rozwiń zwiń
sawraf

Profil użytkownika: sawraf

Nie podano miasta Nie podano
Status Czytelnik
Aktywność 1 dzień temu
506
Przeczytanych
książek
1 091
Książek
w biblioteczce
14
Opinii
185
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Nie podano
Dodane| 115 książek
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie

Okładka książki Dlaczego narody przegrywają Daron Acemoglu, James A. Robinson
Ocena 7,5
Dlaczego narod... Daron Acemoglu, Jam...

Na półkach:

Przyznam, że teoria kładąca nacisk na znaczenie instytucji dla rozwoju państwa jest bardzo zgrabna, przy czym ma pewne znaczące słabości. Po pierwsze, powstaje tu dylemat jajka i kury. Według autorów to instytucje kreują wzrost, ale przecież zależność może być odwrotna. Najpierw powiększa się tort do podziału, co umożliwia tworzenie bardziej inkluzywnych instytucji. Po prostu ludzie nie muszą już walczyć o przetrwanie, mogą więc sobie pozwolić na bardziej uczciwe traktowanie innych. Po drugie, teoria nie uwzględnia faktu, że każde państwo jest częścią mechanizmu naczyń połączonych i jego instytucje są przedmiotem oddziaływania zewnętrznych sił, które nie zawsze są życzliwie nastawione. Oczywiście autorzy przyznają negatywny wpływ kolonializmu i handlu niewolnikami na rozwój państw trzeciego świata, jednak sprawiają wrażenie, jakoby miał on charakter statyczny. Kiedyś był jakiś tam Cecil Rhodes, król Leopold w Kongo czy inny hiszpański wicekról Peru, ale później nabroili tubylcy, którzy zgodnie z żelaznym prawem oligarchii Roberta Michelsa odtwarzali na własną zgubę ekstraktywistyczne instytucje. Nie ma w ogóle mowy o wpływie neokolonializmu Stanów Zjednoczonych, Europy - a ostatnio również Chin - na utrzymywanie instytucji wyzysku. Co więcej, to właśnie te instytucje wyzysku mogą umożliwiać podtrzymywanie bardziej demokratycznych instytucji w krajach centrum globalnej gospodarki kapitalistycznej. Może o tym świadczyć kryzys "amerykańskiego snu" i tamtejszej demokracji w dobie rodzącej się potęgi Chin, które zdobywają kolejne przyczółki w różnych częściach świata. Tyle jeśli chodzi o teorię. W warstwie czysto informacyjnej książka spełnia swoje zadanie, a miejscami zawiera ciekawe smaczki. Czy wiecie, że jeszcze w XIX wieku, zanim Afrykanerzy stworzyli instytucje apartheidu, czarni rolnicy z Afryki Południowej urządzali zbiórki w funtach szterlingach na pomoc charytatywną dla biednych, białych robotników w Anglii?

Przyznam, że teoria kładąca nacisk na znaczenie instytucji dla rozwoju państwa jest bardzo zgrabna, przy czym ma pewne znaczące słabości. Po pierwsze, powstaje tu dylemat jajka i kury. Według autorów to instytucje kreują wzrost, ale przecież zależność może być odwrotna. Najpierw powiększa się tort do podziału, co umożliwia tworzenie bardziej inkluzywnych instytucji. Po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Potężny gmach dworca Michigan Central góruje nad zachodnim skrajem biznesowego dystryktu Detroit. Jego neoklasyczny hall nawet za dnia świeci pustkami, a nocami setki okien budynku mienią się w ogniu płonących nieopodal pustostanów, podpalanych przez młodzieżowe gangi w specyficznym dla tego miasta obyczaju wyczynowej destrukcji tkanki miejskiej. Tymczasem jeszcze w połowie ubiegłego stulecia dworzec stanowił tętniącą życiem bramę do ziemskiego raju, który obiecywał każdemu przybyszowi spełnienie jego "amerykańskiego snu". Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie peryferyjne miasto wyrosło na przemysłowe centrum świata, by kilka dekad później popaść w ruinę? Wyjaśnienie tego fenomenu wymaga przyjęcia globalnej perspektywy w badaniu systemu kapitalistycznego, a także uzupełnienia opisu rozciągniętych w czasie procesów o skali lokalnej o spojrzenie z perspektywy przestrzennej. Taką właśnie metodologię zaproponował antropolog Kacper Pobłocki, który w książce pt. "Kapitalizm. Historia krótkiego trwania" zmierzył się z omawianym w niniejszym tekście problemem.

Humanistyka doby późnego kapitalizmu obfituje w wiele publikacji analizujących przyczyny powstania tego systemu, zgłębiających jego istotę bądź wieszczących mu rychły upadek. Większość z nich skażonych jest dwoma błędami poznawczymi. Pierwszym z nich jest ekonomizm, który polega na redukowaniu przyczyn zjawisk społecznych do ekonomii i opisywaniu gospodarki jako autonomicznego bytu, który rządzi się niezmiennymi zasadami, podnoszonymi do rangi praw natury. Drugim z błędów jest okcydentalizm, który polega na postrzeganiu badanej problematyki przez pryzmat doświadczenia Zachodu wraz z całą jego specyficzną historią i wywiedzionym z lokalnej kultury aparatem pojęciowym i wyciągania na ich podstawie uniwersalnych wniosków. W tym konkretnym przypadku dotyczy to przede wszystkim postrzegania zjawisk przez pryzmat temporalny, co ma związek z linearną koncepcją czasu, przejętą przez Zachód od religii chrześcijańskiej.

Właśnie tym słabościom współczesnej refleksji społeczno-ekonomicznej próbuje zaradzić Kacper Pobłocki. Pułapki ekonomizmu unika on poprzez przyjęcie perspektywy antropologii ekonomicznej. Dziedzina ta stara się postrzegać gospodarkę jako integralny element danego społeczeństwa, z całą jego lokalną specyfiką kulturową. Takie podejście skutecznie chroni przed popadaniem zarówno w ekonomiczny redukcjonizm, uosobiony przez ciasne umysły neoliberalnych doktrynerów ze stajni Balcerowicza, jak i w niebezpieczny uniwersalizm spod znaku konsensusu waszyngtońskiego, całkowicie ślepego na różnorodność kultur, do których anglosaski model kapitalizmu nierzadko pasuje jak pięść do nosa. Już we wstępie autor poddaje druzgocącej krytyce publikację Witolda Orłowskiego, w której znany ekonomista głównego nurtu z lubością oddaje się bezcelowym prognozom na temat momentu, w którym polska gospodarka ma dogonić niemiecką. W opinii Pobłockiego jest to o tyle bezsensowne, że w obliczu rychłego zmierzchu Zachodu jego doganianie jest bezcelowe. Zrozumienie tego faktu wymaga jednak podejścia do tematu z perspektywy przestrzennej, a mianowicie spojrzenia na polsko-niemiecki wyścig żółwi przez pryzmat dynamicznie rozwijającej się grupy BRICS, która według wszelkich prognoz jest na drodze do zdominowania świata już w połowie XXI wieku.

Niezwykle pomocne w wyobrażeniu sobie przyszłości jest odwołanie do epokowego zdawać by się mogło wydarzenia, jakim był zjazd gnieźnieński z 1000 roku. Tradycyjne podręczniki każą nam widzieć w tym wydarzeniu kamień milowy historii. Oto bowiem cesarz złożył historyczną wizytę księciu młodego i prężnego państwa, obfitującego w żyzne pola i zbrojnych mężów. Tymczasem jeśli zestawimy ze sobą potęgę ówczesnych cywilizacji - Azja wytwarzała wówczas 70% PKB świata, zaś Europa tylko 7% - to ranga spotkania Bolesława Chrobrego z Ottonem III zaczyna oscylować mniej więcej na poziomie dzisiejszej wizyty króla Bhutanu w siedzibie prezydenta Bangladeszu. Kiedy pierwsi Piastowie wykrawali swoje księstewko w wielkopolskich puszczach, na japońskim dworze cesarskim dyskutowano nad nową powieścią psychologiczną pt. Opowieści o Genji, a Arabowie od przeszło stu lat myli zęby pastą wynalezioną przez niewolnika Ziryaba, który słynął również ze swych artystycznych osiągnięć i promowania higienicznego stylu życia. Historia państwa Piastów ma dla omawianego tematu podwójne znaczenie. W świetle najnowszych badań archeologicznych bardzo prawdopodobna jest teoria wiążąca początki państwowości polskiej z handlem słowiańskimi niewolnikami, sprzedawanymi na targach w Pradze i Wenecji do muzułmańskich imperiów w Afryce i na Bliskim Wschodzie, stanowiących wówczas centrum znanego świata. To właśnie ten lukratywny biznes mógł stać za błyskotliwym sukcesem Piastów, którzy w ciągu zaledwie kilku dekad zbudowali silny rdzeń przyszłej Polski.

Te burzliwe wydarzenia są dla Pobłockiego punktem wyjścia do próby opisania kapitalizmu wbrew tradycyjnie przyjętej metodzie, polegającej na zestawieniu następujących po sobie epok, z których każda wynika niejako z poprzedniej. Takie teleologiczne przedstawienie dziejów kapitalizmu ledwie tylko skrywa wspomniany wcześniej błąd okcydentalizmu, wedle którego zachodnia kultura musi zawierać w sobie jakieś szczególne cechy, które ją predestynowały do zapanowania nad światem, a poszczególne etapy historii nieuchronnie wiodły ku europejskiej dominacji. Zamiast tego Pobłocki proponuje przyjęcie perspektywy przestrzennej. Tak jak państwo Piastów wykluło się dzieki krótkotrwałej koniunkturze na niewolników w kalifacie Abbasydów, tak przyszłe mocarstwa kolonialne Zachodu mogły wyłamać się z peryferiów ówczesnego świata jedynie dzięki wygraniu szóstki w totka - odkryciu i skolonizowaniu Ameryki. To właśnie "trójkątny handel" miał stanowić podstawę machiny akumulacji, dzięki której niewielkie narody Europy zdołały skolonizować praktycznie cały glob. Umocnienie tej dominacji aż do XX wieku było możliwe jedynie dzięki hojnemu obdarzeniu Europy łatwo dostępnymi pokładami węgla kamiennego, co stało się fundamentem rewolucji przemysłowej.

Jak widać nie ma tutaj dużego pola do determinizmu historycznego, jest natomiast bardzo silny nacisk na pojmowanie dynamiki procesów dziejowych przez pryzmat przestrzeni relacyjnej, w której stosunki między poszczególnymi elementami zmieniają się niczym w kalejdoskopie pod wpływem decyzji podejmowanych w "sztabach generalnych globalnego kapitalizmu". Dotyczy to również - a może przede wszystkim - współczesności. Aby ją ukazać, Pobłocki zastosował niezwykle interesujący zabieg - otóż przedstawił on dynamikę przestrzenną kapitalizmu przez pryzmat losów leżących w różnych zakątkach świata miast, które łączy jedno: wrażliwość na kaprysy kapitału. Szczególnie sugestywna jest tu wizja upadku Detroit, które z przemysłowej stolicy śwata i "arsenału demokracji" z czasów Rooseveltowskiego Nowego Ładu stało się targanym konfliktami rasowymi trzecioświatowym miastem-widmem, w którym garstka białych hipsterów uprawia warzywa na opuszczonych działkach, by dorobić do marnych pensji w ostatnich działających w mieście korporacjach, zaś potężne autostrady służą do wycieczek rowerowych, gdyż mało kto potrzebuje już samochodu. W tym samym czasie w rekordowym tempie wyrasta z piasków pustyni Dubaj - dystopijna oaza kapitalizmu, w której obrzydliwe bogactwo lokalnej elity zbudowano na barkach importowanych z azjatyckich państw półniewolników.

Zdaniem Pobłockiego przykłady te zadają kłam utartym na Zachodzie poglądom, jakoby kapitalizm opierał się na wolnej pracy najemnej, a kwitnące metropolie Ameryki i Europy były wzorem dla krajów rozwijających się. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie: przyszłość kapitalizmu w wersji offshore, w którym ponadnarodowe korporacje nie muszą już wywiązywać się z zobowiązań wobec wykorzenionego społeczeństwa i słabnącego państwa, doprowadzi cywilizację zachodnią do rzeczywistości znanej choćby z Lagos i Luandy, dla której upadłe Detroit jest jedynie fazą przejściową. Dla spauperyzowanej ludności Zachodu nawet los azjatyckich niewolników w Dubaju stanie się wizją tak kuszącą jak saksy u Niemca dla pokolenia Solidarności. Niewykluczone, że w świecie przyszłości potomkowie Piastów będą masowo migrować za pracą do krajów azjatyckich, tak jak przeszło dziesięć wieków wcześniej czynili to zakuci w kajdany brańcy drużynników Mieszka I. Paradoksalnie w ten sposób historia zatoczy koło, co tylko potwierdzi słuszność odrzucenia teorii procesów dziejowych opartych na linearnej koncepcji czasu.

Uważny czytelnik może zaprotestować: jak połączyć sugerowaną w samym tytule książki wizję rychłego końca kapitalizmu z postulowaną przez autora teorią, na mocy której kapitalizm istnieje de facto od zarania dziejów i będzie on trwał w przyszłości w formie despotycznych Dubajów i podporządkowanych im upadłych miast trzeciego świata? Samo sformułownie tego pytania w ten sposób świadczyć będzie o głęboko zakorzenionym w umyśle Europejczyka myśleniu temporalnym, o którym wspomniano na wstępie. Wbrew teoriom Marksa upadek kapitalizmu na Zachodzie nie pociągnie za sobą jakiegoś nowego, lepszego ustroju. Przeciwnie, doprowadzi do przestrzennej rekonfiguracji centrum i peryferiów, zabijając jedynie specyficzny dla Zachodu model kapitalizmu anglosaskiego, opartego na zasadzie 3-procentowego wzrostu gospodarczego i 5-procentowego zysku z kapitału. Zdaniem Karla Polanyi'ego model ten charakteryzuje się urynkowieniem tzw. towarów fikcyjnych: pracy, ziemi i pieniądza. To właśnie moment pełnej komodyfikacji tych trzech czynników zapoczątkował europejski kapitalizm i to ten konkretny model dobiega kresu, a jego przedśmiertną konwulsją są coraz częstsze kryzysy finansowe. Oznaczać to będzie ostateczną klęskę demoliberalizmu (i tak skazanego na upadek z powodu spodziewanego napływu milionów uchodźców klimatycznych), jednak sam kapitalizm będzie trwał w najlepsze.

Istnieje bowiem inna definicja kapitalizmu, która wykracza poza utarte w zachodnim dyskursie przekonanie, którego źródła znajdziemy w pismach Adama Smitha, a które można streścić w formie dobrowolnej wymiany dóbr i usług między niezależnymi jednostkami. Otóż kapitalizm w szerszym rozumieniu oznacza system akumulacji oparty na wyalienowanej pracy ludzi poddanych różnym formom przymusu, zazwyczaj w oparciu o mechanizm długu i wywłaszczenia. Wbrew Marksowi niekoniecznie musi to być wolna praca najemna, a zatem nie ma tutaj mowy o jakimś deterministycznym postępie. Sama historia Polski dowodzi, że może tutaj nastąpić regres. Mała epoka lodowcowa w XVII wieku zmniejszyła zbiory pszenicy, na co szlachta zareagowała dokręceniem śruby chłopstwu pańszczyźnianemu, którego niedola zaczęła przypominać los niewolników. Również obecnie obserwujemy globalny trend demontażu chroniącego zdobycze socjalne prawa pracy, nawet w takich państwach jak Francja, gdzie tradycyjnie ruch robotniczy miał duże wpływy. Jednocześnie zauważalny jest fetysz miejsc pracy, dla których politycy gotowi są czynić skrajne ustępstwa wobec korporacji. Rząd w Dublinie pozwalał koncernowi Apple nie zapłacić podatków na kwotę 13 miliardów euro, byle tylko zachował na Zielonej Wyspie te parę tysięcy miejsc pracy w fabryce Hollyhill i podtrzymał reputację Irlandii jako państwa przyjaznego inwestorom. Przyjęcie podobnej polityki przez dziesiątki innych państw - w tym również Stany Zjednoczone pod rządami Donalda Trumpa - nieuchronnie poskutkuje fiskalnym "wyścigiem na dno", który jedynie przyspieszy nieuchronny upadek zachodniego modelu rozwoju, a w skrajnie pesymistycznym wariancie sprowadzi dawną cywilizację atlantycką do trzecioświatowych pozycji.

Podsumowując powyższe rozważania należy przyjąć za prawdopodobną prognozę, według której koniec kapitalizmu w wydaniu zachodnim wydaje się być bliski. Taki obrót spraw z pewnością doprowadzi do rewolucyjnych transformacji Europy i Ameryki Północnej. Nie oznacza to jednak końca samego systemu akumulacji kapitału poprzez niewolną pracę i powstania jakiegoś całkiem nowego ustroju w rodzaju prorokowanego przez Marksa komunizmu. Z pewnością jednak godziny liberalnej demokracji są policzone, gdyż model ten jest luksusem dostępnym wyłącznie dla żyjących w "kryształowym pałacu" pierwszego świata wybrańców, których stać na pluralizm i ograniczone rządy państwa prawa, ponieważ zdołali wyeksportować nędzę do skolonizowanego w ubiegłych wiekach trzeciego świata. Właśnie z uwagi na to kolonialne brzemię na peryferiach globalnego systemu niemożliwe jest wzniesienie materialnych fundamentów pod taką konstrukcję. Dlatego też ów pałac ostatecznie popadnie w ruinę i niczym dworzec kolejowy w Detroit będzie niemym świadkiem narodzin nowej epoki. To głównie od nas zależy, kto będzie wzniecał pożary, których łuny odbijać się będą od jego okien. To my zdecydujemy czy pójdziemy drogą Mieszkowych wojów i stworzymy nowy porządek na gruzach starego. Jest jednak pewna rzecz, która pozostaje poza zasięgiem naszej woli - materialne ograniczenia wynikające z relacji przestrzennych. Zwycięzcą rywalizacji będzie ten, kto w najbardziej skuteczny sposób wejdzie w interakcję z nowymi centrami kapitalizmu przyszłości. A to już niekoniecznie musi napawać optymizmem.

(recenzja ukazała się również na xportal.pl)

Potężny gmach dworca Michigan Central góruje nad zachodnim skrajem biznesowego dystryktu Detroit. Jego neoklasyczny hall nawet za dnia świeci pustkami, a nocami setki okien budynku mienią się w ogniu płonących nieopodal pustostanów, podpalanych przez młodzieżowe gangi w specyficznym dla tego miasta obyczaju wyczynowej destrukcji tkanki miejskiej. Tymczasem jeszcze w połowie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Filip Springer pisze, że książka ta powinna być lekturą obowiązkową dla każdego kandydata na stanowiska urzędnika miejskiego. Nic zresztą dziwnego - "Miasto szczęśliwe" jest książką pouczającą i inspirującą. Na jej łamach autor poddaje analizie życie ludzi w amerykańskich miastach, aby wskazać zależności przyczynowo-skutkowe między architekturą i systemem transportowym miasta a dobrostanem (lub jego brakiem) mieszkańców.

Jak się okazuje, wbrew zaklęciom liberałów wysokość PKB ma bardzo niewielki wpływ na poczucie szczęścia. Montgomery słusznie wskazuje, że wzrost dochodów jedynie na początku ma znaczenie, przy awansie z warstw biednych do klasy średniej. Wtedy właśnie na poczucie dobrobytu coraz większy wpływ mają inne czynniki, takie jak wolny czas, kontakt z przyrodą i relacje z innymi ludźmi. I tu właśnie czyha na człowieka pułapka zastawiona przez postępujący od niemal stu lat rozrost przedmieść, będący efektem świadomego planowania miasta pod jeden konkretny środek transportu - samochód. Poddawane od przeszło stu lat suburbanizacji amerykańskie miasta okazują się być pułapkami bez wyjścia dla milionów ich mieszkańców, którzy niezależnie od dochodów i pochodzenia klasowego pogrążają się w apatii wywołanej samotnością, stratą cennego czasu na wielokilometrowe podróże i stresem wywołanym walką o przetrwanie na autostradach. Siedzący styl życia sprzyja chorobom cywilizacyjnym, a dalekie podróże zwiększają ślad węglowy, przez który Amerykanie są największymi trucicielami świata per capita. Poza tak oczywistymi skutkami automobilizmu dowiemy się również o mniej znanych skutkach dominacji tej formy komunikacji - dla przykładu, dzielnice silnie uzależnione od samochodów są dotknięte wyższym stopniem alienacji, co skutkuje między innymi wyższą przestępczością.

Czy da się temu jakoś zaradzić? By udzielić odpowiedzi na to pytanie autor udał się w podróż na inne kontynenty, gdzie spotkał samorządowców, urbanistów i aktywistów miejskich, którzy z sukcesem reformują swoje miasta, często pomimo niewielkich środków materialnych, jakie mają do dyspozycji. Książka zaczyna się od przejażdżki rowerowej z burmistrzem Bogoty Enrique Peñalosą, który podczas swojej trzyletniej kadencji zasłynął stworzeniem sieci szybkiego autobusu miejskiego TransMilenio i sieci dróg rowerowych nawet w biednych dzielnicach. Efektem był znaczny wzrost poczucia szczęścia i duże oszczędności w budżetach mieszkańców kolumbijskiej stolicy - jeden z robotników dzięki komunikacji miejskiej zaoszczędził w ciągu roku półtorej pensji. Nie trzeba chyba mówić, co to oznacza dla kieszeni ubogiego mieszkańca Ameryki Łacińskiej. Następnie udajemy się na spacer po Kopenhadze wraz z Janem Gehlem, słynnym duńskim urbanistą, którego polityka ewolucyjnych reform stołecznego transportu doprowadziła do znacznej poprawy jakości życia w mieście. Obecnie więcej mieszkańców stolicy jeździ rowerami niż samochodami, a korki nie nastręczają takich problemów jak dawniej. Podobnymi doświadczeniami dzielą się urzędnicy z Amsterdamu, Paryża i Nowego Jorku. Wreszcie, częściowej odpowiedzi dostarcza rodzinna miejscowość autora - Vancouver. Miasto to jak żadne inne na kontynencie północnoamerykańskim oparło się suburbanizacji, postawiło na zagęszczenie populacji i wielofunkcyjne dzielnice, dzięki czemu jest obecnie jednym z najlepszych miejsc do życia na świecie.

Co istotne, nie tylko osoby piastujące stanowiska w magistratach mogą wpłynąć na zmianę jakości życia w mieście. Autor podaje przykłady wielu zwykłych mieszkańców, którzy potrafili się zorganizować, by wywalczyć dla siebie wspólną przestrzeń w bezdusznym krajobrazie rozproszonych przedmieść, a nawet na zatłoczonym placu pośrodku Mexico City. Książka kończy się kilkoma pokrzepiającymi serca historiami, które dowodzą, że jest możliwa oddolna poprawa sytuacji, choćby nawet na niewielką skalę. Najważniejszą nauką, jaka płynie z tej książki jest nierozerwalny związek między jakością życia w mieście a sposobem postrzegania jego funkcji. Nie osiągniemy wiele, jeśli nadal będziemy hołdować narzuconej przez modernistów wizji miasta jako systemu dróg dojazdowych między rozlokowanymi z dala od siebie dzielnicami o różnych funkcjach. Jedynie postrzeganie miasta jako środowiska, w którym społeczeństwo może rozkwitać we wszystkich wymiarach swej egzystencji, może przybliżyć nas do harmonii. To jednak wymaga krytycznego spojrzenia na nasze własne przyzwyczajenia i przyswojone za sprawą kultury konsumpcyjnej wzorce. Niezależnie od silnych niekiedy barier mentalnych warto podjąć się tego wysiłku, gdyż stawka jest niebagatelna.

Filip Springer pisze, że książka ta powinna być lekturą obowiązkową dla każdego kandydata na stanowiska urzędnika miejskiego. Nic zresztą dziwnego - "Miasto szczęśliwe" jest książką pouczającą i inspirującą. Na jej łamach autor poddaje analizie życie ludzi w amerykańskich miastach, aby wskazać zależności przyczynowo-skutkowe między architekturą i systemem transportowym...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika sawraf

z ostatnich 3 m-cy
sawraf
2024-02-05 09:38:57
sawraf
2024-01-09 20:08:51

ulubieni autorzy [5]

Georges Dumézil
Ocena książek:
7,1 / 10
2 książki
1 cykl
Pisze książki z:
3 fanów
Mircea Eliade
Ocena książek:
7,3 / 10
41 książek
0 cykli
121 fanów
Jared Diamond
Ocena książek:
7,4 / 10
6 książek
0 cykli
38 fanów

statystyki

W sumie
przeczytano
506
książek
Średnio w roku
przeczytane
15
książek
Opinie były
pomocne
185
razy
W sumie
wystawione
497
ocen ze średnią 8,0

Spędzone
na czytaniu
3 610
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
18
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
115
książek [+ Dodaj]