-
Artykuły„Jednym haustem”, czyli krótka historia opowiadaniaSylwia Stano6
-
ArtykułyUwaga, akcja recenzencka. Weź udział i wygraj powieść „Fabryka szpiegów“!LubimyCzytać1
-
ArtykułyLubimy czytać – ale gdzie najbardziej? Jakie są wasze ulubione miejsca na lekturę?Anna Sierant28
-
Artykuły„Rękopis Hopkinsa”: taka piękna katastrofaSonia Miniewicz2
Biblioteczka
2024-04-17
2024-04-15
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym, lekkim, ale całkiem zjadliwym fantasy. Mam poczucie, że niewiele się tu w gruncie rzeczy w stosunku do tomu pierwszego zmienia, być może poza faktem, że ta część jest, jak to w przypadku trylogii bywa, dość przejściowym tomem, będącym przygotowaniem i podbudową do większego finału.
Książkę można podzielić właściwie na dwie części. Pierwsza część rozgrywa się głównie na morzu i przyznam, że ten fragment podobał mi się bardziej. Lekka przygoda, drobna tajemnica związana ze statkiem, którym porusza się Alina i Zmrocz, połączona z całkiem sprawnie napisanymi relacjami między bohaterami była dla mnie dość satysfakcjonująca. Bardugo, nawet na wczesnym etapie swojej pisarskiej kariery, naprawdę potrafiła dość sprawnie budować historię.
Druga część to już przede wszystkim intrygi wokół polityczne, kiedy to Alina musi podjąć próbę przejęcia i utrzymania władzy. I ta część niestety moim zdaniem wypada trochę gorzej. Nie czułam w trakcie lektury odpowiedniego upływu czasu, czasem miałam wrażenie, że rozwój bohaterki jest wymuszony przez fabułę, ale nie jest zbyt naturalny. Rozumiem, z czego wynika, wiem, co Bardugo chciała tu pokazać, ale po prostu zabrakło jej tu chyba umiejętności wykreowania tak mocnej zmiany. Sama warstwa polityczna też nie jest szczególnie ciekawa i rozbudowana, przynajmniej nie w moich oczach. Jednak pisanie samej przygody wychodziło w tej książce autorce lepiej.
Właściwie trudno mi tu dodać cokolwiek więcej. Jeśli komuś podobał się tom pierwszy to wydaje mi się, że po drugi po prostu również można sięgnąć. Ten cykl nie jest moim zdaniem żadnym „must read”, ale jeśli ktoś szuka rozrywkowej i w miarę krótkiej trylogii fantasy z lekkim stylem to i „Cień i kość”, i „Oblężenie i nawałnica” są po prostu OK.
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym,...
2024-04-01
Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.
Na Merlina, dawno nie trafiłam już na tak głupiutką książkę, w której tak mało rzeczy trzymałoby się kupy.
„Szron” C. N. Crawford przeczytałam trochę z przypadku. Ta książka po prostu trafiła na mój czytnik, a skoro już tam była, nie należała do długich, to postanowiłam się z nią zapoznać. I już po pierwszych zdaniach wiedziałam, z czym mam do czynienia. To po prostu naprawdę kiepsko napisane romantasy, w którym niewiele rzeczy się trzyma kupy i wyraźnie widać, że autorka nie potrafi wcale kreować ani dobrego świata, ani dobrych bohaterów. Przy tym jednak jest tak lekka i ma tak niewiele sensu, że trudno mi ją rozpatrywać w kategorii jakiejkolwiek szkodliwości. Ot, jeśli ktoś chce wyłączyć zupełnie mózg i po prostu coś czytać to może to będzie dobry wybór.
Teoretycznie w książce mamy dwa światy: ten zwykły, ludzki oraz elficki, zaczarowany, który do stosunkowo niedawna był odseparowany. Tak się jednak składa, że obecnie nie ma się on najlepiej. Kraina pozbawiona królowej umiera, a Torinowi, królowi elfów, brakuje pieniędzy, aby wyżywić swoich ludzi. Dlatego organizuje tradycyjny turniej, aby wyłonić nową królową i pozwala ludzkim reporterom przyglądać się temu, jak wybiera nową królową, licząc w ten sposób na zarobek.
Torin skrywa jednak pewną tajemnice i absolutnie nie chce się zakochać, dlatego butna Ava wydaje mu się idealnym wyborem na żonę, która tak naprawdę żoną ma nie być. Ma tylko usiąść na tronie, odnosić magię krainy (bo to jest rola królowej elfów) i odejść. Ta bohaterka to zaś jeden wielki chaos, pisany tak, aby akurat pasował do fabuły. Ava to niby zwykła dziewczyna, która marzy tylko o barze koktajlowym, ale z jakichś powodów uczyła się szermierki. Niby jest już dorosła (ma 26 lat), ale jednak pod względem skłonności do zauroczeń zachowuje się jak nakręcona nastolatka.
Styl „Szronu” jest bardzo, bardzo łatwy w przyswajaniu, ale przy tym dość toporny. Autorka przedstawia ekspozycje w topornych dialogach, bohaterowie często rozmawiają dość sztucznie, język nie buduje w ogóle jakiegokolwiek klimatu. Wszystko w nim krzyczy, że ta powieść jest tania, głupkowata i właściwie nie ma na celu wnieść do życia człowieka nic, poza taką zupełnie najprostszą rozrywkę.
Bałam się po prawdzie, że ta książka dość szybko zmieni się po prostu w erotyk, ale akurat tego mojego lęku autorka nie zrealizowała. Nie ma w „Szronie” ani jednej pełnej sceny erotycznej. Są bardziej pikantne momenty, ale za każdym razem są przerywane, albo po prostu nic z nich nie wynika. Przynajmniej tyle, bo nie wiem, czy z takim stylem pisania Crawford byłaby w stanie to udźwignąć bez wzbudzania u mnie zniesmaczenia.
Przeszło mi przez myśl, że przeczytałabym chętnie coś podobnego, opartego na nawet i na podobnym pomyśle, ale napisanego sprawnie. Samoświadomego, z mądrym żartem, ciekawszymi postaciami, pomiędzy którymi jest dobra chemia. Niestety, „Szron” zdecydowanie taki nie jest.
To książka, w której świat się nie trzyma kupy, pomysł na turniej jest co najmniej głupi, a bohaterzy są dość drażniącymi postaciami. Rozumiem, jeśli kogoś taka prościutka literatura bawi, albo pozwala odpocząć po pracy, ale ja zdecydowanie zadowolona z lektury nie jestem. Warto nadmienić, że tak naprawdę historia urywa się w trakcie. To pierwszy tom z cyklu „Szron i Ambrozja”, który w gruncie rzeczy niczego nie domyka.
Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.
Na...
2024-03-30
Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.
Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to uważam, że autorka w swoim dorobku ma wiele ciekawszych tytułów.
Sam pomysł na powieść jest całkiem intrygujący. Ma ona formę „nagrań” niewidomego bohatera, który dopiero co stracił zmysł wzroku i musi dostosować się do nowej rzeczywistości. Żyjąc w domku, w niewielkiej miejscowości, jest w całości zdany na pomoc żony, młodszej od siebie dziewczyny, którą tak naprawdę poznał zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Leon jest więc dość odizolowany od tego, co znał dotychczas i trudno mu jest czasem oddzielić własne lęki, własne wyobrażenia od rzeczywistości.
Tę książkę po prostu dobrze się czyta. Kańtoch buduje klimat w wystarczającym stopniu, styl narracji jest zaś dość prosty, ale ma w sobie wystarczający ciężar. Mam poczucie, że został dobrze dobrany do takiego nieco innego, lecz jednak przede wszystkim rozrywkowego kryminału.
Jednakże nie do końca jestem w stanie uwierzyć w samą zagadkę kryminalną. Wydaje mi się dość przekombinowana, zbyt mocno oparta na zbiegach okoliczności. Nie jestem w stanie w pełni w nią uwierzyć. Ponadto, sam główny bohater, Leon, choć poprawnie skonstruowany, nie jest postacią, do której czuje szczególnie dużo sympatii, a to w połączeniu z fabułą, która wydaje mi się „naciągana” sprawia, że ta powieść Kańtoch po prostu zdecydowanie nie trafi do moich ulubionych.
Niemniej, nie czuje, abym straciła czas w trakcie lektury. Przez tę książkę po prostu się płynie, zgaduję też, że może być świetna w formie audiobooka właśnie przez swoją formę. Dlatego chociaż być może po tej autorce spodziewałam się czegoś troszeczkę lepszego to jednak „Samotnia” była dla mnie całkiem miłym oderwaniem się od literatury fantastycznej, która bądź co bądź od lat u mnie przeważa.
Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.
Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to...
2024-03-29
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie właściwie przypadkiem: kupiłam ją po prostu na promocji, nie zwracając za bardzo uwagi na to, czym ta powieść jest. Już po lekturze zaś sprawdziłam opinie innych czytelników, których spora część uważa, że ta historia ma w sobie sporo niewykorzystanego potencjału. Ja nie do końca się z tym zgadzam. Dla mnie „Księga żywych sekretów” to po prostu dość zwyczajna powieść młodzieżowa, która może nie pochłonęła mnie jakoś szczególnie, ale po prostu spełnia swoją rolę.
Gdybym przeczytała tę książkę, mając z 12-14 lat jest szansa, że naprawdę by mi się spodobała. Bo w moim odczuciu to po prostu jest powieść dla nieco młodszej młodzieży. Obecnie często i to takich osób trafiają powieści romantasy, które próbują „udawać” dorosłe fantasy, stąd być może te opinie. Mam poczucie, że wielu dzisiejszych czytelników przywykło do nieco innego typu powieści. „Księga żywych sekretów” to zaś powieść młodzieżowa w nieco „starszym” stylu. Nie podejmuje nawet próby budowania takiego w pełni rzeczywistego świata fantasy, tkwiąc gdzieś pomiędzy bajką a zwykłym fantasy. Wymaga więc, zwłaszcza na początku, pewnego zawieszenia niewiary.
Jest to też raczej powieść przygodowa, skupiająca się na przyjaźni głównych bohaterek, traktując je na równi, ale też nie wnikająca jakoś głęboko w bohatera. Tu się dzieje i ma się dziać. Osobiście nie potrafiłam w pełni w tę powieść wsiąknąć, nieszczególnie interesowała mnie fabuła, czegoś mi tu jednak brakowało, jednak ponownie, może to wynikać z tego, że po prostu nie jestem docelowym targetem tej książki i uważam, że obiektywnie rzecz biorąc, to po prostu jest poprawnie napisana powieść dla młodzieży.
Styl pojawiający się w tej powieści jest poprawny, choć nie zaskakuje szczególnie. Nie bazuje raczej na długich opisach, jak już mówiłam, skupia się dość mocno na samej przygodzie. To książka, którą czyta się bardzo szybko, ale brakuje jej jednak chociaż odrobiny więcej klimatu, czy jakiegoś takiego zostania z bohaterem, poczucia zagrożenia, czy jakichkolwiek konkretnych emocji. Ale ponownie, wydaje mi się, że część z tych cech dla młodego czytelnika może być zaletą.
Sam pomysł na tę historię nie jest wcale zły. Choć motyw „wchodzenia” do książki niczym nowym nie jest, Roux ujęła go na swój sposób, który moim zdaniem w tej historii po prostu działa w wystarczającym stopniu.
„Księga żywych sekretów” to nie jest moja książka, moja literatura, a przynajmniej już nią nie jest (kiedyś może i by nią była). Jednak jeśli szukacie jakiejś książki o przyjaźni z odrobiną dreszczyku dla młodej osoby, może takiej, która dopiero zaczyna przygodę z fantastyką i miewa problem z immersją w zupełnie odrębne światy to będzie dobry wybór. Zwłaszcza, że to niezbyt długa i jednotomowa powieść.
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie...
2024-03-28
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości narodowego wieszcza.
„Studium zatracenia” Avy Reid to przykład powieści, której autorka nawet miała jakiś pomysł na fabułę, ale w moim odczuciu zdecydowanie zabrakło jej umiejętności, aby ją dobrze poprowadzić. W trakcie lektury miałam nieodparte wrażenie, że czytam, niezbyt dobry, debiut, co było wrażeniem nieco mylnym – to nie jest wcale pierwsza powieść, jaka ukazała się spod pióra tej autorki.
Już od samego początku w tej książce wiele rzeczy się „nie klei”. Choćby to, że w świecie przedstawionym kobiety są uznawane za zbyt głupie, aby studiować literaturę, ale już mają dość rozumu, aby mogły dostać się na architekturę, gdzie przecież od umiejętności obliczeniowych (a więc częściowo inteligencji, przeciwieństwa głupoty) zależy, czy budynek się przypadkiem nie zawali, potencjalnie krzywdząc osoby znajdujące się wewnątrz.
W trakcie lektury miałam często wrażenie, że autorka bardzo chce pisać i komentować istotne tematy, związane czy to z feminizmem, równouprawnieniem, alkoholizmem czy molestowaniem, ale ponieważ chyba brakuje jej umiejętności, by te tematy dobrze zgłębić, „Studium zatracenia” sprawia wrażenie, jakby pojawiały się one tam na siłę i dla zasady. Sama Effy, główna bohaterka, jest tak naprawdę postacią stworzoną przez różnorodne traumy, ale przez powierzchowny sposób ich przedstawienia, ja nie jestem w stanie tego „kupić”. Tak samo, jak nie umiem „kupić” faktu, że wielka fanka literatury ot tak, bez problemu, dostała się na architekturę, mimo że narracja nie wspomina o tym, aby wcześniej np. lubiła rysować.
Wydaje mi się też, że styl książki Reid pozostawia wiele do życzenia. Często jest egzaltowany, brzmi wręcz dziwnie, słowa zdają się nie być na swoim miejscu. To wygląda trochę tak, jakby autorka (znów) nieumiejętnie próbowała stworzyć gęsty klimat, osiągając jednak efekt przeciwny do zamierzonego. Te niezręczności są moim zdaniem szczególnie mocno widoczne w przypadku wątku romantycznego. Reid chyba chciała, aby wypadł subtelnie i był oparty na drobnych gestach oraz spojrzeniach, tyle tylko, że w jej wykonaniu to po prostu nie działa. Od pierwszej wzmianki na temat głównego męskiego bohatera tej powieści wiedziałam, jak się ten wątek skończy.
Sam pomysł oparty na odkrywaniu tajemnicy wokół pisarza oraz legend istniejących w świecie przedstawionym jest w porządku i moim zdaniem mógłby zadziałać, gdyby rozpisał go ktoś choć trochę bardziej kompetentny. Sama w tę historię nie umiem jednak uwierzyć, przynajmniej nie w tym wydaniu. Miałam też poczucie, że autorka nieco za mocno śpieszyła się z samym początkiem. Zamiast ustanowić, kim Myrddin jest w tym świecie, dlaczego jego twórczość jest tak istotna, opowiedzieć trochę więcej, autorka pędzi do przodu, nie zatrzymując się wystarczająco długo na postaci pisarza.
„Studium zatracenia” nie jest szczególnie dobrym fantasy. Nie wiem więc, czy jest sens po tę powieść sięgać. Jeśli kogoś kuszą te motywy, jeśli chce się przekonać na własnej skórze – to oczywiście można. Ale jeśli nie, wydaje mi się, że są dużo ciekawsze tytuły.
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-25
Książki wydawane przez twórców internetowych, zwłaszcza gdy są pisane na zamówienie wydawcy, często przypominają mi bloga. Miałam jednak nadzieję, że skoro Katarzyna Woźniak jest lekarką, której po prawdzie całkiem miło się słucha, gdy mówi o rzeczach stricte medycznych, to jej książka „Następny. Kim jest człowiek, który cię leczy?” będzie wnosiła coś ciekawego do dyskursu. Być może Woźniak nie ma bardzo dużego doświadczenia, ale jako osoba „publiczna” na pewno ma dużą styczność z różnymi lekarzami, swoje wie i swoje słyszała, toteż jakąś nadzieję miałam.
Niestety, niesłusznie, bo ta książka swoją konstrukcją również przypomina przeciętnego, niezbyt dobrze napisanego bloga. Według wydawcy to zbiór opowiadań, który pozwala wejść w perspektywę młodej lekarki, ja określiłabym ją raczej mianem dziennika, który ewentualnie zmienia niektóre rzeczywiste fakty, aby ukryć tożsamość pacjentów/lekarzy. Co ciekawe, autorka raczej podaje imiona (niekoniecznie realne) z jednym wyjątkiem: pani, która najbardziej nacisnęła „bohaterce” na odcisk, jest podawana tylko jako literka bez pełnego imienia.
Tego typu dziennik to forma, która może zadziałać, jeśli autor ma do powiedzenia coś faktycznie ciekawego, jeśli sam w sobie jest interesującą personą, jeśli ma ciekawy sposób przedstawiania historii, potrafi dobrze domykać opowieści, czy na jakiś inny sposób zaskakuje swoją inteligencją. W przypadku tej książki nic takiego się nie dzieje.
Książka Woźniak jest napisana potocznym, blogowym stylem. Nie przedstawia żadnych wielkich prawd objawionych o systemie, powtarzając tylko rzeczy, które „wiemy wszyscy”. Narratorka zaś (która może być, ale zarazem oficjalnie nie jest samą autorką) sprawia wrażenie osoby, z którą nie chce mieć personalnie nic wspólnego: jest męcząca, narzekająca, próbuje stawiać siebie w dobrym świetle, kiedy obraża wszystkich innych, z pacjentami włącznie. Dużo jest w tej książce takiej nieprzyjemnej frustracji, a jej sama końcówka przypomina reklamę (albo antyreklamę, zależy jak na to patrzeć) platformy lekarskiej, którą założyła jej autorka.
Wierzę w to, że jako lekarka Woźniak ma świadomość problemów związanych z polskim systemem zdrowia. Te, o których pisze, zdają się prawdziwe, bazując na mojej osobistej wiedzy (choć z medycyną zawodowo nie mam nic wspólnego). Rozumiem też frustracje młodej lekarki, rozumiem, że mogła poczuć się wielokrotnie skrzywdzona na swojej drodze. Problem polega na tym, że zapisanie swoich myśli, przelanie ich na papier w ten sposób, nie robi dobrej książki, za którą ktoś ma zapłacić. Gdyby rozdziały tej książki były wpisem blogowym, nie obraziłabym się, nie poczułabym, że coś jest z nimi szczególnie nie tak. Ale one znajdują się w wydrukowanej wersji, na papierze, do którego dostęp trzeba sobie generalnie wykupić.
Być może Woźniak chciała tę książką kogoś uświadomić, kogoś czegoś nauczyć, bo pojawiają się w tym tytule fragmenty, które próbują czytelnikowi tłumaczyć w skrótowy i uproszczony sposób problemy związane z niektórymi chorobami, organizacją służby zdrowia itd. Problem polega na tym, że podaje oczywistości, które osoby obserwujące w sieci jej kanał, czy też inne podobne, będą wiedzieć. A do osób spoza tej bańki książka za bardzo nie dotrze, jako że wydawca dostępny jest tylko online. To nie jest tytuł, który pojawi się np. w koszyku z książkami w Biedronce, czy na półkach w Empiku. Ten wydawca nie sprzedaje swoich nakładów w taki sposób. W związku z czym tak pobieżne poruszenie tematu w moim odczuciu kompletnie nie ma sensu.
Fani autorki pewnie już tę książkę i tak mają na swojej półce. Innym nie polecam. Nie ma sensu płacić za bloga; w sieci na pewno znajdziecie wiele ciekawszych lekarskich relacji.
Książki wydawane przez twórców internetowych, zwłaszcza gdy są pisane na zamówienie wydawcy, często przypominają mi bloga. Miałam jednak nadzieję, że skoro Katarzyna Woźniak jest lekarką, której po prawdzie całkiem miło się słucha, gdy mówi o rzeczach stricte medycznych, to jej książka „Następny. Kim jest człowiek, który cię leczy?” będzie wnosiła coś ciekawego do dyskursu....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
Jagoda, specjalistka od klątw, w końcu musi spełnić daną Uczniowi Czarniksiężnika obietnicę. Przybywa do Angli na jego wezwanie, aby pomóc mu w sprawie związaną z jego dawnym mistrzem i zbrodniarzem, Jacobem Redem. Choć ten już od dawna nie żyje, prawdopodobnie stoi za kolejnymi morderstwami…
„Zaklęcie dla czarownika” to ostatni, czwarty tom z cyklu o Wilczej Jagodzie. Spodziewałam się po nim tego samego, co po poprzednich powieściach z cyklu: lekkiego urban fantasy, z całkiem sensowną główną bohaterką i może nie wybitnymi, ale poprawnie poprowadzonymi historiami kryminalnymi. Nie pomyliłam się w ocenie. Ten tom po prostu właśnie tym jest.
Tak naprawdę gdyby Magdalena Kubasiewicz chciała kontynuować (teraz lub w przyszłości) historię Jagody to nie ma ku temu żadnych przeszkód. To nie jest tom, który definitywnie wszystko zakańcza. Owszem, część wątków się tutaj domyka, ale w dalszym ciągu „Zaklęcie dla czarownika” to po prostu kolejne śledztwo, które od poprzednich różni się tylko lokacją. Autorka zabiera nas bowiem w małą przygodę do Anglii, dzięki czemu możemy poznać różnicę pomiędzy warszawską enklawą, a tymi z brytyjskiej wyspy. Nie jest to może jakoś szczególnie odkrywcze, ale zmiana otoczenia po trzech tomach cyklu była całkiem miłą odmianą.
Osobiście miałam poczucie, że ten tom podoba mi się bardziej niż poprzedni, a na pewno bardziej, niż pierwszy. Być może winny jest tutaj Caleb. Choć to bohater oparty na bardzo znanym schemacie (ten szary moralnie z problematyczną/smutną przeszłością) to mam wrażenie, że ze wszystkich bohaterów ma z Jagodą najlepszą chemię. Ponadto ekipa postaci, która pojawia się tutaj, a jest nieco inna niż w poprzednich częściach również wydała mi się po prostu ciekawsza, nawet jeśli te postacie nie są w większości jakoś szczególnie rozwijane.
Te różnice w jakości nie są jednak w moim odczuciu jakoś szczególnie duże i tak po prawdzie, mogę lubić ten tom bardziej, niż inne, wyłącznie z powodów preferencji osobistych. Bo poza tym niewiele się tu zmienia. Fabuła jest poprowadzona poprawnie, ale raczej dość przewidywalnie. Styl autorki też jest po prostu porządnie wypracowany, wystarczająco lekki. Nie wzbudza może we mnie szczególnych emocji, ale też nie odpycha od lektury. Być może czasem pojawia się tu zbyt wiele powtarzanej w kółko ekspozycji, ale nie stało się to do takiego stopnia, abym poczuła się szczególnie rozdrażniona.
Koniec końców, wydaje mi się, że cykl o Jagodzie Wilczek jest po prostu w miarę solidnym, rozrywkowym ubran fantasy. To nie jest historia, w której cokolwiek by mnie zaskoczyło, czy wprawiło w jakikolwiek zachwyt, nie zapadnie mi też raczej na długo w pamięć, nie mam w stosunku do tego świata i bohaterów wielkich emocji. Szanuję jednak, że autorka postanowiła zakończyć cykl, nim zrobił się z tego tasiemiec. Także wydaje mi się, że osoby, które poszukują w miarę prostej, ale w miarę sensownie napisanej rozrywki mogą po te książki spokojnie sięgnąć.
Jagoda, specjalistka od klątw, w końcu musi spełnić daną Uczniowi Czarniksiężnika obietnicę. Przybywa do Angli na jego wezwanie, aby pomóc mu w sprawie związaną z jego dawnym mistrzem i zbrodniarzem, Jacobem Redem. Choć ten już od dawna nie żyje, prawdopodobnie stoi za kolejnymi morderstwami…
„Zaklęcie dla czarownika” to ostatni, czwarty tom z cyklu o Wilczej Jagodzie....
2024-03-23
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do jej prozy dotrzeć dopiero teraz. Miałam zamiar zaczynać od „,Mocy srebra”, ale że książka z jakiegoś powodu nie była dostępna w abonamencie Legimi, toteż zabrałam się za jej powieść-siostrę – „Wybrana” to również jednotomowe fantasy, które swoim klimatem i motywami mocno nawiązuje do baśni.
Nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać, a dostałam właściwie właśnie to, czego potrzebowałam. Chciałam powieści lekkiej, przyjemniej, ale takiej, która nie będzie mi się wydawała zbyt wtórna, która będzie miała w sobie coś kreatywnego. W gruncie rzeczy coś takiego właśnie dostałam. To baśniowa, czasami żartobliwa historia, która bawi się popularnymi motywami, trochę je odwracając.
Zwłaszcza pierwsza połowa powieści bardzo mocno skupia się na relacji Agnieszki i Smoka – bohaterowie spędzają czas wspólnie, mag jest mentorem protagonistki, w związku z czym dostają wspólnie najwięcej scen. Pomiędzy nimi tworzy się przyjemna chemia. Początkowo autorka bardzo mocno podkreśla nieporadność bohaterki oraz zamknięty charakter i dystyngowany charakter czarodzieja, toteż obawiałam się, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale Novik jest naprawdę zręczną pisarką i moim zdaniem naprawdę dobrze „zaopiekowała się” tym popularnym motywem.
Tutaj warto nadmienić, że choć w podobny sposób często zaczynają się modne dzisiaj romantasy to „Wybrana” jest po prostu powieścią fantasy z naprawdę dość drobnym wątkiem romantycznym. On tu się jak najbardziej pojawia, jednak w dużej mierze dosyć subtelnie. Autorka często gra na drobnych spojrzeniach i dotyku pomiędzy bohaterami, a gdy już pojawiają się sceny jakiejś bliskości to są raczej opisywane ze smakiem i bez jakiegoś szczególnego wchodzenia w detal.
Styl, który pojawia się w „Wybranej” jest dosyć prosty, całkiem ładny, ale nieszczególnie skomplikowany, bez dużej dawki stylizacji. Nie jest to w żadnym razie powieść przepełniona archaizmami, czy też jakimiś poetyckimi odniesieniami. Jest wystarczająco baśniowa, aby w ten świat uwierzyć, ale to przede wszystkim lekka, rozrywkowa powieść fantasy, która po prostu dobrze spełnia swoją funkcję.
Świat przedstawiony przez Novik też jest po prostu w porządku i dobrze służy fabule. Mamy tu raczej dość miękką magię, w raczej klasycznej formie. Autorka nie wchodzi zbyt głęboko w tworzenie unikatowego systemu magicznego, ale jest wystarczająco rozpisany, by był po prostu wiarygodny. Fabuła skupia się zaś na tajemnicy Boru, zaczarowanego lasu, który skutecznie utrudnia życie wszystkim mieszkańcom krainy, nie tylko tych, którzy zamieszkują jego okolicę. Z nim związana jest spora dawka całkiem ciekawie poprowadzonych intryg i przyznam, że choć może nie była to najlepsza historia jaką poznałam w życiu, to była w wystarczającym stopniu wciągająca.
Także jeśli poszukujecie lekkiego, baśniowego fantasy i jeszcze nie znacie „Wybranej” to ta powieść Naomi Novik na pewno jest warta uwagi. Zwłaszcza jeśli chcecie chociaż na chwilę uciec od długich, ciągnących się cyklów i zależy Wam na jakiejś jednotomowej, w miarę prostej, ale satysfakcjonującej przygodzie.
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do...
2024-03-22
Nad Królikarnią zawisło widmo nieszczęścia. Gdy jej przywódca nie chce znaleźć nowego miejsca dla całej rodziny, grupa zbuntowanych królików wyrusza samodzielnie w drogę. Stworzenie nowego domu nie jest jednak proste, zwłaszcza gdy w stadzie brakuje samic.
„Wodnikowe wzgórze” Richarda Adamsa to klasyka animal fantasy, powstała w latach 70. XX-wieku. Jednocześnie to literatura dziecięca, kierowana mniej więcej do tego samego targetu, co „Dzieci z Bullerbyn”. Sięgając, wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać pod względem świata przedstawionego, choć nigdy nie wczytywałam się w opisy tej historii związane z fabułą. Po lekturze mogę stwierdzić, że to zdecydowanie książka warta uwagi, z ciekawym światem, wciąż ciekawa i przy tym dość lekka, choć osobiście nie miałam w trakcie lektury zbyt dobrej immersji.
To dość „bajkowe” fantasy, w którym zwierzęta mają głos; zachowują się nieco jak w filmach animowanych ze zwierzęcymi bohaterami. Jednakże Richard Adams wplata w ich zachowania dużo elementów pochodzących z ich naturalnego behawioru, na tej bazie kreując zaskakująco rozbudowany świat. Króliki, które są tu głównymi bohaterami, mają swój język, swoje tradycje, swoje opowieści czy poezję. I to zdecydowanie moim zdaniem najciekawsza część „Wodnikowego wzgórza”. Wprawdzie nigdy nie zagłębiałam się w animal fantasy, ale jednak trochę fantastyki mam już za sobą i nie przypominam sobie podobnego konceptu na świat przedstawiony.
Pod względem fabularnym to historia przygodowa o grupie królików, która próbuje stworzyć swój nowy, lepszy dom. Jak na nieco starszą już historię dla dzieci przystało, jest czasem dość brutalna, momentami wręcz określiłabym ją angielskim słowem „creepy”, bo jakoś żaden polski odpowiednik nie pasuje mi tak dobrze. Nie jest to przy tym historia bardzo dziwna (co zdarza się w starszych powieściach dla tego targetu, np. „Niekończąca się opowieść”, filmowy „Labirynt” itd.). Akcja jest raczej dość klarowna, logiczna i trudno się w tym zgubić.
Jak już jednak wspomniałam, mój osobisty problem z tą historią polega na braku odpowiedniej dawki immersji. Mimo że po lekturze naprawdę mam do autora dużo szacunku i wierzę, że warto się z „Wodnikowym wzgórzem” zapoznać choćby po to, aby je znać, to dla mnie jednak króliczy bohaterowie byli zbyt króliczy, za mało ludzcy, za mało „moi”. Być może byłoby nieco inaczej, gdyby autor nieco bardziej skupiał się na jednej postaci, na jej wnętrzu czy przeżyciach. Postacie w powieści Adamsa są wyraziste, ale jednak jest ich dużo, autor nie skupia się zaś jakoś szczególnie na ich wnętrzach, czy relacjach, opowiadając bardziej o świecie przedstawionym i tym, co dzieje się wokół, a osobiście jestem czytenikiem preferującym wejście nieco bardziej w głowę bohatera. Nie jest to oczywiście błąd, postacie z „Wodnikowego wzógrza” są wystarczająco rozbudowane do tej historii – to jedynie moja preferencja, która w połączeniu z króliczością królików nie pozwala mi w pełni tej historii uwielbiać.
Takich książek nie ma na naszym rynku dużo. Jeśli chodzi o animal fantasy to do głowy przychodzi mi może „Ostatni jednorożec” (który jest jednak czymś zupełnie innym i z tylko jednym zwierzęcym bohaterem), „Folwark zwierzęcy” (który wcale nie jest miłą przygodą), czy „Wojownicy”, których po prostu nie czytałam. Dlatego nie mamy wcale wielu okazji, aby przenieść się do tego typu światów, których fantastyczny element skupia się na antropomorfizacji zwierząt. Dlatego zachęcam, aby dać tej powieści szanse. „Wodnikowe wzgórze” nawet jeśli nie będzie dla Was wyłącznie dobrą zabawą, na pewno da Wam jakiś ogląd na nieco mniej popularny odłam fantasy.
Nad Królikarnią zawisło widmo nieszczęścia. Gdy jej przywódca nie chce znaleźć nowego miejsca dla całej rodziny, grupa zbuntowanych królików wyrusza samodzielnie w drogę. Stworzenie nowego domu nie jest jednak proste, zwłaszcza gdy w stadzie brakuje samic.
„Wodnikowe wzgórze” Richarda Adamsa to klasyka animal fantasy, powstała w latach 70. XX-wieku. Jednocześnie to...
2024-03-17
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie zamyka się akcja wprowadzająca czytelnika w świat, drugi zaś często jest podbudową do tomu trzeciego. „Złocisty błazen” Robin Hobb nie jest zaś książką, która od tego schematu ucieka, choć jednocześnie nie ukrywam, że w przypadku tej autorki jakoś szczególnie mi to nie przeszkadza.
Fakt, przyznaję, tom pierwszy, czyli „Misja błazna” miał w sobie więcej typowo przygotowanej akcji. Ta część skupia się na szkoleniu młodego pokolenia, na stopniowym przekazywaniu mu pałeczki, która niekoniecznie jest dla bohaterów łatwa. Pod wieloma względami była też bardziej emocjonalna. Ale jednocześnie nie uważam, aby ten drugi tom był w jakimkolwiek stopniu zbędny.
Jak zawsze powtarzam, Robin Hobb jest wybitna w tworzeniu bohaterów i relacji pomiędzy nimi. Jest w nich jakaś emocjonalna prawda; chociaż postacie z powieści fantasy są oczywiście fikcyjne to zachowują się po prostu po ludzku, popełniając błędy, podejmując złe lub dobre decyzje, wahając się i próbując naprawić to, co zrobiły źle (albo i nie). Ta książka, jak i wszystkie poprzednie z cyklu (przed tą trylogią jest jeszcze „Trylogia skrytobójcy”) na to jednak kładzie największy nacisk i kompletnie mi to nie przeszkadza. To unikatowa cecha prozy Hobb i nauczyłam się ją za to uwielbiać.
W „Złocistym błaźnie” nie brakuje intryg politycznych, które zostały dobrze nakreślone już wcześniej i w tej części są kontynuowane. Tyle że narracja Hobb po prostu snuje się powoli, swoim spokojnym, naturalnym tempem. Dlatego choć intrygi same w sobie są moim zdaniem naprawdę nieźle i całkiem wiarygodnie rozpisane to nie jest to książka, od której nie można się oderwać przez wzgląd na nie.
Z jednej strony może to sprawić, że mniej cierpliwy czytelnik się od tej historii odbije, z drugiej strony dla mnie osobiście ten świat staje się trochę bardziej wiarygodny. Wszystko dzieje się w tempie typowym dla tego uniwersum, ustanowionym już przez autorkę w poprzednich częściach. Być może jest to drobna wada, być może jednak lepiej byłoby, gdyby historia miała nieco więcej tempa, ale jakoś nie umiem mieć tu jakichkolwiek wyrzutów w stronę autorki. Bo to, co mi daje po prostu mi wystarcza: dostaje piękne relacje, często oparte na tych drobnych emocjach i spojrzeniach, których brakuje w pisanych „na kolanie” romansach fantasy, namacalne i prawdziwe, osadzone w ciekawym świecie, z własną polityką i magią, która w tym tomie jest rozwijana szczególnie mocno.
Biorąc pod uwagę, że „Złocisty błazen” to już kolejny tom z cyklu do sięgnięcia po niego albo nie muszę zachęcać, albo nie mam po co tego robić – wydaje mi się, że jeśli komuś wcześniejsze powieści o Bastardzie się nie podobały to nie ma takiej osoby zachęcać i to tej części. Ale osoby, które nie znają w ogóle tego uniwersum, a szukają dobrego, ale spokojniejszego fantasy opartego na relacjach między postaciami zdecydowanie powinny zapoznać się z „Trylogią skrytobójcy”, by sprawdzić, czy to jest ich bajka.
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie...
2024-03-04
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i nie da się ukryć, że te sześćset stron jednak troszeczkę wymęczyłam, nie mając wcale aż tak dużej ochoty na lekturę.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Choć zdecydowanie widzę tutaj braki warsztatowe (o których później) to mam wrażenie, że w języku używanym przez Hoffman jest sporo takiego miłego ciężaru. Widać, że autorka miała do opowiedzenia dość konkretną historię, że ma już pewną wprawę w pisaniu. Miałam faktycznie wrażenie, że jest to powieść, a nie amatorskie dzieło, które powinno trafić do szuflady, a nie na półkę księgarni, tak jak choćby „Opowieść wysłanniczki” Angeliki Botor czy „Jaszczurka” Uli Gudel.
Mam też wrażenie, że Hoffman lubi swój świat, lubi swoich bohaterów, jest dość mocno postaciocentryczna, a przy tym rozumie mniej więcej o co chodzi w fantastyce i popkulturze, dzięki czemu łapie ten „feeling”. Nie jest to jedna konkretna rzecz którą mogę wskazać, bardziej miałam takie odczucie w trakcie lektury, ale ja to odczucie bardzo lubię mieć, a nie zdarza się to znów aż tak często.
I tu stety niestety muszę przejść do wad tej historii. Bo wiecie, tak już trochę jest, że jeśli coś ma potencjał, ale nie realizuje go w pełni to te wady są widoczne kilkukrotnie bardziej, niż w przypadku czegoś, co jest po prostu w całości kiepskie.
Przede wszystkim w tej historii brakuje… opisów. Większa część tej powieści to dialogi toczące się wokół tematów politycznych fikcyjnego świata, który nie został dla mnie wystarczająco zbudowany, abym się tym faktycznie mogła emocjonalnie przejmować. W związku z tym szybko zaczęłam się tym wszystkim po prostu nudzić. Większość tych dialogów mogłaby zostać ucięta lub wycięta, w zamian za np. jakieś scenki rodzajowe budujące świat jako taki. I wydaje mi się, że wówczas ta historia byłaby dużo lepsza.
Ponadto mam poczucie, że celem autorki było przede wszystkim opowiedzenie o relacji Lucarna oraz imperatora, Cesara, a ta ilość politycznych dialogów miała na celu trochę zamydlenie oczu czytelnikowi, aby nie był to po prostu romans. Z tym, że chociaż to tej (nieistotnej) polityki jest tu więcej, to cały nacisk emocjonalny położony jest własnie na tę relację i przynajmniej mnie ta przykrywka zupełnie nie kupiła.
Sam pomysł na tę relację jest całkiem mądry i ma w sobie masę potencjału, który ponownie nie jest w pełni wykorzystany. Nie tylko brakuje mi tu opisów (naprawdę, w tej powieści jest ich BARDZO mało), ale też same dialogi czasem wypadają po prostu sztucznie, nienaturalnie. Postacie wyjaśniają sobie oczywistości, mówią do siebie formułki wyjęte z ust terapeuty i chociaż logika w tej relacji naprawdę jest to przez obecne tu braki ten wątek nie działa w pełni tak, jak powinien.
Jeśli chodzi o fantastyczny worldbuilding, „Porcelanowy książe” nie ma jakoś szczególnie dużo do zaoferowania. Mamy tu owszem, fantastyczny świat, o którym dowiadujemy się głównie z ekspozycji znajdującej się w dialogach okołopolitycznych (co wypada dość topornie), ale tak naprawdę więcej wiemy o granicach i władcach, niż o tym, jak się tam żyje, jak się tam funkcjonuje na co dzień, jak wyglądają pola, łąki, jakie są tam wierzenia i architektura. Jest niby trochę o magii, jednak w tym tomie ta praktycznie nie występuje. Trudno więc mówić tu mówić też o jakimś systemie magicznym.
Największą zmianą w stosunku do świata rzeczywistego jest dla mnie wprowadzenie homoseksualnych aranżowanych związków małżeńskich pomiędzy arystokracją, co jednak nie wypada najlepiej, bo nie zostało w wystarczający sposób uargumentowane. Co prawda książka próbuje to robić, tłumacząc, że opłacalnym jest połączenie dwóch wielkich rodów dla władzy i pieniędzy, ale skoro tak, to czemu nie zrobić tego politycznego ruchu tak, aby przy okazji uzyskać z tego potomka? Zaakceptowałabym, gdyby taka sytuacja była przedstawiona jako akceptowany społecznie precedens bądź gdyby pojawiło się jakieś inne wyjaśnienie tego faktu (np. magia pozwala parom homoseksualnym na posiadanie dzieci), ale w tej sytuacji miałam poczucie, że jest to sztuczne i nielogiczne.
Koniec końców, mam nadzieję, że Hoffman nad swoim warsztatem popracuje i wróci z czymś innym, nowym, lepszym – bo wierzę, że potrafi. A „Porcelanowego księcia” wolę potraktować jako ciekawostkę i zapowiedź czegoś lepszego w przyszłości.
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i...
2024-02-24
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w zgodzie z sumieniem, ocalając jej życie.
Paolo Bacigalupi to naprawdę utalentowany pisarz fantastyki, choć krążący raczej wokół jednego motywu. Wszystko, co od niego dotychczas przeczytałam, to historie poruszające tematykę zmian klimatycznych i tego, jak będą one wpływać na przyszłość ludzi. „Złomiarz” nie jest wyjątkiem. To powieść młodzieżowa osadzona w bardzo typowym dla tego autora świecie.
Jednocześnie jest to najprostsza i przez to chyba najsłabsza jego powieść spośród trzech (włącznie z tą), które przeczytałam. Nie oznacza to absolutnie, że jest zła. To naprawdę niedługa, a co za tym idzie niezbyt skomplikowana opowieść i chyba przez to wypada na tle pozostałych dość blado, chociaż jednocześnie warto zaznaczyć, że jest nieco bardziej rozrywkową historią.
Mam jednak wątpliwości co do tego, czy Bacigalupi potrafi pisać stricte dla młodzieży. Pod względem fabularnym to naprawdę dość schematyczna historia, typowa przy historiach dla tego targetu, ale mam wrażenie, że klimat może być tu trochę przytłaczający, ciężki. Choć nie pojawiają się tu aż takie okrucieństwa, po jakie autor potrafi sięgać w swoich innych tekstach, to jednak jest dość brutalnie, realistycznie. „Złomiarz” jest powieścią z raczej nieprzyjemnym światem. Muszę też dodać, że personalnie za takimi realiami w historiach dla młodzieży nie przepadam, przynajmniej nie zazwyczaj, także to też na pewno obniżyło nieco mój entuzjazm.
Brakowało mi tu też nieco w języku Bacigalupiego. To może nie jest pisarz, który słynie ze stylu, ale w swoich historiach dla dorosłych jakoś lepiej operował językiem, wszystko było bardziej barwne, bardziej wciągające. Ponownie, „Złomiarz” nie jest zły; jest po prostu słabszy, niż inne powieści, które od autora czytałam i to chyba na każdym poziomie, zarówno pod względem kreacji świata, jego skomplikowania, poruszanych tematów czy kreacji bohaterów. A że historia jest krótka to miałam też poczucie, że wszystko dzieje się naprawdę szybko, że nie mam czasu na oddech w trakcie. W przypadku powieści dla młodzieży jestem w stanie to uzasadnić, nie uważam tego za jakiś wielki błąd warsztatowy, ale przyznaję, że nieco mi to przeszkadzało.
Drugi tom już czeka na mnie na półce i na pewno się z nim zapoznam, bo mam do Bacigalupiego słabość. Jego „Wodny nóż”, „Nakręcana dziewczyna” i opowiadania pokazały mi wyraźnie, że potrafi kreować ciekawe i ważne historie. „Złomiarz” jednak jest dla mnie trochę ciekawostką, przerywnikiem między innymi książkami, a nie opowieścią, która pozostanie mi na dłużej w pamięci.
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-18
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel miałam bardzo mieszane przeczucia. Z jednej strony słyszałam o tej powieści sporo pozytywnych opinii, także od osób, których ocenie ufam, z drugiej zaś moje poprzednie spotkanie z twórczością Hendel nie było najlepsze i od dłuższego czasu skutecznie jej unikałam.
Gdy otworzyłam książkę, przez pierwsze ok. 100 stron wydawało mi się, że źle zrobiłam i że z Hendel się po prostu nie polubię. To historia, która zaczyna się bardzo sztampową ucieczką z półświatka typowego oszusta, któremu coś nie wyszło. Znam już takich historii trochę i nie wzbudzają mojego szczególnego zainteresowania, a ponadto coś nie pasowało mi w stylu, w jakim historia była napisana.
Trudno mi nawet określić dokładnie, co to takiego. „Cmentarz osobliwości” jest napisany w pierwszej osobie, raczej dość prostym i mało stylizowanym językiem. Takim, który czyta się i rozumie bez problemu, ale jest w nim jakaś charakterystyczna maniera (której naprawdę nie umiem zidentyfikować, choć próbowałam), która po prostu mi nie pasowała. I to odczucie akurat zostało mi do końca powieści, choć z czasem przestało być dla mnie aż tak istotne.
A przestało, bo historia sama w sobie po prostu zaczęła stopniowo mnie wciągać. Ta historia to dla mnie przykład dość „neutralnego wiekowo” fantasy (czyli że takiego, po które sięgnie i 15-latek, i 60-latek, i nikt nie powinien poczuć, że historia jest zbyt brutalna, czy zbyt infantylna), które przy okazji jest przyjemną, dobrze rozpisaną rozrywką. Dostajemy tutaj prosty, ale w miarę ciekawy koncept na fantastyczny świat, w którym system magiczny skupiony jest na kontaktach z duszami zmarłych. Sama fabuła kojarzy mi się zaś klimatem z „Nocą w muzeum”, z tą różnicą, że akcja tutaj rozgrywa się w sporej mierze na cmentarzu. Max też jest dość wiarygodnym bohaterem, podobnie jak bohaterowie poboczni. Nie są to może najbardziej wyraziste postacie, na jakie wpadłam, ale na pewno działają dobrze w ramach tej historii.
Hendel też dość dobrze radzi sobie tutaj i z tempem historii, i z jej stopniowym nawarstwieniem się. Wszystko, co znajduje się na kartach książki prędzej czy później dostaje pay-off i jest po prostu sprawnie poprowadzone.
Mój jedyny problem z fabułą polega na tym, że brakowało mi tutaj elementu zaskoczenia. Co prawda nie jest to kryminał, ale jednak w „Cmentarzu osobliwości” pojawia się element rozwiązywania zagadki, docierania do prawdy i w tych aspektach ta historia nie zaskoczyła mnie ani na chwilę. Byłam w stanie przewidzieć wszystkie plot twisty i na tym poziomie czuje się nieco zawiedziona. Niemniej, rozumiem też, że celem tej książki nie było jakieś szczególne zaskoczenie czytelnika.
Choć „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel nie jest w moim odczuciu czymś zupełnie przełomowym to przyznaję, że na tle innej rozrywkowej fantastyki wyróżnia się raczej pozytywnie. Jeśli więc tego typu klimat brzmi jak coś, co Wam odpowiada – myślę, że warto dać mu szansę.
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po...
2024-02-17
Pewien człowiek przypadkiem został świętym za życia. Aniołowie nie są w stanie wycofać wniosku, dlatego też WINA postanawia wykorzystać jego doświadczenie śledczego do własnych celów.
„Stróże” to już siedemnasty tytuł, pod którym podpisał się Jakub Ćwiek i z którym się zapoznałam. I tak naprawdę ja nie wiem, czemu to sobie zrobiłam – doskonale przecież wiem, że od dawna jego twórczość po prostu rozmija się z tym, czego od literatury chcę. Ale jednak dalej próbuje, bo przecież „Ciemność płonie” i „Grimm City” dały mi trochę radości, a jego książki jakoś same pojawiają się na mojej półce.
Tak naprawdę mam poczucie, że ja nie jestem w stanie stworzyć sensownej, bardzo merytorycznej opinii na temat tej książki, bo szybko zorientowałam się, że „Stróże” po prostu kompletnie mnie nie interesują. Ta powieść to taki dość męski akcyjniak, w którym pojawia się śledztwo, przekręty, pościgi, wybuchy, ale jakoś brakuje sensownego osadzenia fabuły, dających się lubić bohaterów, rozwiniętych relacji czy czegokolwiek, co mnie do literatury przyciąga. Ot, to taki detektywistyczny paradokument z polskiej telewizji, tylko w wersji książkowej i z elementami fantastycznymi.
Chciałabym móc powiedzieć, że zainteresowała mnie tutaj choć jedna rzecz, ale nie. Jestem na takim etapie, że podobnych światów w fantastyce znam całkiem sporo („Kłamca” zresztą zawsze bardzo mocno czerpał z „Amerykańskich bogów” Gaimana, których akurat nie lubię). Nie kręcą mnie tego typu historie, nie umiem się w nich zwykle odnaleźć. Lubię emocje w literaturze, ale raczej nieco bardziej pogłębione, skupione na postaciach, a nie na tym, że trzeba szybko szybko rozwiązać jakąś zagadkę i najlepiej komuś dać w mordę.
Mam poczucie, że jeśli ktoś lubi proste akcyjniaki, także w wersji realistycznej, a przy okazji bawią go nawiązania do popkultury to „Stróże” mogą być rozrywką dla niego. Wierzę, że ta książka swoich odbiorców znalazła i znajdzie. Tylko to po prostu nie jestem ja, dlatego cieszę się, że mam już to spotkanie za sobą. Grozę wzbudza we mnie tylko fakt, że jakimś cudem na półce stoi mi już tom drugi, a znając siebie, nie odpuszczę i kiedyś pewnie po niego sięgnę. I po co mi tyle Ćwieka, skoro aktualnie nawet nie lubię jego twórczości? Sama chciałabym znać odpowiedź na to pytanie.
Pewien człowiek przypadkiem został świętym za życia. Aniołowie nie są w stanie wycofać wniosku, dlatego też WINA postanawia wykorzystać jego doświadczenie śledczego do własnych celów.
„Stróże” to już siedemnasty tytuł, pod którym podpisał się Jakub Ćwiek i z którym się zapoznałam. I tak naprawdę ja nie wiem, czemu to sobie zrobiłam – doskonale przecież wiem, że od dawna...
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a jednej, dla wielu tej najważniejszej, została finalistką. Po powieści, która zdobyła Hugo można się spodziewać wiele i nic jednocześnie – w końcu to nagroda fandomu, wręczana przez fanów, którzy głosują w trakcie Worldconu i choć po nich można się spodziewać pewnej świadomości fantastyki to jednak popularne tytuły po prostu mają tu większą szansę na wygraną.
Zwykle jednak z lektury książek, które zdobyły Hugo byłam zadowolona, dlatego liczyłam, że i tu będę. Ostatecznie zaś… w sumie jestem, ale trochę mniej, niż myślałam.
Sam początek tej powieści dał mi nadzieję na to, że ta książka będzie naprawdę CZYMŚ. Był dziwny, mistyczny, ale jednocześnie dość żartobliwy. Od razu widać, że autorka ma dużą świadomość językową i że chce się właśnie swoim stylem, swoim językiem trochę bawić. Gdyby Kingfisher zrobiła z tego opowiadanie, albo utrzymała powieść właśnie w tym klimacie w całości byłabym naprawdę zadowolona.
Jednak po intrygującym wstępie „Pokrzywa i kość” zmienia się w dość zwyczajną powieść drogi. Oczywiście dalej sprawnie napisaną, z przyjemnym, baśniowym, nieco mrocznym klimatem, ale mam poczucie, że ostatnio czytałam trochę podobnych powieści, na zbliżonym poziomie, które jednak ostatecznie po prostu spodobały mi się bardziej.
Bo choć tutaj jest naprawdę dużo ciekawych żartów językowych i gier słownych (tu w ogóle brawa dla samej tłumaczki, Dominiki Schimscheiner) to chyba zabrakło mi tu troszeczkę bohatera. To naprawdę niedługa, jednotomowa powieść, w której jak najbardziej pojawia się typowy dla fantasy motyw zbierania drużyny, ale jednak autorka stoi jakby trochę z boku. Nie wchodzi szczególnie głęboko w charaktery bohaterów, nie próbuje tworzyć mocniejszej psychoanalizy, raczej grając samym językiem. Świat przedstawiony zaś też nie jest na tyle charakterystyczny, żebym zapamiętała go na dłużej.
Początkowo liczyłam, że autorka skupi się na motywie przemocy wobec kobiet. I owszem, to jest rzecz, która motywuje Marrę do działania, ale jeśli ktoś spodziewa się (lub boi) po tej powieści jakkolwiek głębszego wejścia w temat to w tej historii tego nie ma. Oczywiście problem wspomniany jest, ale nie znalazłam tu ani jakiś szczególnie błyskotliwych przemyśleń, jakiejś ciekawej ścieżki bohatera z tym związanym, czy czymkolwiek innym podobnym. Nie, tu po prostu mamy negatywnego bohatera, którego trzeba pokonać, tyle że w tym przypadku nie jest to chcący przejąć władzę nad światem straszny typ, tylko ktoś o bardziej „przyziemnej” negatywnej naturze. W związku z czym mimo tego wątku, w moim odczuciu „Pokrzywa i kość” dalej klasyfikuje się raczej jako dość lekkie, przygodowe fantasy.
Informacyjnie, w książce pojawia się bardzo, bardzo drobny wątek romantyczny. Nie jest zbyt rozbudowany, dodaje jedynie drobny smaczek do całości. Książka przez polskiego wydawcę była targetowana jako New Adult, ale w moim odczuciu to po prostu dość neutralne wiekowo fantasy. Nie jest zbyt infantylne, ale też nie jest bardzo brutalne/obsceniczne, a główna bohaterka w trakcie trwania głównej linii fabularnej jest po prostu dorosłą kobietą.
Nie nudziła mnie ta powieść, chwilami nawet mnie bawiła, ale raczej nie zostanie ze mną na dłużej. Nie jest jednak długa, jest też jednotomowa i czyta się ją stosunkowo lekko, mimo baśniowego klimatu. Jeśli więc to brzmi jak coś dla Ciebie to być może warto po „Pokrzywę i kość” sięgnąć. Ja jednak ostatnio chyba po prostu czytałam zbyt dużo podobnych książek na zbliżonym poziomie, aby zachwycać się właśnie tą.
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
więcej Pokaż mimo to„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a...