realistyczny układ zajść obraca się w baśniowy […]”. Upoważniło to Tarkowskiego do wyzbycia się się gatunkowego rekwizytorium – wyprawie do Zony przydał „sens metaforyczny czy […] mityczny” (Helman). Staje się ona okazją do „duchowej podróży w głąb własnej psychiki, przynoszącej poszerzenie osobowości”, jak ująłby to antropolog Jerzy Sławomir Wasilewski. Również status ontologiczny Zony nie jest w tym przypadku tak jednoznaczny, jak w „Pikniku na skraju drogi”. Badacze, krytycy i odbiorcy kwestionują jej realność, bądź chociażby nadprzyrodzony tudzież „cudowny” charakter. Podkreślają przy tym, że zakwalifikowanie „Stalkera” do SF odbyło się bezpodstawnie, automatycznie czy stereotypowo, stąd film bywa określany również jako dramat obyczajowy lub psychologiczny. I sporadycznie złośliwie komentowany: „Trzech meneli włóczy się po łące”.
Osobiście wątpliwości nie mam – podobnie jak słoweński filozof, Slavoj Žižek, uważam, że „Stalker” to „arcydzieło science fiction”. Podzielam stanowisko Andrzeja Drawicza, według którego „sens utworu Strugackich został tu [w filmie – uzup. M. K.] zmodyfikowany i pogłębiony, a wizualność rozpadu, murszenia, poetyka śmietniska z kolei doskonale się z klimatem powieści zgadzała”. Dowodziłem tego wytrwale i chyba skutecznie. Natomiast nie przypuszczałem, że kiedykolwiek odkryję utwór literacki, od którego film Tarkowskiego będzie się wydawał bardziej zależny, aniżeli od „Pikniku...”. Lakoniczne omówienie przez redaktorów „Przeglądu Politycznego” tzw. książki tygodnia wystarczyło, bym natychmiast zareagował. A konkretnie – nabył i przeczytał powieść z 1965 roku chorwackiego pisarza, Antuna Šoljana (1932–1993; co ciekawe, rówieśnika Tarkowskiego), dopiero u nas opublikowaną: „Krótka wycieczka” („Kratki izlet”), przeł. Maciej Czerwiński, Wydawnictwo Akademickie SEDNO, Warszawa 2021.
Zdaniem tłumacza, jednocześnie autora posłowia, prof. Czerwińskiego, to pozycja „znakomita”, „kultowa”, „pokoleniowa” (s. 121; wszystkie cytaty za ww. wydaniem). Mnie zainteresowała przede wszystkim przez wzgląd na – najpewniej przypadkową, gdyż o ile się orientuję, nigdy nie została przełożona na język rosyjski – dalekosiężną zbieżność z arcydziełem Tarkowskiego. Spróbuję to przedstawić w miarę precyzyjnie, nie rozpisując się przesadnie. Oczywiście nie sposób wnikliwie przeprowadzić takiego porównania na stronie FB. Ale na tym, póki co, poprzestanę. Po kolei wskażę najistotniejsze podobieństwa (i częściowo różnice), na zasadzie Tarkowski vs. Šoljan, czyli film vs. książka. Uprzedzam, że w poście zdradzam istotne szczegóły fabuły. Z tego powodu, jak również dlatego, że opracowanie liczy ponad osiem stron, zdecydowałem się zapodać je w formie załącznika. Tak zatem po plakacie, po skanie okładki, zaczyna się jazda bez trzymanki. Tak mi przynajmniej się wydaje. Zapraszam do lektury.
Link do opracowania:
https://www.facebook.com/2307162566221022/posts/3007586989511906/
Na stronie FB, którą prowadzę, pozwoliłem sobie przed miesiącem na prowokację, stawiając pytanie: A co, jeśli uwielbiany przeze mnie i tak często komentowany „Stalker” („Сталкер”, 1979) Andrieja Tarkowskiego stanowi... plagiat??? Wypada się z niej wreszcie wytłumaczyć. Zwłaszcza, że utrzymywałem, iż nawet jeśli to bezpodstawne stwierdzenie, to jednak nie niedorzeczne....
więcej Pokaż mimo to