-
ArtykułyLubimy czytać – ale gdzie najbardziej? Jakie są wasze ulubione miejsca na lekturę?Anna Sierant13
-
Artykuły„Rękopis Hopkinsa”: taka piękna katastrofaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyTrzeci sezon „Bridgertonów” tuż-tuż, a w Świątyni Opatrzności Bożej niecodzienni gościeAnna Sierant4
-
ArtykułyLiteratura młodzieżowa w Polsce: Słoneczna wiosna z Martą ŁabęckąLubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-04-16
2024-03-25
(1994*)
[Out of Egypt: A Memoir (Poza Egipt/Egiptem lub: Z Egiptu. Pamiętnik)]
„Co jakiś czas ktoś [z rodziny] powtarzał, że nasze dni w Egipcie są policzone i że kolejny Nowy Rok większość z nas spędzi zapewne w innej części świata, że nigdy już nie zasiądziemy w tym gronie w tym pokoju” (str. 173-174).
„Teraz zamierzałem […] rozmyślać o r ó ż n y c h sprawach, […] myśleć o czekającym nas wyjeździe, o ludziach, których nigdy już nie ujrzę i o mieście, które było nierozerwalnie związane z człowiekiem, którym wtedy byłem; o tym jak zapadnie się ono w otchłań czasu i stanie się czymś bardziej nierealnym od snu” (str. 294).
„W kawiarni ojciec przedstawił mnie bywalcom. Byli to biznesmeni, bankierzy i przemysłowcy, którzy schodzili się tu około jedenastej. Wszyscy albo już stracili wszystko, co posiadali, albo spodziewali się tego w najbliższym czasie” (str. 303-304)**.
Ludzie i miejsca – nostalgiczna, emocjonalna podróż wehikułem czasu: od obserwacji z perspektywy bardo, przed narodzinami, przez wczesne i późne dzieciństwo; galeria wspomnień ożywianych przez krewnych i fotografie, stare zapiski i przedmioty. Okruchy przeszłości, ocalone przed zapomnieniem: barwy, zapachy, smaki, gry świateł, a przede wszystkim plejada różnorodnych postaci tworzących wielokulturowy, wieloetniczny świat postkolonialnej Aleksandrii, w okresie który zapowiada kres dawnego prosperity***.
Zdecydowanie dobra lektura, którą chłonie się sercem: słodko-gorzka, zabawna i smutna, zachęcająca do kontemplacji życia, poszukiwania piękna w prozie codzienności, w drobnych radościach, obcowaniu z innymi ludźmi. Jest w niej wyraźny motyw przemijania: kolejni członkowie rodziny, przyjaciele domu, służba, wyjeżdżają lub żegnają się ze światem, adaptują się do nowych warunków, wracają myślami do przeszłości lub snują plany. Ówczesne tu i teraz jest niepewne, ale jak się głębiej zastanowić, nigdy takie nie było. Profesor Aciman (1951) pisze dojrzale, z dystansem i życzliwością, niekiedy ironicznie, nie idealizuje przeszłości, ale oddaje jej hołd, jego proza to mozaika różnych doświadczeń, które stanowią o tym, kim stał się w przyszłości.
Tekst wspomnień jest prosty, i wyjąwszy pewne nieporadności, wówczas czterdziestoparoletniego autora, przyswaja się go bardzo wartko, wciąga. Przy wielu fragmentach będziemy się mimowolnie uśmiechać, przy innych zakręci się łezka, zwłaszcza jeśli nasze prywatne doświadczenia mają punkty wspólne.
Pod kątem technicznym można książce trochę zarzuć, broni się jednak klimatem, szczerością, tym jak działa na emocje, pobudza ciekawość i sprawia, że nie mamy ochoty jej odkładać. Jeśli ktoś nie przykłada wagi do warsztatu, na pierwszym miejscu stawiając dobrą historię, sporo autorowi wybaczy. Całość sprawia wrażenie gotowego materiału na scenariusz; ma bardzo filmowy charakter, i szkoda, że nikt nie pokusił się o ekranizację. Solidne 7/10.
________________________________
* Internet podaje różne daty pierwszej publikacji: 1980 (https://www.goodreads.com/book/show/40940603-out-of-egypt); 1995/1996 (https://en.wikipedia.org/wiki/Andr%C3%A9_Aciman); 1994 (https://de.wikipedia.org/wiki/Andr%C3%A9_Aciman; https://www.heyalma.com/andre-acimans-out-of-egypt-is-a-love-letter-to-the-jewish-diaspora/).
** Młody André opuszcza Aleksandrię w wieku 14 lat (tj. w ‘65, str. 399). Fragment podobnej historii przeczytamy w książce Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie (2019) Petera Hesslera, który w czasie swojego kilkuletniego pobytu w Kairze, przypadającego na okres po arabskiej wiośnie (której echa jeszcze nie ucichły), zamieszkuje wraz z rodziną w kamienicy opuszczonej przez miejscowych Żydów, w identycznych okolicznościach, za rządów Nasera. O wspomnieniach Acimana dowiedziałem się bezpośrednio po tej lekturze lub jeszcze w jej trakcie, słuchając wywiadu z redaktorem Okraszewskim, który polecał książkę jako perełkę sprzed lat. Maciej Okraszewski nagrywa podcast Dział Zagraniczny, każdy materiał to zestaw rzetelnych informacji „o wydarzeniach na świecie o których w polskich mediach słychać niewiele, albo wcale” (https://dzialzagraniczny.pl/; https://www.youtube.com/@DzialZagraniczny; https://open.spotify.com/show/7iyTVDyRmiGgNZsnU14dOs).
*** Jak na warunki egipskie – ale i europejskie – rodzina Acimana jest zamożna: jej członkowie żyją w dużych, zadbanych mieszkaniach, w dobrych dzielnicach blisko Centrum; mężczyźni mają prestiżowe stanowiska, kobiety wiodą próżniacze życie pań domu, w którym jest arabska służba, zajmująca się praniem, sprzątaniem i gotowaniem oraz obsługą przy stole; europejskie, tudzież zeuropeizowane guwernantki dbają o rozwój kulturalno-intelektualny a drogie słodycze, alkohole i wystawne posiłki to stały element prozy codzienności. Podobnie jak częste wypady do kina, rozbijanie się dorożkami i inne zbytki. Jest czas na czytanie i słuchanie muzyki, nie ma urabiania się po łokcie i pracy ponad siły. Wprawdzie nie mamy pełnego wglądu w życie wszystkich członków klanu, ale późniejsze losy kilku osób dają do myślenia: po przybyciu do Europy ich status się obniża. Nie ma już możliwości funkcjonowania na dawnym poziomie, w przestronnych metrażach, nie przy europejskich cenach, bez kapitału i sieci kontaktów. Najlepiej z opisanych osób żyje się chyba wujowi Wilemu, być może z uwagi na informatorską przeszłość i opiekuńczy parasol brytyjskich służb.
•
Przekład Elżbiety Jasińskiej z wydania I (2009), wymaga drobnych poprawek: to co czytamy, sugeruje, że w kilku miejscach tłumaczka się pogubiła, brakuje w nich sensu, ładu i składu (a może coś ginie w tłumaczeniu); warto by też poprawić stylistykę szeregu fragmentów i zadbać o jednoznaczne wskazanie, who is who, chociażby przez obranie perspektywy chłopca, który zamiast „tato” i „ojciec”, zaznaczałby wyraźnie, kiedy odnosi się do tego pierwszego, a kiedy do dziadka (w jednej ze scen, gdzie mamy obu panów, jest to problematyczne z punktu widzenia czytelnika); podobnie w przypadku innych członków rodziny (przydałby się jakieś zaimki dzierżawcze, imiona, doprecyzowania).
Początek, historia wujka Aarona vel Wilego, oraz opowieść o zaprzyjaźnieniu obu babć, od strony matki i ojca (sąsiadek z tej samej ulicy, mieszkających naprzeciwko), nie stanowią do końca gładkiego wejścia. W tej pierwszej mamy tłum bohaterów, a całość ma bardzo szkicowy charakter; tą drugą trzeba czytać uważnie, aby nie pogubić się o kim aktualnie mowa. Dalej zaś narracja się upraszcza. Po historii poruszamy się chronologicznie, ale niekiedy skaczemy w czasie, do Wenecji i Paryża, gdzie autor odwiedza samotnych, gasnących krewnych, żyjących skromnie, na niewielkim metrażu, w małych, ciasnych mieszkaniach.
Od czasu do czasu, pojawia się postać stricte epizodyczna, enigmatyczny gość, którego Aciman przedstawia z imienia lub nazwiska, co jest nieuzasadnione: po pierwsze dlatego, że wprowadza dość pokaźną pulę bohaterów, zbyt słabo zarysowanych, i dokładnie kolejnych nie jest dobrym pomysłem; po drugie pisze o nich tak, jakby byli już czytelnikowi znani. Z uwagi na to, że nie pozostają z nami na dłużej, a ich rola jest marginalna – pokrewna tej, jaką wykonują filmowi statyści – autor chcący zasygnalizować ich obecność powinien sprowadzić ją do pełnionej funkcji, roli w danym zdarzeniu (np. „pracownik taty”).
Kilkuletni dzieciak nie mógłby przechować w pamięci tych wszystkich faktów, detali. Nastolatek zachowa już nieco więcej, ale nie na tyle, by poradzić sobie bez wyobraźni. Jest to pamięć mocno wspomagana relacjami starszych członków klanu, opowieściami snutymi podczas spotkań rodzinnych, rozmów telefonicznych, wymiany listów itp.; na pewno pomagały fotografie i artefakty (np. kołatka). Można powiedzieć, że profesor Aciman nie tyle odtwarza czy rekonstruuje, co literacko „stwarza przeszłość”. Nie było go pośród żywych przed ‘51, a wielu z tych którzy przekazywali mu historie swojej młodości, i swoich krewnych, deformowało wspomnienia lub zaszczepiało w umyśle pisarza atrakcyjne fikcje. Jest to oczywiście świadomy zabieg pisarza, i kwestia dość oczywista.
•
„– Wstydzisz się, że jesteś Żydem? O to chodzi? Bo w takim razie, co z nas za Żydzi? [pyta z wyrzutem ciotka Elza, zgorszona tym, że nastoletni André, nie znający hebrajskiego, nie umie odczytać tekstu Hagady podczas ich ostatniego Pesach w Aleksandrii] […]
– Tacy, co nie obchodzą wyjścia z Egiptu, gdyż jest to ostatnia rzecz, jakiej pragną […]” (str. 311).
Polski tytuł jest rozwinięciem angielskiego, i nawiązuje do biblijnego, mitycznego exodusu*. Przekładający na inne języki, wybrali odmienne warianty, krótsze i dłuższe. Niemiecki jest rozbudowany: Damals in Alexandria – Erinnerung an eine verschwundene Welt, nie pozostawia wątpliwości; hiszpański brzmi jak odwrotność historii u ucieczce świętej rodziny (Huida a Egipto), tj. La huida de Egipto; a rosyjski jest prosty i najbliższy angielskiemu: Из Египта.
________________________________
* Exodus of the Israelites out of Egypt (and across the Red Sea) – wedle współczesnych badaczy ten epizod ma charakter legendarny, i nigdy nie miał miejsca (patrz. Historia Żydów w starożytności. Od Thotmesa do Mahometa – Łukasz Niesiołowski-Spanò, Krystyna Stebnicka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2020). Do tej pory kontestowano tylko wątki fantastyczne, ale obecnie podważa się całość opowieści.
•
Wielopokoleniowa rodzina Acimana różni się w stopniu religijności. Wszyscy obchodzą żydowskie święta, jako element spajającej tradycji, ale mają też styczność z elementami religii chrześcijańskiej, która nie ma w ich przypadku wymiaru duchowego, a raczej kulturowy, stanowiąc część oswojonego, europejskiego dziedzictwa, które dostaje się w pakiecie z literaturą, muzyką poważną i modą (trochę jak mity greckie). Np. na str. 116 dziadek Albert, turecki Żyd, żartując odnośnie swoich pośmiertnych losów, przywołuje „Świętego Piotra”, a na str. 135 czytamy: „»Santa Madonna!«, krzyknęła babcia”.
Nieco dalej, profesor Aciman przywołuje zimowe, świąteczne wspomnienia (niechanukowe): „W brodę drapał mnie nowy sweter; ciepły i dziwnie kojący zapach świeżej wełny zapowiadał długie wieczory w herbaciarni, świąteczne zakupy i bożonarodzeniowe prezenty” (str. 143). Dalej pisze o przedświątecznych zakupach (str. 186-187), a następnie przytacza taki fragment: „W [domu handlowym] Hanaux brodaty Święty Mikołaj posadził mnie sobie na kolanach i spytał, czy jestem grzeczny. […] [Potem] Postawił mnie na ziemi, a moje miejsce zajął arabski chłopiec. Mikołaj mówił też po arabsku” (str. 187).
Przypomina to sceny z kosmopolitycznego Baku, bogacącego się w XIX stuleciu dzięki ropie. W biografii Lwa Nussimbauma vel Kurbana Saida wydawca umieścił zdjęcie, na którym dzieci o wschodniej aparycji, w kaukaskich strojach, pozują na tle choinki w towarzystwie dobrze odżywionych, wytwornych opiekunek. Podpis pod fotografią brzmi następująco: „Muzułmańsko-żydowskie przyjęcie bożonarodzeniowe w Baku, 1913 rok […]” (Tom Reiss, Orientalista, WAB, wyd. II, Warszawa 2016, str. 75)*. Z jednej strony brzmi to kuriozalnie, z drugiej zaświadcza o dużym dystansie, tolerancji i próbach koegzystencji (wprawdzie wmuszonej, ale mającej dobry wpływ na lokalne standardy).
Dodatkowo, warto wspomnieć, że mały Anciman towarzyszy swojej fanatycznej guwernantce podczas modlitw w cerkwi (str. 208), a jego matka, Gigi, mówi przyjacielowi rodziny, że spędzają czasem Boże Narodzenie w willi nad morzem (końcówka książki)**.
________________________________
* Wspomniał o niej Wojciech Górecki, najprawdopodobniej w Toaście za przodków (2010), który miał już wiele wznowień, i który mogę serdecznie polecić (tak jak pozostałe książki reportera, a także wypowiedzi które można odszukać w serwisie YouTube). Autor zbiera do kupy to co najciekawsze, łączy historię, sprawy bieżące i kwestie kulturowe.
** Mam w głowię taką scenę: żydowska, amerykańska rodzina, końcówka lat 60. Nastolatka je śniadanie, towarzyszy jej matka. Coś, czego żąda, budzi w dziewczynie sprzeciw i rezygnację, w efekcie czego rzuca bezsilne: „Jesus Christ!”. (Najprawdopodobniej jest to fragment komediodramatu braci Coen, Poważny człowiek [A Serious Man] z 2009, o rodzinie w kryzysie; nawet jeśli nie – film jest genialny, z zapadającymi w pamięć postaciami i scenami, warto zobaczyć).
•
Kilka zabawnych cytatów, których w książce jest znacznie więcej (bawi kontekst, oraz silne podobieństwo do polskich przywar rozpowszechnionych wśród mas):
„No i jeszcze [została ci Ormianka] Arpinée Chaczadurian. Owszem, chrześcijanka, ale przynajmniej [nie jest głucha jak Gigi,] słyszy” (str. 71).
„Ci pobożni Żydzi z arabskich dzielnic próbują naśladować Europejczyków rozbijając się sportowymi samochodami i upijając koktajlami. Tymczasem to zwykłe arabstwo” (str. 71-72).
„– Monsieur Albert, ja nie chcę umierać.
– Niechże się pani nie zachowuje jak dziecko. Nie ma się czego bać. Umrze pani i nawet tego nie zauważy” (str. 76).
„– Nie powiesz mi, że chodzisz po plaży goły jak Arab.
– U nich w rodzinie to normalne. Przecież nie będę ich uczyła, jak żyć?
– Arabstwo! Trzeba coś z tym zrobić” (str. 122).
•
Kiedy małżonka austriackiego konsula, Anna Neumann przypływa do Aleksandrii w 1883 r., dziwi ją europejski sznyt, w tym obecność tramwajów (Anna Neumanowa, Obrazy z życia na Wschodzie 1879-1893 [1899], Wydawnictwo Naukowe PWN, wyd. II, Warszawa 2010; opis miasta – str. 65, wspomnienie transportu miejskiego – str. 70).
Podobne klimaty, jak te z Out of Egypt, odnajdziemy w biografii Lwa Nussimbauma Toma Reissa (Orientalista, 2005) czy w Wysokim Zamku Lema (1966) (nawet wziąwszy pod uwagę wszystko to, co z taką skrupulatnością Lem tam pominął, wszelkie zabiegi i przemilczenia, a co pojawia się dopiero u Orlińskiego i Gajewskiej, zwłaszcza u tej drugiej: Stanisław Lem. Wypędzony z Wysokiego Zamku. Biografia, 2021).
Jeśli miałbym wygrzebać z pamięci jeszcze jeden tytuł, pokrewny charakterem, byłaby to odwrócona perspektywa, w której to Wschód spotyka się z Zachodem, a nie odwrotnie: Na Złotej Górze (1995) Lisy See. Sprawnie napisane, a przy tym oferuje ciekawe tło historyczne.
Aleksandria, podobnie jak miasto wyrosłe pod murami starego Baku, Kalkuta, Hongkong, Bombaj czy Singapur, to odpryski Zachodu na Wschodzie, które nie funkcjonują na bezludziu, ale otoczone lokalnym kolorytem, stale odwiedzane przez nowych przybyszów, zachowują europejski charakter, europejskie normy dostosowane do lokalnych potrzeb i uwarunkowań, i oddziaływają na sąsiadów. Stanowią unikatową wartość – mimo przeobrażeń, mimo zmian politycznych, usamodzielniania się dawnych kolonii – pozostają centrami kulturowymi, o bogatej, nierzadko trudnej historii, a przede wszystkim silnym znaczeniu gospodarczym. Istotnymi punktami oświatowymi, kształcącymi nowe pokolenia i wabiącym złaknionych lepszego życia.
•
UWAGI (wyd. I, Wołowiec 2009, przekład Elżbiety Jasińskiej): str. 8 – sklecić słowa po włosku (zdania/ wymówić?); str. 10 – by (bo?); str. 42 – niejasna zbitka narracji i wypowiedzi (do zredagowania); str. 48 – tu coś ginie w tłumaczeniu (a zatem pozbawić mojej osoby?); str. 102 – cementem (betonem); str. 105 – głuchoniemi (głusi); str. 112 – czemu ojciec mówi synowi, że ten ma dość butów, skoro zakupy są dla niego (tj. dla ojca)?; str. 114 – narracja prowadzona jest z pozycji Acimana, wnuka i syna, zatem „ojciec” powinno być zastąpione przez „dziadek” – tak aby czytelnik miał pełną jasność o kogo idzie; str. 137 – to samo, dziadek idzie na grób dziadka (dziadek Jacques ze strony matki, odwiedza miejsce pochówku dziadka Alberta, ze strony ojca), mamy też zestawienie dziadka-dziadka (w tym drugim miejscu powinno być „swojego ojca”); str. 153 – Mama-mama (tj. Moja matka, Acimana, oraz mama-teściowa); str. 188 – drwi (drzwi); str. 200 – Po-Po (dwa krótkie zdania, jedno pod drugim, zaczynające się tak samo, które razem brzmią słabo) str. 210 – madame Marie się myli, Mahomet działał po Chrystusie (narrator nie powinien zostawić tego błędu bez komentarza); str. 211 – Pierwsze-pierwszego; str. 299 – jest rok ‘64 – babcia i jej siostra są 90-latkami, i są nimi również na początku lat 70., choć jednocześnie dowiadujemy się, że powoli myślą optymistycznie o setnych urodzinach (str. 196, opis spotkania po latach w Paryżu).
W książce nazwisko Naser pisane jest konsekwentnie przez dwa S (Nasser), tj. tak jak stoi w angielskim oryginale (niezgodnie z polską transkrypcją).
(1994*)
[Out of Egypt: A Memoir (Poza Egipt/Egiptem lub: Z Egiptu. Pamiętnik)]
„Co jakiś czas ktoś [z rodziny] powtarzał, że nasze dni w Egipcie są policzone i że kolejny Nowy Rok większość z nas spędzi zapewne w innej części świata, że nigdy już nie zasiądziemy w tym gronie w tym pokoju” (str. 173-174).
„Teraz zamierzałem […] rozmyślać o r ó ż n y c h sprawach, […]...
„Niechaj się więc nikomu [błędnie] nie wydaje, że my [tj. przybysze z Europy] tu w Egipcie żyjemy w towarzystwie dzikich Beduinów, murzynów, szakali lub hyen, wpośród starożytnych gruzów i za kratami haremów. Przeciwnie, przez całą zimę dźwięki walców i kadrylów odbijają się echem o granitowe ściany piramid i mury meczetów” (str. 85-86).
Wspomnienia z ośmioletniego pobytu w Egipcie, gdzie autorka (1854-1918) towarzyszyła mężowi – austriackiemu konsulowi – od 1883 r. (str. 197). Pisane z ambicją przybliżenia realiów i kultury, obejmują obszerny wstęp, składający się z doświadczeń zgromadzonych na placówkach Europy Wschodniej, oraz domknięcie w postaci wrażeń z Grecji*. De facto, sprowadza się to do bardzo płytkich, mało wnikliwych obserwacji, eksplorowania stereotypów i pielęgnowania uprzedzeń, a nierzadko również błędnych konstatacji, z tendencją do uogólniania, czynionych z pozycji laika przekonanego o własnej wyższości duchowej i kulturowej. Najbliższym, współczesnym odpowiednikiem tego, co wyprawia pani Neumann, są liczne serie nagrań podróżniczych, publikowanych w serwisie YouTube, w których turyści dzielą się swoimi przemyśleniami, starając się jednocześnie przekazać świeżo przyswojone informacje ze źródeł internetowych (takich jak Wikipedia)**.
Więcej niż o Egipcie, mówi to o kondycji intelektualnej XIX-wiecznej Europy, i nie jest to pokrzepiające świadectwo***.
Pani Neumann nie była wybitną literatką. Opisy które serwuje są na ogół proste i słabo pobudzają wyobraźnię; rzadko też dają pełny obraz i choć zajmują sporo miejsca, oferują tylko ogólniki i subiektywne oceny estetyczne; męczące zdania-tasiemce, które pojawiają się od czasu do czasu, nadmiernie pokomplikowane, ciągnące się przez kilka linijek, skłonność do egzaltacji, która też niekiedy daje o sobie znać, permanentne hiper-krytykanctwo (w odniesieniu do wszystkich i wszystkiego) oraz brak szerszego przedstawienia perspektyw ludności lokalnej, która nie jest dla niej chyba na tyle ciekawa, by wchodzić z nią w głębsze interakcje, chociażby przez tłumacza**** – obniżają wartość całości. Z drugiej strony, gdyby to było odczytane przez lektora, odciążającego nieco mózg nienawykły do polszczyzny sprzed przeszło stulecia, odbiór byłby pewnie lepszy. Nie jest to książka zła, ale dosyć przeciętna i rozwlekła, której okres przydatności dla zwykłego czytelnika – niezainteresowanego barwami epoki – dawno się zakończył. Zmienił się język, wrażliwość społeczna, zmienił się też sam Egipt (choć nie pod kątem mentalności).
5/10 – mimo archaicznej składni, przestarzałej ortografii oraz kilku wyrazów które wyszły już z obiegu lub zmieniły znaczenie***** – jest w pełni zrozumiała. Nie należy do lektur trudnych, ale z uwagi na to, że nie jest porywająca, i nie stanowi już dobrego źródła informacji, może nużyć. Sympatycy klimatów kolonialnych, historii XIX stulecia, znajdują tu coś dla siebie, ale to co może wzbudzać zainteresowanie, to wbrew intencjom autorki nie spaleni słońcem tubylcy, egzotyczne przyroda czy zabytki sprzed tysiącleci, ale jej skandaliczne wypowiedzi, często krzywdzące, ksenofobiczne, niekiedy wręcz rasistowskie.
Wydawca poszedł a łatwiznę, i zrezygnował z uwspółcześnienia pisowni******, ale to dobrze, bo dzięki temu mamy styczność z pierwotną myślą Neumanowej (1:1). W pewnym stopniu utrudnia to lekturę, może trochę irytować, ale stanowi ciekawe doświadczenie – zwłaszcza dla osób zainteresowanych ewolucją i systematyzacją języka.
W edycji z 2010 (wydanej 111 lat po premierze) zabrakło obszernego posłowia, a teksty wstępów, nader autorce przychylne, powinny zawierać ostrzeżenie i krytykę. Przydałby się także obszerne przypisy, objaśniające ówczesną sytuację polityczną. Neumann, pisząca dla Polaków z trzech zaborów, pomija wszystko to, co wówczas było oczywiste, o czym informowała ówczesna prasa, co było wciąż żywe w pamięci Polaków. Z perspektywy końcówki XIX stulecia brytyjskie perypetie w Afryce czy postępujący rozkład imperium osmańskiego były wydarzeniami gorącymi, rozgrywającymi się na bieżąco – dziś to już historia.
______________________________
* „W 1879 r. [pani Neumann] opuściła Warszawę i następnych czternaście lat, jako pani konsulowa, spędziła kolejno w Bułgarii, Rumunii, Egipcie i Grecji„ (ze wstępu Andrzeja Grzeszczuka, str. 7). Po wojnie rosyjsko-tureckiej (1877-1878) zmienia się mapa wschodniej Europy: Rumunia, Serbia i Czarnogóra uzyskują niepodległość, Austro-Węgry okupują Bośnię i Hercegowinę, a Bułgaria staje się autonomicznym księstwem, powstaje też Rumelia Wschodnia. Wobec pokoju ze Stan Stefano i ustaleń kongresu berlińskiego, tworzy się konieczność nawiązania stosunków dyplomatycznych z nowo powstałymi – czy też odrodzonymi – tworami politycznymi, i tym samym niejaki Teodor Neumann obejmując urząd konsula w Bułgarii, a wraz z nim jedzie małżonka, która publikuje swoje wrażenia w licznych artykułach drukowanych w prasie polskiej, w 1886 roku wydaje pierwsze wspomnienia, a w 1899 dwutomowe Obrazy z życia na Wschodzie. Pobyt na placówkach europejskich jest zaledwie wstępem do ośmioletniego pobytu w Egipcie (obejmuje str. 59-248, na ok. 280 str. tekstu), i podobnie jest z wrażeniami z Hellady, które są czymś w rodzaju bonusu. (Autorka pisze, że spędziła na Wschodzie 16 lat – str. 19/112 – z czego osiem w samym Kairze; jednak jej rodzinne Pokucie, ówczesna Galicja a dzisiejsza Ukraina, to de facto również Wschód).
Kanał Sueski (1859-1869) działa już od przeszło dekady, a ostateczny podział Afryki dokona się po 1885, kiedy to europejskie kolonie i przyczółki zlokalizowane na wybrzeżach zaanektują interior. Ówczesny Egipt jest formalnie częścią Imperium Osmańskiego – faktycznie stanowi jednak brytyjski protektorat.
** Oczywiście poziom tych materiałów jest różny, i pośród treści słabszych trafiają się materiały wartościowe, wciągające, które ogląda się z przyjemnością, stanowiące świetne uzupełnienie dla literackich reportaży. Kryterium oceny nie jest tutaj pełna profesjonalizacja, idealne kadry i perfekcyjny dźwięk – ale przygotowanie do tripu, odpowiedni research, przebrnięcie przez szereg lektur, przede wszystkim zaś otwarcie na drugiego człowieka, a finalnie właściwa selekcja materiału.
*** Z jednej strony, sygnalizuje ogromny bezmiar buty przemieszanej z brawurą, niezbędny aby zawojować cały ówczesny świat, i poczynić kolejne, zdecydowane kroki ku pełnej globalizacji; z drugiej, pomijając powszechną żarliwość religijną nierozerwalnie połączoną z prozelityzmem (która swoją drogą też była określonym narzędziem, usprawniającym zarządzanie i kontrolę), wskazuje na zdolność do sprawnej, prawidłowej organizacji na poziomie państw i społeczeństw, upowszechniania korzystnych, egalitarnych rozwiązań prawno-cywilnych – a z czasem również kulturowych – sterowania masowymi wyobrażeniami, celem oddalenia od wzorców obskuranckich i destrukcyjnych (step by step), oraz konsekwentnego wykorzystywania stale rozwijanego potencjału technicznego, wprowadzania innowacji drobnych i zaawansowanych, pragmatycznego dążenia do korzystnych zmian.
**** Warto zestawić te książkę z reportażem Pogrzebana (The Buried, 2019) Petera Hesslera, który także opowiada o współczesnym mu Egipcie. Zupełnie inna perspektywa, inne podejście: otwarcie na drugiego człowieka, jego życie i problemy, a także ogromne pokłady inteligencji emocjonalnej, pomagające wyjść ze zderzenia kulturowego z życzliwą ciekawością i uczciwą diagnozą [https://lubimyczytac.pl/ksiazka/pogrzebana-zycie-smierc-i-rewolucja-w-egipcie/opinia/81564839].
***** Np. toaleta, tj. elegancka suknia.
****** „Chcąc zachować atmosferę książki i pozwolić Czytelnikowi podróż w czasie, wydawca zrezygnował z ingerencji w pisownię i stylistykę […]” (ze wstępu Andrzeja Grzeszczuka, przypis, str. 15).
•
W książce zabrakło posłowia, więc jeśli ktoś ma lekturę za sobą, albo ją rozważa, może poniższe akapity rozpatrywać w tym charakterze. Z racji tego, że tekst poprzedzają dwie laurki wystawione przez patrona rychło zawieszonej serii i redaktora, potraktuję ich fragmenty jako punkt wyjścia:
„Autorka [Anna Neumanowa (z domu Szawłowska)] miała talent obserwacji, a nawet podglądania życia. Urzeka jej zdolność dostrzegania szczegółów i kolorów świata, ale też spora dawka krytycyzmu, przed którym się nie wzbrania, gdy dostrzega taką potrzebę. W obserwacjach dominuje tematyka obyczajów, tak na Wschodzie ważna.
Współczesność jej relacji, przeważnie ilustruje epokę sprzed blisko stu pięćdziesięciu laty, krzyżuje się z historią. Dzięki temu czytelnik widzi głębsza przeszłość. Jej teksty, tak często dotyczące kultury, retrospekcji wydarzeń w oglądanym właśnie kraju, mieście, środowisku, są zdumiewająco przenikliwe” (str. 5) – pisze Olgierd Budrewicz (1923-2011).
„Anna Neumanowa, korzystając ze statusu i pozycji męża, jako formalnego przedstawiciela [monarchii] Austro-Węgier, zachowała jednocześnie entuzjazm, otwartość i świeżość spojrzenia, pozbawione dyplomatycznego dystansu i chłodu, właściwsze raczej dla prawdziwego globtrotera, niż dla szacownej małżonki pana konsula” (str. 9) – a to opinia Andrzeja Grzeszczuka.
Autorka jest kobietą swoich czasów, nie zwalnia to jej jednak z kultury, zachowaniem dobrego tonu, rezolutności, empatii czy chociażby zwykłej, ludzkiej życzliwości. O ile negatywne odczucia wobec ludzi nachalnych lub destrukcyjnych wydaje się zrozumiałe, a nawet usprawiedliwione, to już całe kubły jadu, pogardy, kierowane do jednostek źle sytuowanych, biednych, funkcjonujących – nierzadko mimowolnie – w pewnym zderzeniu kultur, starych lub nie wyróżniających się atrakcyjną fizjonomią (oczywiście wedle jej własnych kryteriów) – budzą niezgodę, niesmak i sprzeciw.
W przypadku tego typu literatury, ważne jest pozyskanie sympatii czytelnika – można to zrobić na różne sposoby: poprzez głębię postrzegania, refleksyjność, nieszablonowe myślenie, dobre serce i pozytywne nastawienie, humor, atrakcyjny styl lub zdrowy rozsądek – tymczasem tutaj to wszystko leży. Wbrew temu co zacytowano wyżej, pani Neumann nie odznacza się szczególnie dobrym okiem do detali, nie zestawia ciekawie informacji, i nie wybiega poza umysłowość przeciętnego dziewiętnastowiecznego Europejczyka z klasy średniej lub wyższej. Jest do bólu przewidywalna, i z perspektywy współczesnych standardów, dosyć prymitywna. Wygłasza sądy i opinie, która można uznać za ksenofobiczne i rasistowskie – w dużym stopniu zgodne z duchem epoki, ale dalekie od rozsądnego, uczciwego spojrzenia – wynikające z krzywdzących stereotypów i uprzedzeń, oraz, co chyba najważniejsze, mylnego przekonania o kulturowej, intelektualnej wyższości*.
Brak oznak ostentacyjnej religijności – klęczenia pod krzyżem i klepania pacierzy – to dla niej pustka duchowa i aberracja; natomiast wierzenia ludowe, sprowadzające się do różnych rytuałów, przesądów, zwyczajów, klasyfikuje jako zabobon. Tak jakby to nie było jedno i to samo (!). Daje tu o sobie znać katolicka indoktrynacja, która trwale spaczyła autorce odbiór rzeczywistości, budując bariery i uprzedzenia, a jednocześnie ośmielając w opluwaniu tego co obce, wywodzące się z innej kultury i religii (choć jeśli się w to zagłębić, bez uprzedzeń: wspólne wzorce, archetypy, niezależne podobieństwa, są niezaprzeczalne, a zapożyczenia mają prastary rodowód i zachodzą nieustannie). Tak jakby spodziewała się poklasku.
Pisze co jej ślina na język przyniesie, śmiało generalizuje i upraszcza: islam to dzicz, ale chrześcijaństwo i Europa (jako zjawisko kulturowo-geograficzne) to cywilizacja przez duże C. Jest w tym sporo słuszności, ale każdy krąg cywilizacyjny ma swoje słabości i ciemne strony, a Zachód nie jest wyjątkiem. Jeszcze nie opuściwszy brzegów Europy, piętnuje to, co określa jako rozwiązłość, w tym częste rozwody. Czemu nie kręci nosem na pochopnie zawierane małżeństwa? Choć słusznie krytykuje nadmierne skupienie na wyglądzie, na ubiorze i urodzie kosztem zagadnień intelektualnych, to jednak ciężko oddalić myśl, że w pewnym stopniu przejaskrawia problem, być może z uwagi na własnej kompleksy, i nie rozumie mentalności zwykłych ludzi, prostszych i nieuprzywilejowanych, dla których to co krytykuje, to niekiedy całe życie. Jakby nie patrzeć, to co robi, w sposób oczywisty wymyka się ramom zdrowej krytyki, sprowadza się do warczenia rozkapryszonej frustratki, snobki o wąskich horyzontach, która pozuje na damę z wyższych sfer. Ma obiekcje wobec obcisłych strojów Greczynek, eksponujących krągłości, ale drażni ją również starość, i nie waha się pisać o „ohydnych” twarzach wiekowych Egipcjanek**. Bawią ją Murzyni ubrani po europejsku, pod krawatem, lub Afrykanka z kwiatami we włosach***, drażni jej uszy mowa egipskich tragarzy, podobnie jak wspomnienie „żargonu” europejskich Żydów...
Damulka, która na podstawie aparycji wnioskuje o czyjejś inteligencji, chełpi się znajomością z ludźmi na stanowiskach lub cieszących się popularnością (Stanley, Sienkiewicz), i bardziej ceni grupowy rechot niż intymną, dojrzałą refleksję, jest przypadkiem wybitnie męczącym. Wali prosto z mostu, często niezbyt mądrze, a przy tym bez finezji. Nawet jeśli zdarza się jej pisać coś sensownego, pozytywnego, czy to o ludziach, czy o przyrodzie, to wobec wymienionych przykładów, traci to na atrakcyjności.
Autorka należała do warstwy uprzywilejowanej, i to podwójnie: po pierwsze jako członek korpusu dyplomatycznego, osoba zamożna i raczej niezobowiązana do ciężkiej pracy, dysponująca ogromem czasu wolnego (w przeciwieństwie do tych „brudnych”, utrudzonych, których tak chętnie krytykuje); po drugie: jako biała Europejka, która w strukturach ówczesnej władzy, w ramach istniejących układów, mogła pozwolić sobie na więcej – w tym na protekcjonalny ton, a także klasyfikowanie innych tak, jakby to były psy czy konie. Jest to podszyte rasizmem i zgodne z duchem czasów. Są takie przywary, patologie i dysfunkcje, które obejmują całe narody, a przynajmniej znaczną część społeczeństwa, i nie można przymykać na to oka. Sęk jednak w tym, by oddać to uczciwie, bez uprawiania ksenofobii. A pani Neumann tego nie potrafi. (Nie interesuje jej podłoże nierówności społecznych, faktyczne przyczyny ubóstwa – zwala wszystko na niegospodarność i ogólnonarodowe lenistwo, względnie zgubny wpływ islamu).
Na koniec perełka: „Zwiedzała ona Europę; nieczuła jednak na wdzięki natury, narzekała ustawicznie na brak komfortu i porządku, ganiła i wyszydzała kraj i ludzi” (str. 257) – pisze pod koniec książki o swojej towarzyszce podróży, starszej Brytyjce z którą płynie na statku. Tak jakby sama przez całą książkę nie robiła podobnie (!). Zresztą już na kolejnej stronie (258) sączy jad i frustracje, zapominając o własnej reprymendzie: „stara, ohydnie brzydka Greczynka, przyrządza nam wieczerzę” „Wogóle piękne twarze i postawy, tak u mężczyzn, jak i u kobiet, rzadkiem są zjawiskiem w tych stronach Peloponezu”. Nieco dalej kontynuuje swój pocisk: „powróciliśmy do miasta przez dawne, niegdyś tureckie dzielnice, zaniedbane dziś i zamieszkałe przez najuboższą, wstrętnie brudną ludność grecką” (str. 281)****. Przyganiał kocioł garnkowi.
______________________________
* Kiedy w Egipcie stawiano piramidy, pisano poematy i budowano cywilizację, Europejczycy mieszkali w kurnych chatach, szałasach i ziemiankach, wprawdzie eksperymentowali z metalurgią, ale najambitniejsze projekty budowlane obejmowały kurhany i kręgi megalityczne. To powinno uczyć pokory.
** Google wyświetla tylko dwie podobizny pani Neumann (https://histmag.org/grafika/articles2015/polki-podrozniczki/3.jpg, https://pl.wikipedia.org/wiki/Anna_Neumanowa#/media/Plik:Anna_Neumanowa_-_zdj%C4%99cie.png) i na żadnej z nich nie wygląda korzystnie. Czy obrażając hurtem miliony kobiet znad Nilu i Grecji, miała czas aby spojrzeć we własne lustro?
*** Wiele razy pisze, że Murzyni/murzyni i Murzynki/murzynki napotykani w mieście wyglądają „pociesznie”, że w tym co mają na sobie wypadają niezgodnie z jej oczekiwaniami – płynie z tego prosty wniosek, że czarny to człowiek dziki (a przynajmniej „w pół dziki”, str. 130) i w stroju europejskim wygląda dziwacznie, a jest to stan permanentny, który się nigdy nie zmieni. Czarny odziany w kimono, strój Krakowiaka czy pióropusz indiańskiego wodza faktycznie wyglądałby osobliwie, ale wynika to tylko z naszego ukształtowania kulturowego. Neumann nie stać na taką refleksję, a co gorsza, bardzo ją to bawi. Zdania typu: „U murów bramy żelaznej, […] strzeżonej przez zgraje murzynów o twarzach bezmyślnych, o policzkach obwisłych i potwornych często kształtach” (str. 112) – które dziś raczej by nie przeszły, sygnalizują nie tylko nieobycie, ale i lęk. Lęk przed obcym, nieznanym, z którym autorka nie tylko nie chce, ale nie umie się skonfrontować. Nie są to trzeźwe sądy. Wschód to dla autorki „świat półdziki” (str. 17), a zatem z góry zaklasyfikowany jako oporny na dialog, niewarty prowadzenia.
**** Autorka stara się wplatać wątki patriotyczne, podnoszące na duchu. O Polakach pisze zawsze dobrze, o Polsce z nostalgią. Można odnieść wrażenie, że kiedy krytykuje Rumunów, Bułgarów czy Greków zapomina, że życie polskich wieśniaków, choćby z jej rodzinnych stron, żyjących między Rusinami, wyglądało wówczas podobnie. Zapewne gdyby ktoś napisał o tym uczciwie, bez pogardy ale obrazowo, z reporterską dokładnością – czułaby niesmak, a być może nawet oburzenie. Nic nie wskazuje jednak, by taka myśl zakiełkowała w odmętach jej umysłu.
Gdyby Neumanowa żyła dziś – głosowałaby na PiS, nie opuściłaby żadnej miesięcznicy, i robiła za ekspertkę rządowej telewizji, obok taki tuzów jak Jakimowicz czy Christian Paul.
•
UWAGI MERYTORYCZNE (Wydawnictwo Naukowe PWN, wyd. II, 2010):
Zamiast mapy z drugiej połowy XIX-go stulecia, wydawca wkleja dwie uproszczone – identyczne mapy współczesne – nie uwzględniające miejsc wymienionych przez autorkę.
Część fotografii umieszczono w niewłaściwych miejscach, w oderwaniu od treści rozdziałów, lub nie wtedy, kiedy jest o danym obiekcie mowa (np. piramida schodkowa pojawia się na str. 253, w końcówce książki poświęconej pobytowi w Grecji).
Brakuje przypisów prostujących oczywiste błędy z zakresu religii, historii i antropologii. Autorka nie oddała rękopisu do konsultacji merytorycznej osobie lepiej zorientowanej w kulturze islamu, dlatego tekst zawiera uproszczenia wypaczające sens szeregu pojęć – część poniższych uwag odnosi się do takich pomyłek. Szereg błędów dotyczy historii starożytnego Egiptu, ale jak się zdaje wynika z ówczesnego stanu wiedzy (np. informacja odnośnie granitowej okładziny piramid, która będzie sprostowana dopiero w dalszych partiach książki, w ramach spóźnionego przypisu).
Str. 18 – Islam nie opiera się wyłącznie na Koranie, są jeszcze hadisy, składające się na sunnę: „[…] są one, obok Koranu, najważniejszym źródłem religii muzułm. […]” (https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/;3909361), źródłem praw i moralności.
Str. 41 – autorka zapomina o Dakach, ludności lokalnej, która obok ludności rzymskiej i trwale zromanizowanej stanowi trzon etniczny Rumunii.
Str. 43 – autorka stwierdza, że język rumuński zawiera słowa francuskie, i pewnie tak jest, bo istnieje coś takiego jak zapożyczenia, ale istotnym faktem jest, że oba wywodzą się z ludowej łaciny (tj. języka wernakularnego), a zatem są pewnym przetworzeniem tego samego języka przyniesionego do Galii i Dacji wraz ze sztandarami legionów i italskimi kolonistami.
„Mowa ich [Arabów] nadzywczaj szybka, krzykliwa, nosowa, brzmi niemile, podobnie jak nasz żargon żydowski [tj. jidysz – jako wariant niemieckiego]” (str. 61) – w głębi duszy jest to bardzo prosta kobieta, która mimo lat i pobytu w mieście, rzeczy niezrozumiałe i obce uważa za dziwaczne (np. pismo arabskie) lub nieprzyjemne (przykład powyższy). Dziś zazwyczaj nie myśli się już takimi kategoriami, a jeśli są praktykowane, to przez osoby niewykształcone, słabo oczytane i często niezbyt bystre, nie przejawiające szerszego zainteresowania światem ani chęci jego zrozumienia.
Str. 102 – imam to muzułmański duchowny, a mówiąc precyzyjnie osoba prowadząca modlitwy i lokalny autorytet; termin „kapłan” nie oddaje jego specyficznego statusu + (102-103) Babilon znajdował się w Mezopotamii, nie w Persji (choć ta była częścią państwa perskiego).
Str. 105 – „szeikowie” (szejkowie) to nie nie nauczyciele (choć mogą sprawować tę funkcję) tylko autorytety; osoby obdarzone szacunkiem w arabskim społeczeństwie: władcy plemienni, zarządcy, wyższej rangi duchowni („Szejk (arab. شيخ, szajch – dosłownie starzec, naczelnik) […]”, https://pl.wikipedia.org/wiki/Szejk).
Str. 112 – co do monogamii w starożytnym Egipcie: „W małżeństwie dopuszczalna była poligamia (według niektórych również poliandria). Funkcjonowała ona jednak przede wszystkim wśród wyższych warstw społecznych. Kapłan mógł posiadać tylko jedną żonę. Kwestią sporną jest dopuszczalność kazirodztwa. Według niektórych badaczy było ono dozwolone i powszechne (stąd czasem upatruje się w nim jedną z przyczyn upadku cywilizacji staroegipskiej), według innych było zabronione, a jedynym wyjątkiem była rodzina królewska, w której małżeństwa kazirodcze miały uzasadnienie religijne. Nie istniało rozróżnienie na dzieci ślubne i nieślubne, ich sytuacja prawna była identyczna” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Prawo_w_staro%C5%Bcytnym_Egipcie).
Str. 159 (przyp. Wydawcy) – „[…] Hadesie, podziemnym państwie umarłych […]” – raczej krainie (ani tam flagi, ani hymnu, ani waluty, podatków, życia politycznego itd.)…
Str. 189 – „Tysiące ludzi pracowało około usługi zmarłych i budowy grobowców. Spędzano do [tej] pracy więźniów i zbrodniarzy […]” – myśl bliska tej, która stwierdza jednoznacznie, że piramidy budowali niewolnicy, żywa po dziś dzień. Nie można wykluczyć, że takie sytuacje miały miejsce, ale pozyskane informacje sugerują, że konstrukcją zajmowali się regularnie opłacani fachowcy.
Str. 259 – serapeum na Peloponezie nie może pochodzić z XVI stulecia przed naszą erą, bo kult Serapisa – i samo bóstwo – pochodzi z epoki hellenistycznej, z ptolemejskiego Egiptu. Ergo: nie sprawka egipskich kolonistów...
Str. 272 – autorka sili się na mędrkowanie odnośnie greckich wierzeń, pisząc, że grecka mitologia (w domyśle system duchowych przekonań, tradycji i opowieści) nie może być określana mianem religii (!). Chyba nie warto tego komentować, albo autorka nie ma pojęcia o obrzędach i greckich świętach, funkcji mitów, albo gubi się w swoich popisach. Nieco dalej, pisze zresztą o greckich wierzeniach (a jest to wyraźna niekonsekwencja).
Str. 280/281 – nie Minerwy, ale Ateny (Minerwa to bóstwo rzymskie, Atena greckie); str. 281 – nie Herkules tylko Herakles (jak wyżej).
+
UWAGI TECHNICZNE:
Str. 25 – Peszt pojawia się już stronę wcześniej (24), i to tam wydawca powinien dać przypis.
Str. 53 – moje czytelniczki (później zwraca się już do czytelników, w domyśle obojga płci; ponownie jak do kobiet na str. 242, bez żadnego uzasadnienia); str. 99 – świątyni-świątyni (zbędne, stylistycznie złe powtórzenie) + także na początku podczas pobytu w Europie, na jednej i tej samej stronie powiela te same frazy.
Niekonsekwencja w zapisie terminów odnoszących się do etniczności (i nie tylko): str. 25 – „cyganek”; str. 28 – „żydzi i Niemcy”; str. 33 – „Cyganie”; str. 34 – „murzyn”; str. 40 – „Niemcy i żydzi”; str. 43 – „żydów” (potem przez jakiś czas Żydzi z dużej); str. 64 – „Arabi i Murzyni”, następnie „Arabowie i Murzyni” (z dużej) ale na str. 79 mamy dwa razy wspomnianych „europejczyków” z małej, oraz „murzynów i murzynki”; na 80 i 81 Europejczycy już z dużej; str. 82 „Żydzi lub Grecy”, na 83 „żydek”, itd., itp. (aż do końca). Wiadomo, że Żyd pisany z dużej odnosi się do narodowości, a z małej do wyznawcy judaizmu, ale jak to rozumieć przy innych z wymienionych przykładów? Ponadto raz skrót dr prawidłowo, zgodnie z polskimi – dzisiejszymi – standardami, raz z kropką; raz „osiełki” innym razem „osiołki”, itp.
Str. 116 – Imaila, literówka (Izmaila/Ismaila), to samo: str. 175 – hierogiify (hieroglify); str. 138 – „bakczyszem” (bakszyszem) – literówka albo kolejny alternatywny wariant pisowni; str. 346 – Setego, literówka (Setiego)
Str. 132 – „tunetański” pojawia się już wcześniej, i to tam – nie tutaj – wydawca powinien umieścić przypis.
Str. 153 – skala Réaumura była już wspomniana, ale spóźniony przypis pojawia się dopiero tu.
„Niechaj się więc nikomu [błędnie] nie wydaje, że my [tj. przybysze z Europy] tu w Egipcie żyjemy w towarzystwie dzikich Beduinów, murzynów, szakali lub hyen, wpośród starożytnych gruzów i za kratami haremów. Przeciwnie, przez całą zimę dźwięki walców i kadrylów odbijają się echem o granitowe ściany piramid i mury meczetów” (str. 85-86).
Wspomnienia z ośmioletniego pobytu...
2024-02-21
(2023)
„Chiński obwarzanek: od Tajwanu po Tybet, czyli jak Chiny tworzą imperium to opowieść o »niechińskich« Chinach, mających specyficzne relacje i zaszłości z władzami w Pekinie, czyli Tajwanie, Hongkongu, Makau, Ujgurii [d. Turkiestan Chiński/Wschodni, ew. Ujguristan], Tybecie, Mandżurii i Mongolii*, obszarach już podbitych przez Chińską Republikę Ludową bądź będących na krótkiej liście do podporządkowania**. Część tych terytoriów jest silnie związana z Chinami, inne mniej, ale każde z nich było kiedyś częścią Państwa Środka, a w chińskim myśleniu co raz stało się Chinami, powinno nimi pozostać już na zawsze” (str. 8).
„[…] proponuję [czytelnikowi] opowieść o budowie współczesnego chińskiego imperium na przykładzie kresów już podporządkowanych (Hongkong, Makau, Ujguria, Tybet, Mandżuria, Mongolia Wewnętrzna) bądź następnych w kolejce (Tajwan, Mongolia Zewnętrzna). Jest to spojrzenie na Chiny nie z centrum, jak zwykle się czyni, lecz z rubieży. To tak, jakby patrzeć na Rosję oczami Polaków, Ukraińców, Kazachów czy Uzbeków” (str. 11-12).
„Piszę tu prostym językiem o skomplikowanych sprawach, styl narracji jest celowo gawędziarski, miejscami potoczny, a aluzjami i mrugnięciami okiem do czytających [polskich odbiorców], mający z założenia przedstawić trudne zagadnienia w przystępny sposób” (str. 12).
„Każdemu z kresów poświęcam jeden rozdział, zaczynając od najbardziej aktualnego i emocjonalnie najistotniejszego dla Chińczyków Tajwanu. Później opisuję, każdy inaczej, Hongkong i Makau, by w kolejnych rozdziałach przejść do terenów historycznie i etnicznie niechińskich. Pierwszym jest Xinjiang (Sinciang), czyli Ujguria, ziemie muzułmańskich Ujgurów (nie) sławne ostatnio w świecie z powodu chińskich represji. Następnie, w rozdziale nasyconym opisami przeszłości, omawiam Tybet, niegdyś najbardziej znany przykład chińskiego imperializmu, dziś tracący na popularności. Potem przybliżam zapomnianą Mandżurię, by skończyć na bardzo specyficznej Mongolii. Pracę wieńczy obszerne podsumowanie, w którym omawiam kontekst, od sinocentryzmu po Zhonghua minzu [koncepcję wieloetnicznego narodu chińskiego, obejmującego Hanów (etnicznych Chińczyków i ludy trwale zsinizowane), Mandżurów, Mongołów, Hui (mieszańców-muzułmanów) oraz Tybetańczyków], pozwalający zrozumieć chińskie postawy i zachowania” (str. 13).
Michał Lubina (1984) nie jest sinologiem, zna Chiny od strony praktycznej, oczami podróżnika i akademika-politologa, oprócz materiałów naukowych, chłonie również treści przeznaczone dla szerszego grona odbiorców: popularnonaukowe i reportaże. W wywiadach sprawia wrażenie osoby bardzo żywiołowej, otwartej, skracającej dystans, i taki jest też Chiński obwarzanek – mariaż reportażu, eseju historycznego i publicystyki. Przy niektórych fragmentach warto by nieco wyhamować, aby lepiej oddać bardziej złożone aspekty i zagadnienia, ale taka brawurowa forma, naładowana kluczowymi informacjami, sprawdza się, i dobrze współgra z doraźnym charakterem publikacji.
Jako lektura na tu i teraz, z perspektywy roku ‘24 – bardzo dobra pozycja. Niestety będzie się szybko starzeć, wymagając poszerzenia i uzupełnień, ale dobrze oddaje bieżący status quo.
Mocne 7/10, gdyby poprawić nieścisłości – byłoby 8. Pokaźne pigułki wiedzy, na ogół znanej zainteresowanym historią Azji, ładnie zebrane do kupy, a także informacje niszowe, rzadziej trafiające do masowego odbiorcy.
Zabrakło rozdziału o aktywności na Morzu Południowochińskim, gdzie ChRL usypuje sztuczne wyspy, tworzy bazy wojskowe, i dąży do uczynienia akwenu własnymi wodami terytorialnymi (z wyłącznością do eksploatacji)***. Z uwagi na skalę przedsięwzięcia i ogromny apetyt Partii, dążącej do zawłaszczenia większości wód pomiędzy Wietnamem, Filipinami i Malezją, jest to zdecydowanie godne odnotowania.
_________________________________
* W książce temat się nie pojawia, ale częścią wielkich, wymarzonych Chin jest również turkijska Tuwa (d. Urianchaj) – dziś w granicach FR, dawniej postrzegana jako północny fragment Mongolii. Tuwińcy są silnie zmongolizowani, i pod kątem aparycji i kultury; część narodu żyje na południe od dzisiejszej granicy Republiki Tuwy (ok. 24 tys., 264 tys. na terenie FR – stan na rok 2010), najbardziej niesławnym Tuwińcem jest Siergiej Szojgu – przydupas Putina i pseudogenerał. Rosja odebrała Chinom ogromne połacie ziem w dorzeczu Amuru, i o tym też warto by wspomnieć, chociażby przy okazji prognoz, że przyjdzie taki czas, a ChRL się o nie upomni (co dziś, w wyniku skutków polityki jednego dziecka, ogromnych problemów demograficznych i braku zainteresowania samej Partii, czyni ten scenariusz mało realnym).
** ChRL ma także roszczenia wobec Indii: większość Arunachal Pradesh (za wyjątkiem południowo-wschodniego skrawka) oznaczana jest na mapach jako obszar sporny (podobnie z obrzeżami Tybetu i Wschodniego Turkiestanu, co do których prawo deklaruje New Delhi).
Warto też zaznaczyć, że etniczny i kulturowy Tybet, to także terytoria indyjskie (Sikkim, Tawang, Ladakh oraz Spiti i Lahul, tj. części stanów Dżammu i Kaszmir oraz Himachal Pradesh), nepalskie Dolpo, Mustang i Khumbu.
*** Materiał OSW (2022): Jeden z najbardziej ZAPALNYCH punktów na mapie. Morze Południowochińskie, Chiny, USA, sztuczne wyspy:
https://www.youtube.com/watch?v=s2F89ZTGgpo
„Gdy oczy świata zwrócone są na Ukrainę, Chiny nie tylko zaostrzają kurs wobec kwestionowanej przez Pekin niepodległości Tajwanu, ale równocześnie intensyfikują obecność na Morzu Południowochińskim. Rejon bogaty w złoża i surowce naturalne od lat stanowi arenę wyścigu zbrojeń, w którym główną rolę odgrywają - często usypywane od podstaw – wyspy” (https://wydarzenia.interia.pl/zagranica/news-chiny-tworza-wyspy-i-je-uzbrajaja-skala-oszalamia-usa-zaniep,nId,6299633, 2022).
•
MATERIAŁY UZUPEŁNIAJĄCE (treści aktualne, sprzed kilku lat i tegoroczne [‘24])
Filmy dokumentalne i książki:
Tajwan: czy nadchodzi wojna z Chinami? | ARTE.tv Dokumenty [2023]
https://www.youtube.com/watch?v=xQkGZ1aeQW0
Jesteśmy Tajwanem! Potrzeba wolności i opór wobec Chin | ARTE.tv Dokumenty [2024]
https://www.youtube.com/watch?v=TR4Rf_mWh_c
[dokumenty jest aktualnie niedostępny, także na stronie twórców – https://www.arte.tv/pl/videos/111082-000-A/jestesmy-tajwanem/ – (14.02.2024)*, podobnych materiałów jest jednak na YouTubie sporo]
Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny – Piotr Bernardyn (2022) [autor wymienia ją w bibliografii wielokrotnie**]
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/hongkong-powiedz-ze-kochasz-chiny/opinia/71...
Chiny 5.0 – Jak powstaje cyfrowa dyktatura – Kai Strittmatter (2018)
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/chiny-5-0-jak-powstaje-cyfrowa-dyktatura/op...
Tortury, przymusowe sterylizacje, obozy pracy. Dramat Ujgurów w Chinach | ARTE.tv Dokumenty [2022]
https://www.youtube.com/watch?v=wW96I5x_39A
Chiny_ _influencerzy_ kolonizacji _ ARTE.tv Dokumenty [2023]
https://www.youtube.com/watch?v=NcZy-nsqsJM
+
Wywiady z autorem (AUDIO):
Michał Lubina - Chiny budują imperium. Czy Tajwan to najbardziej niebezpieczne miejsce na świecie_ [2024]
https://www.youtube.com/watch?v=3kU1RJLC5BU
Zrozumieć Chiny czyli chiński obwarzanek - Tajwan, Hong Kong, Makau, Ujguria, Tybet _ Michał Lubina [2023]
https://www.youtube.com/watch?v=Fc5VR5LenqU
Chiński obwarzanek. Premiera książki Michała Lubiny [2023]
https://www.youtube.com/watch?v=Rtf9eTu74pc
#66 Michał Lubina - _Hedonizm i mizantropia chińskiego imperium_ - ROZMOWA O AZJI I CHINACH [2023]
https://www.youtube.com/watch?v=hhBW24rrbsA
Geopolityka nie wyjaśnia dobrze świata - prof. Michał Lubina [2022]
https://www.youtube.com/watch?v=J1U6vJoYBVM
+
Historia, polityka i zagadnienia społeczne ChRL:
Mao Powiedziane (podcast):
https://open.spotify.com/show/15QCc0oOeLUY1jfR4JydKC
https://www.youtube.com/@MaoPowiedziane
Strefa Kultur Uniwersytetu SWPS (podcast):
https://open.spotify.com/show/2zZur5H6JgeYjP9u84zFfH
+
Rozwój terytorialny Chin, animacje:
🇨🇳 The History of China: Every Year [2019]
https://www.youtube.com/watch?v=JNaEqsPGYBc
History of China, the Imperial Dynasties of China [2020]
https://www.youtube.com/watch?v=GgtB3kG7wfI
_________________________________
* Jeśli ktoś chce mieć dostęp do treści z YouTube’a offline – zapisać je sobie na dysku – może to zrobić za pomocą strony: https://pl.savefrom.net/173/ (lub innych, podobnych). Darmowy program FormatFactory (https://www.dobreprogramy.pl/formatfactory,program,windows,6628594429368449), który nie zajmuje wiele miejsca na dysku, przetworzy pliki video na format audio (np. mp3), dzięki czemu materiału typu talking heads odsłuchamy jako podcasty.
** Co najmniej dwie książki podane w bibliografii w wersja oryginalnych mają swoje polskie tłumaczenia (Biały krwawy baron Palmera i Wielki Mur Mana). I w tekście, i w ramach prezentacji źródeł, autor podaje masę ciekawych książek, niekiedy ściśle powiązanych z tematem, ale także bardzo pobocznych, takich jak wspomniana biografia Ungerna, książki Ossendowskiego i Giżyckiego, biografia generała Grąbczewskiego Cegielskiego, i wiele, wiele innych. Sporo perełek, których lektura była ogromną przyjemnością, ogromnym ładunkiem ciekawych treści, zachęcających do dalszych poszukiwań. Jako że nie jest sinologiem, korzysta także że źródeł popularnonaukowych czy podcastów (książka Marcina Jacobyego, cykl Podróż bez paszportu Mateusza Grzeszczuka); aby nieco rozszerzyć te polecenia, wrzucam powyższe linki. Jeśli kogoś interesuje chińska codzienność i historia najnowsza, w formie wciągających, uczciwych reportaży, powinien sięgnąć po książki Petera Hesslera i Liao Yiwu.
•
UWAGI I WĄTPLIWOŚCI (wyd. 2023):
Str. 38 – „W Polsce Biuro Przedstawicielskie Tajpej mieści się w Warszawskim Centrum Finansowym, jednym z nowo powstałych wieżowców nieopodal Dworca Centralnego”. Na stronie biura (https://www.taiwanembassy.org/pl_pl/post/6235.html), jako pierwsza, widnieje spolszczona nazwa, ale faktycznie biurowiec określa się Warsaw Finacial Center (WFC) (https://pl.wikipedia.org/wiki/Warsaw_Financial_Center). Co istotne, jak na warunki warszawskie, jest już dosyć stary – powstawał pod koniec lat 90. (1997-1999)... Nowo wybudowane wieżowce, to te oddane do użytku w ciągu ostatnich lat, np. Varso Tower, Skysawa, biurowce przy rondzie Daszyńskiego (Unit, kompleks Generation Park, Warsaw Hub, Skyliner) i inne. Nie ma to wielkiego wpływu na treść rozważań, ale sygnalizuje barak rozeznania co do warunków warszawskich.
Str. 107 – „[…] w 2003 przerwały protesty” (2023?); str. 148 – jest na „na zachód” ale powinno być na południe (?), chyba że Ujgurzy zajmowali wtedy inne terytorium, co sugerują niektóre mamy które można wyszperać w sieci, niestety w tekście nie zostało to odpowiednio zaznaczone; str. 149 – w Zatoce Perskiej (w obszarze Zatoki Perskiej) + turkijscy Ujgurzy się sturkizowali?; str. 165 – chodzi o napisy po arabsku, czy arabskim alfabetem (Wikipedia wspomina, że używano arabskiego jako języka literackiego); str. 177 – „[…] nakazał »uderzyć jako pierwsi« w walce z terrorystami […]” (uderzać); str. 206 – ot, tak (ot tak); str. 207 – „tylko” cztery klasztory są na terenie Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, a „aż” dwa poza (to „tylko” byłoby uzasadnione przy odmiennych proporcjach).
Str. 238 – „[…] Jeana-Jaquesa Annauda (twórcy Siedmiu lat w Tybecie) […]” tak de facto autorem Siedmiu lat w Tybecie jest Heinrich Harerr (1952), a Annaud to reżyser adaptacji. Książka została kilka lat temu wznowiona, wcześniejsze wydania osiągały na Allegro astronomiczne ceny (mi udało się kupić za cenę okładkową, ktoś nie miał rozeznania co sprzedaje). Film był oczywiście bardzo wciągający, jednak książka bardziej odczarowuje Tybet, aplikuje nieco trzeźwiejszy stosunek do buddyzmu niż ten który trafiał do Polaków za pośrednictwem książek new age. Podobnie jak twórczość Ossendowskiego (np. Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów z 1922), gdzie wspomina o braku higieny.
Str. 313 – władczy (władzy – literówka) + już było o pomniku Czojbalsana pod Uniwersytetem Mongolskim; str. 348 – bardzo-bardzo (stylistyka, nieplanowane powtórzenie).
Str. 365 – błąd logiczny: Podniebie to wedle zaserwowanej wcześniej definicji ogół ziem pod sklepieniem niebieskim, świat ludzi, odpowiednik skandynawskiego Midgardu, a skoro skonstatowano, że poza Cesarstwem są jeszcze inne krainy, także objęte jakąś cywilizacją, wymusza to automatu zawężenie terytorium boskiej władzy do Państwa Środka.
Str. 415-416 – wbrew temu co autor pisze, na str. 275 nie cytuje Szymborskiej, po prostu korzysta z jej myśli.
„[…] zakończenie może się okazać bardziej wymagające w lekturze niż pozostałe części książki” (str. 13) – zupełnie nie, jest rzeczowe i nieco stonowane, ale nie odstaje od reszty.
Powyższe do poprawienia (tak na dobrą sprawę, nie ma tego wiele).
(2023)
„Chiński obwarzanek: od Tajwanu po Tybet, czyli jak Chiny tworzą imperium to opowieść o »niechińskich« Chinach, mających specyficzne relacje i zaszłości z władzami w Pekinie, czyli Tajwanie, Hongkongu, Makau, Ujgurii [d. Turkiestan Chiński/Wschodni, ew. Ujguristan], Tybecie, Mandżurii i Mongolii*, obszarach już podbitych przez Chińską Republikę Ludową bądź będących...
2024-02-10
(2019)
[The Buried: An Archeology of the Egyptian Revolution]
„Przeprowadziłem się z rodziną do Kairu pierwszej jesieni po arabskiej wiośnie*. Przyjechaliśmy w październiku 2011 roku […].
Zamieszkaliśmy przy ulicy Ahmeda Hiszmata na Zamalku, dzielnicy położonej na długiej, wąskiej wyspie [Gezira] na Nilu [w samym środku stołecznej aglomeracji]. Tradycyjnie osiedlały się tutaj kairskie rodziny z klasy wyższej i średniej” (str. 27).
„Tak się złożyło, że przyjechaliśmy do Egiptu, kiedy sytuacja się na pewien czas uspokoiła. Minęło osiem miesięcy od zdymisjonowania Mubaraka, nie wyznaczono jeszcze terminu wyborów nowego prezydenta. Nie było jasne, kto kieruje arabską wiosną w Egipcie” (str. 36).
Autor (1969), podobnie jak w czasie swego pobytu w ChRL, nie stroni od ludzi – łatwo nawiązuje kontakty i rozmawia z każdym. Choć początkowo potrzebuje tłumacza, szybko się usamodzielnia, a kiedy spotyka Chińczyków – wykorzystuje znajomość mandaryńskiego. Gromadzi historie, zapisuje refleksje i uważnie obserwuje, starając się zrozumieć zastaną sytuację.
„Każdy autor non-fiction wie, jak dużo zależy od przypadku. Można się znaleźć w Chinach i spędzić tam dziesięć lat w okresie boomu [gospodarczego], można też trafić do Egiptu na pięć lat walki politycznej. Tak czy inaczej, ta krótka chwila w dziejach danego kraju staje się twoim światem. To, że trafiło się na konkretny czas, przesądza o wszystkim, tak samo jak przypadkowe spotkania” (str. 522).
W czasie pobytu, pisze artykuły dla New Yorkera**, uczy się lokalnej odmiany arabskiego – na kursach, u boku żony – odwiedza At-Tahrir, parlament, domy zwykłych Egipcjan i lokalnych polityków, ogląda zabytki, zwiedza, a przy okazji prowadzi zwyczajne życie rodzinne, nawiązując przyjaźnie i martwiąc pogarszającą sytuacją***. Kraj opuszczą po pięciu latach, w 2016 (str. 498, 525).
________________________________
* KALENDARIUM: Rezygnacja prezydenta Mubaraka (11 lutego 2011) i przekazanie władzy juncie wojskowej Tantawiego → dalsze protesty przeciwko rządom wojskowym → wybory parlamentarne na przełomie 2011 i 2012, wygrane przez Partię Wolności i Sprawiedliwości → 30 czerwca 2012 Mursi zostaje zaprzysiężony na urząd prezydenta (po wygranych wyborach) → dalsze niepokoje społeczne, protesty, zamieszki, starcia ze służbami porządkowymi → eskalacja przemocy w listopadzie 2012 i czerwcu 2013 doprowadza do wojskowego zamachu stanu 3 lipca 2013 → W 2014 Abd al-Fattah as-Sisi obejmuje urząd głowy państwa, i pozostaje prezydentem do dziś (stan na rok ‘24) [https://pl.wikipedia.org/wiki/Arabska_wiosna].
** „Wiele z wątków tej opowieści było z początku artykułami publikowanymi w »New Yorkerze« […]” (str. 521).
*** Większość czasu spędza w kairskiej aglomeracji, ale odwiedza też stanowiska archeologiczne na południu, poznając egipską prowincje.
•
Hessler nie stara się omówić wszystkiego, punktem wyjścia są kontakty które nawiązuje, i to w oparciu o historie poszczególnych ludzi, odnosi się do statusu quo, zgłębiając sytuację społeczną i główne problemy.
Sporo miejsca poświęca polityce, przez co książka nie jest tak atrakcyjna jak Kości wróżebne (2006) czy Przez drogi i bezdroża (2010) – zwłaszcza ta druga. Powstała jednak w oparciu o podobne patenty: reporter nie usuwa się całkowicie w cień, stawia na komunikację w lokalnym języku, buduje dłuższe relacje ze swoimi bohaterami; interesuje go historia – ta bliższa i ta dalsza (zwłaszcza starożytność, jej monumenty, architektura i artefakty oraz kwestia wiarygodności źródeł); umieszcza w tekście słowa i frazy notowane przy pomocy miejscowego systemu (wcześniej znaki chińskie, tutaj alfabet arabski) – bardziej dla ozdoby niż z pobudek praktycznych. Jest pogodny i otwarty na nowe doświadczenia – nie siedzi w miejscu.
Książka jest bardzo obszerna, co może onieśmielać, ale przyswaja się ją wartko i z dużą przyjemnością. Przekład Hanny Jankowskiej (2021) wypada rewelacyjnie, pozwala zapomnieć, że obcujemy z tłumaczeniem.
Jeśli ktoś lubi Macieja Okraszewskiego, to jak opowiada o świecie w ramach Działu Zagranicznego (https://dzialzagraniczny.pl/), książka Hesslera powinna mu się spodobać**.
________________________________
* Co do rewolucji społecznej, nadziei jakie pogrzebano – arabska wiosna nie mogła się udać, bo nie szły z nią większe zmiany społeczne (takie jak chociażby emancypacja kobiet, sekularyzacja czy poszanowanie prawa) – taka jest konkluzja. Bez reformy edukacji, zaangażowania zawodowego kobiet i wyzbycia się sentymentu do autokratów, tj. pełnej demokratyzacji – nad Nilem nic się nie zmieni. Problemem jest też szybko powiększająca się populacja, pochłaniająca coraz to większe zasoby.
** W jednym z wywiadów (2023) poleca Wyjście z Egiptu (1995) André Acimana, książka Hesslera zawiera podobną historię, związaną z domem w którym mieszka.
•
POGRZEBANA REWOLUCJA
The Buried: An Archeology of the Egyptian Revolution (tj. Pogrzebany/Pochowany/Przysypany/Zasypany/Zakopany. Archeologia egipskiej rewolucji); książkę wydano również z podtytułem Life, Death and Revolution in Egypt, który trafił ostatecznie do polskiej wersji.
„Al-Madfna jest skróconą wersją Al-Araba al-Madufna, co znaczy »pogrzebany wóz«” (str. 16).
„Miejscowi wieśniacy nazwali stanowisko archeologiczne tak samo jak ci z Abydos: Al-Madfuna, Pogrzebana [Pogrzebany?]” (str. 306).
„Kiedy dwa lata później [archeolog] Matthew Adams wrócił do Abydos z ekipą Uniwersytetu Nowojorskiego, zajęli się archeologią rewolucji [tj. nielegalnymi wykopaliskami prowadzonymi przez ludność lokalną w czasie arabskiej wiosny]” (str. 23).
„Podczas pierwszej rewolucyjnej fali, kiedy splądrowano wiele kairskich posterunków policji, dziennikarze odkryli kompromitujące materiały o działalności reżimu Mubaraka. Teraz szukali podobnych koło budynku Bractwa [Muzułmańskiego], a ja zacząłem przetrząsać papiery razem z nimi – to także była archeologia rewolucji” (str. 184).
„Egipscy dziennikarze już prowadzili swoje wykopaliska. Młody reporter prasowy wygrzebał w lokalu [Bractwa Muzułmańskiego] dokumenty w języku angielskim i poprosił, żebym rzucił okien na jeden list” (str. 234).
(Jak nie ma kopania i wygrzebywania – lub dokopywania się, np. do komory grobowej – to nie archeologia).
Fraza: Archeologia przemocy politycznej (str. 282).
•
Egipscy wojskowi – w ramach odgórnie pożądanej neutralności politycznej – pozbawieni są biernych praw wyborczych, tj. nie mogą głosować. Paradoksalnie, czyni to ich z automatu jedną z frakcji politycznych. Z uwagi na ograniczony zakres aktywności – skierowany na jedyne możliwe oddziaływanie w ramach własnych kompetencji – skazaną na interwencję siłową: „jakiekolwiek działanie podjęte przez wojsko byłoby prawdopodobnie brutalne, ponieważ armia rozporządza tylko jednym narzędziem” (str. 238).
•
„Niektóre z ich koncepcji – dzień sądu ostatecznego, święty wizerunek matki i dziecka Izyda i Horus], historia o bogu, który zmartwychwstał [Ozyrys] – legły ostatecznie u podstaw chrześcijaństwa” (str. 65).
Często się o tym wspomina. Faktycznie wizerunki Izydy i małego Horusa przywodzą na myśl podobizny Madonny z dzieciątkiem, a Ozyrys został przez małżonkę poskładany do kupy i wrócił do żywych (choć z implantem penisa). Pytania o to, czy te koncepcje to bezpośrednie inspiracje, czy wynalazki równoległe – pozostaje otwarte. Fakty są jednak takie, że chrześcijaństwo ze swoimi rewelacjami nie jest specjalnie oryginalne. O dziwo, dla Andrzeja Niwińskiego (1948), archeologa, jest to potwierdzenie prawdziwości chrześcijaństwa, sugestia że Bóg już wcześniej dawkował ludziom informacje o sobie i swoim programie...
Ciekawe, że – parafrazując wypowiedź Stasiuka – kiedy Egipcjanie budowali sobie drugi, podziemny Egipt, Hebrajczycy nie rozwinęli jeszcze koncepcji życia po życiu, ograniczając się do wizji pylistego Szeolu (tj. kontynuacji wierzeń bratnich Semitów z Międzyrzecza) lub wizji wygaśnięcia świadomości (typowej dla antyteistycznego, materialnego oglądu). Intrygujące, że był taki czas, kiedy Jahwe nie był gwarantem życia wiecznego, gdzieś poza tą rzeczywistością, a faktycznym panem stworzenia, odpowiedzialnym za wiatr, deszcz i pioruny – bogiem burzy i ognia. Ta ewolucja umyka wierzącym, odsuwającym wizję nieba – utrwaloną np. w pismach Nowego Testamentu – jako faktycznego siedliska Boga i aniołów, a także domu dusz.
•
UWAGI (tłum. Hanna Jankowska, wyd. z 2021):
Str. 20 – „[...] wadi, czyli kanion [...]” – wadi to koryto rzeki epizodycznej, pisanie o kanionie jest nieporozumieniem (https://pl.wikipedia.org/wiki/Wadi).
Autor pisze o dzielnicy Dokki czy swojej szkole języka arabskiego w taki sposób, jakby znajdowały się na terenie Kairu. Te i inne adresy, osiedla, wchodzą w skład aglomeracji, ale to już Giza (Kair leży po wschodniej stronie Nilu). Dopiero na str. 147, w przypisie, precyzuje swoje stanowisko: „[…] Wielki Kair [Greater Cairo] obejmuje Gizę, Szubrę al-Chajmę i miasta na pustyni otaczające stolicę”.
Zabawne, że Hesslera zaskakuje fakt korzystania z meczetu jako miejsca na drzemkę, i dopiero w Egipcie uświadamia sobie powszechność tego zjawiska (str. 49), a jednocześnie bawi go chińska, błędna klasyfikacja kobiet w nikabach i hidżabach, jako należących do odmiennych religii.
Str. 496 – „Wiedza o znaczeniu tej konkretnej [kraty w kształcie] pajęczyny odeszła wraz z pokoleniem, które wzniosło budynek”. W starszym budownictwie (tj. tym sprzed drugiej połowy XX w.) często wprowadzano akcenty odwołujące się do profesji fundatorów, w jakiś sposób symboliczne – ale nie każda ozdoba musi nieść ze sobą konkretną treść. Polski przykład krat w oknach, zastępowanych często formami zbliżonymi do promieni, układających się w romby itp. – jest próbą odejścia od układu kojarzącego się ze standardowym wariantem, kojarzonym z więzienną kratą (i uwięzieniem, we własnym domu). Takie rozwiązanie nie ma wpływu na funkcję, ale może podnieść nieco komfort psychiczny mieszkańca i estetykę okna.
Str. 515 – „Żadna kobieta [w Egipcie] nie mogła czuć się komfortowo z podstawową tożsamością, jaką dla siebie wybrała” – jeśli Hessler pisze tu o tożsamości płciowej – to tej się nie wybiera: jest integralną częścią naszej konstrukcji biologicznej, przypisaną nam z chwilą, kiedy płód zaczyna się rozwijać jako żeński lub męski (tj. w 45 dniu życia). Istnieją oczywiście zaburzenia rozwojowe, które mogą skutkować z problemami z autoidentyfikacją, ale nie o tym mowa w przytoczonym fragmencie. Jest oczywiście zestaw płciowych cech kulturowych, ale nie istnieją one w oderwaniu od predyspozycji biologicznych.
Str. 27 – połyskiwały złocisto (złociście); str. 69 – struktury (konstrukcji); str. 179 – zaczynali (wszczynali); str. 212 – w użytku (tu: w użyciu [?]); str. 223 – w angielskim po skrócie dr stawiamy kropkę, w polskim nie (z uwagi na to, że druga litera skrótu jest również ostatnią litera wyrazu); str. 318 – płask (płasko?); str. 450 – „[…] Josef Wegner ze swoim zespołem odkrył nieznanego dotąd władcy o imieniem Seneb Kaj” (odkrył „pochówek”?, albo zła deklinacja: tj. „władcę” – raczej to drugie); str. 494 – wszystko (wszystkie); str. 524 – Colorado (Kolorado).
(2019)
[The Buried: An Archeology of the Egyptian Revolution]
„Przeprowadziłem się z rodziną do Kairu pierwszej jesieni po arabskiej wiośnie*. Przyjechaliśmy w październiku 2011 roku […].
Zamieszkaliśmy przy ulicy Ahmeda Hiszmata na Zamalku, dzielnicy położonej na długiej, wąskiej wyspie [Gezira] na Nilu [w samym środku stołecznej aglomeracji]. Tradycyjnie osiedlały się...
2024-01-19
(2010 + 2021)
„Stoicyzm uliczny jest ledwie wprowadzeniem do świata fascynujących możliwości filozofii stoickiej. Liźnięciem praktycznych mądrości antycznych filozofów, na które może pozwolić sobie autor. Nie jest próbą opisu ani interpretacji tradycji filozoficznej zwanej stoicyzmem […]. Starałem się jedynie pokazać, jak praktycznie korzystać z filozofii stoickiej w dzisiejszych czasach. […] Jeśli ta książka zachęci kogoś do czytania stoików – spełni swoje zadanie. Bo sama lektura ich dzieł pomaga żyć. […]
Droga stoika jest wyboista i niebezpieczna. Choć większość technik opisanych w tej książce działa natychmiast, stoickiej postawy nie da się zbudować z dnia na dzień. Starożytni nauczyciele nigdy tego mnie obiecywali. Nie mamili też swoich uczniów perspektywą dotarcia do świata idealnego na wzór głosicieli utopii społecznych i religii. […]
W Stoicyzmie ulicznym opisałem czterdzieści pięć typowych sytuacji życiowych, w których często cierpimy bardziej, niż trzeba, bo poddajemy się tyranii niezdrowych myśli. Każdą z nich opatrzyłem stoicką receptą” (str. 11-12).
Lekki poradnik pisany z humorem. Każdy rozdzialik zbudowany jest w następujący sposób: opis sytuacji → cytat filozofa → wyjaśnienie cytatu i odniesienie do problemu → pouczenie, porada.
Skierowany do mężczyzn z klasy średniej, pracowników korporacji, młodych i już po trzydziestce, skupionych na konsumpcji, przejmujących się pierdołami, tzw. problemami pierwszego świata (np. deszczowy urlop) a także tym co klasyfikują jako „problemy” (w wyniku wad charakteru i błędnego sformatowania). Z uwagi na przykłady zaserwowane w pierwszej osobie – budzi zażenowanie przemieszane z politowaniem*. Książka sprawia wrażenie zaadresowanej do jednostek niedojrzałych, które nie miały czasu przemyśleć istotnych kwestii. Infantylne rozterki, wykładane w sporej egzaltacji, niemalże histerii, sąsiadują z głosem rozsądku, któremu jednak zdarza oprzeć się o banał. Gdyby forma tych frustracji była inna, bardziej realistyczna i mniej przerysowana, okraszona komentarzem narratora – całość wypadałaby bardziej poważnie (a tym samym przekonująco).
Wiele z rad które serwuje Fabjański (1970) dotyka problemu powierzchownie lub w stopniu niewyczerpującym, nie odnosząc się krytycznie do istoty zagadnienia (np. konsumpcjonizmu i niewłaściwego ukierunkowania uwagi, ale dotyczy to praktycznie każdego z tematów). Brakuje poważnych rozterek, odrobiny realnego dramatu (o który się zaledwie ocieramy, a który należałoby zawrzeć w ramach odrębnych rozdziałów).
Punktem wyjścia są odpowiednie sentencje. Wiele z nich – tłumaczonych lata temu – brzmi archaicznie, ale nic nie stoi na przeszkodzie by dokonać ponownego przekładu, chociażby na potrzeby takiej publikacji i przytoczyć je we współczesnej polszczyźnie, bez żadnych strat dla treści.
Szkoda, że książka nie oferuje szerszej gamy perspektyw, pisanie o wszystkim z punktu widzenia mężczyzny, pracownika biurowego, poważnie zawęża krąg odbiorców**. Wiele osób może się odbić, uznając, że to ich nie dotyczy (tak z uwagi na płeć, jak i obraną ścieżkę zawodową). Omawiane doświadczenia są uniwersalne, i nie ma żadnego powodu by sprowadzać je do tak wąskiej grupy. To oczywiście zaledwie przykłady, a czytając można dojść do wniosku, że autor stara się zbudować przeświadczenie, że to on jest głównym bohaterem, wytworzyć taką iluzję, ale by to odpowiednio zadziałało, musiałby jakoś tego bohatera przedstawić, zaprezentować – tak aby czytelnik nie miał wątpliwości czyim perypetiom się przygląda – bez tego ciężko o identyfikację i poczucie więzi, a także sympatię.
Połowa stron jest w ½ lub ⅓ pusta… nawet bez konieczności pomniejszania czcionki można by to łatwo upakować na o wiele mniejszej ilości stron – przy wypoczętej głowie jest to lektura na kilka godzin, góra jeden dzień (wyd. z 2021). Jeśli potraktować tę wolną przestrzeń jako miejsce na notatki, to się nie zmarnuje, ale mało kto wpadnie na taki pomysł***.
Pozycja dobra dla młodszego odbiorcy, albo ludzi słabo rozgarniętych, pozostali mogą sobie darować (5/10).
____________________________________
* W przypadku tej lektury, nie bez znaczenia jest wiek czytelnika. Jeśli ktoś zbliża się do czterdziestki – jak ja, rocznik ’87 – i ma już pewien przesyt doświadczeń, odpowiednio zbudowany dystans, świadomość pewnych procesów i toków wydarzeń, może nie czuć się targetem autora, a już na pewno nie identyfikować z jego bohaterem.
** Tylko raz pojawia się perspektywa kelnera. Mamy też pewną niekonsekwencję co do stanu cywilnego naszego bohatera, z drugiej strony nigdzie nie jest napisane, że cały czas czytamy o jednej i tej samej osobie.
*** W sytuacji w której kupujemy książkę on-line, bez wcześniejszego przeglądania, możemy się czuć oszukani: to co rozłożono na 270 stron, można by spokojnie zmieścić na 135 (tj. połowie), przy zachowaniu formatu i bez strat dla estetyki wydania.
•
Rozmyślania Marka Aureliusza (121-180), z których autor korzysta, są doskonałym świadectwem tego, że ludzie niezmiennie borykają się z podobnymi problemami (mimo ogromnego skoku technologicznego i zmian społecznych). Stoicyzm, jako światopogląd oparty na umiarze i pragmatyzmie, to nadal najlepszy wybór – pomocy w zbudowaniu dystansu i poskromieniu wybujałego ego. Wiele modeli myślowych wchodzących w pakiet stoicyzmu, występuje też jako części składowe odmiennych systemów, bywa też klasyfikowanych jako zwykły, zdrowy rozsądek. Można by rzec, że po świecie chodzi wielu stoików, nie identyfikujących się z tą filozofią, i niezainteresowanych podobnym zaszufladkowaniem.
•
„Kapłani ze swoimi arsenałami magicznych rytuałów i gotowych wyjaśnień z rzekomo objawionych źródeł dają nam złudne poczucie, że sami nie musimy dbać o swój rozwój duchowy. Skoro wszystko jest jasne, to po co wysiłek poznania?” (str. 239).
„Nawet gorsze ego jest, czyli istnieje. Ze sztuczkami ego kryje się zawsze ten sam podstawowy lęk – przed utratą tożsamości osobowej. Nie boimy się śmierci, o ile po niej tę tożsamość zachowamy, jak obiecują kapłani większości religii” (str. 249-250).
„Nasza tożsamość osobowa jest całkowicie ziemska. Istnieje jako fragment większego systemu fizycznego, a wraz ze śmiercią ciała zanika. Mówienie, że przetrwa śmierć i na nowo objawi się w niebie, jest neurotycznym bajdurzeniem” (str. 251).
Światopogląd autora jest materialistyczny, identyczny zresztą z tym, co pojawia się w zapiskach starożytnych (co może dziwić tych, którzy uważają ateizm za wytwór naszych czasów).
Dziś, duchowni odpowiedzialni za rytuały, skupieni są na życiu po życiu: potencjalnej egzystencji pośmiertnej, budowaniu niepokoju i uzależnianiu od własnego pośrednictwa na linii Bóg-ziemia. Jest to swego rodzaju degradacja, bo nim doszła do głosu nauka, empiryczne poznanie, nim rozpleniła się sekta Pawła a nieco później rewelacje Mahometa – było odwrotnie: kapłani odpowiadali za relacje z wieloma bogami, ze światem niematerialnym, ale też sacrum nierozerwalnie splecionym z profanum, nie będącym odbiciem rzeczywistości, ale jej skrytą naturą, odczytywali boskie sygnały, interpretowali znaki, tłumaczyli zawirowania historii i kaprysy natury, a w kwestii losów pośmiertnych wypowiadali się raczej oszczędnie. Ludzie musieli zdać się na własną wyobraźnię (lub jej brak). Oczywiście wszystko zależy od kultury, bo inaczej myślał lud faraonów – mieszkańcy kraju Kemet, inaczej Semici z Mezopotamii czy Palestyny. A wierzenia ewoluowały. Powyższe to pewne uproszczenie, ale odpowiada ścieżce judeochrześcijańskiej, gdzie Jahwe doświadcza serii awansów (od bóstwa lokalnego do rodowego, plemiennego, aż po boga-opiekuna narodu, a w końcu stworzyciela wszechświata) by spaść do rangi zarządcy zaświatów, nie mającego na Ziemi wiele do roboty, niedostrzegalnego i niemego (wielki nieobecny).
Uciekanie od teraźniejszości, od życia, uleganie iluzjom – jest najgorszym co możemy zrobić. Nie ma zasadniczo znaczenia, czy spodziewamy się trwałej powtórki z tego, czego doświadczamy każdej doby (w myśl porzekadła: sen brat śmierci), czy też liczymy na jakąś kontynuacje, przeistoczenie i np. nowe wcielenie, reinkarnacje tutaj czy na którejś z miliardów planet. Grunt to nie odkładać życia na potem, a jednocześnie nie dać sobie wmówić, że musimy kopiować poczynania większości. Bo nie musimy. Trzeba myśleć, i brać życie takim jakie ono jest.
•
Kiedy byłem lekko po dwudziestce, zdałem sobie sprawę, że choć mam określone poglądy, to jednak nie są one nigdzie utrwalone; nie mam możliwości wczytania się we własne słowa i późniejszej oceny z dystansu. Wobec tego, wypadałoby je wynotować. Pomyślałem, że w ten sposób sprecyzuję swoje stanowisko i ustalę podstawowe definicje, które pomogą w myśleniu o istotnych kwestiach w przyszłości, a podczas pisania dodatkowo wszystko przeanalizuję, przemyślę – czy są to poglądy słuszne, czy nie. Sam przed sobą złożę deklaracje: co do czego mam pewność, wobec czego mam wątpliwości. Przez kilka lat spisywałem swoje przemyślenia, robiłem krótsze i dłuższe notatki, pisałem eseje i felietony. Pracowałem nad językiem, starając się odnieść do wszystkich istotnych tematów, podstaw etycznych, kwestii kontrowersyjnych, istotnych z punktu widzenia jednostki i grupy. Potem wracałem do tych plików, redagowałem je, usuwałem to, co pierwotnie wydawało mi się głębokie bądź stylistycznie atrakcyjne, a okazywało się nieco egzaltowane i nadmiernie zagmatwane. Upraszczałem i rozbudowywałem, dodawałem nowe myśli, odnosiłem się do pominiętych wcześniej aspektów. Modyfikowałem formę, ale nie ingerowałem w treść. Nie było takiej potrzeby – kiedy zabrałem się za składanie tego do kupy, byłem już poukładany w kwestiach fundamentalnych, musiałem jedynie zdobyć się na określone deklaracje, a kiedy to zrobiłem, poczułem, że mam jakiś punkt odniesienia. Coś w rodzaju credo.
Dzięki sporej liczbie negatywnych doświadczeń, w czasie których sporo obrywałem – dosłownie i w przenośni – zbudowałem w sobie głęboką niezgodę na niesprawiedliwość. Z jednej strony, jest to dobra cecha, przekładająca się na zdrową empatię, która właściwie pozycjonuje człowieka. Z drugiej, mechanizm który nieuchronnie prowadzi do konfrontacji (oczywiście o ile sprawa jest tego warta) oraz zagłębiania w trudne tematy, obciążające psychicznie, które pozbawiają złudzeń co do gatunku ludzkiego. Kiedy byłem nastolatkiem, myślałem o tym, że moje dzieciństwo i dorastanie powinno wyglądać inaczej. Ale im byłem starszy, im bliżej dwudziestki, tym mocniej niepokoił mnie taki alternatywny wariant, i tym bardziej negatywnie zapatrywałem się na wychuchanych rówieśników, którzy mieli lżej, ale przez to nie zgromadzili odpowiedniej puli przemyśleń, nie mieli odwagi by zająć konkretne stanowisko, a nawet nie byli tym zainteresowani. Szczerze mówiąc, boją się, że gdybym miał bardziej cieplarniane warunki, sam byłbym jednym z nich. Cierpienie nie uszlachetnia, po prostu kaleczy, i należałoby tego oszczędzać każdej istocie żywej, ale jeśli się przytrafia, i jest wynikiem celowej działalności konkretnych osób: tych których rola polega na czymś zgoła przeciwnym, oraz tych odleglejszych, którzy również nie powinni przejawiać takich predylekcji, nieuchronnie prowadzi to do określonych wniosków. Nawet z czegoś negatywnego idzie niekiedy wytrząsnąć krzepiące konstatacje, co może nas podbudowywać. „Co cię nie zabije, to wzmocni” byłoby prawdziwe, gdyby nie choroby które przykuwają ludzi do łóżka lub robią z nich warzywa. Są i inne tragedie, które także nie niosą nic dobrego; proces dobrowolnej izolacji stłamszonej jednostki również nie jest niczym pożądanym, tym niemniej, w pewnym ogólnym rozumieniu, jest w tym sens. Trudności nas hartują, komfort rozleniwia, i popycha do roszczeniowości, degrengolady, odrzucenia odpowiedzialności za siebie i innych. Tacy ludzie przestają doceniać bieżącą wodę, elektryczność czy dostęp do całego świata za jednym kliknięciem – to co pozostaje marzeniem miliardów które miały pecha urodzić się w biednych krajach globalnego Południa. Oni, zamiast głodu, dotychczasowej plagi ludzkości, walczą ze zgagą i otyłością, cukrzycą i chorobami krążenia. To jest zupełnie inna perspektywa.
Stoicyzm był jedyną filozofią która, wydawała mi się atrakcyjna. Z uwagi na fakt, że afirmowała moje dotychczasowe zapatrywania i pokrywała się z buddyjskim oglądem na przemijanie, na tymczasowość wszystkiego z czym się stykamy, co zaistniało, i co obróci się w proch. Spokój, niepoddawanie się trudnościom, pokonywanie ich jak czołg: odrapany, poobijany, ze śladami po pociskach, ale w jednym kawałku – bez zbędnych elementów – taranujący przeszkody, dający sobie radę i w pyle, i po grząskim, pokonującym dno rzeki czy strome wzniesienia. Zawsze obstawiałem przy sceptycyzmie religijnym, który nieuchronnie dryfował w kierunku słabego ateizmu (z otwarciem na to, co nieznane, co być może nam umyka); stawiałem na umiar i pragmatyzm, z liberalnym podejściem do obyczajowości, krytycznym do dyskryminacji z uwagi na płeć, pochodzenie czy przynależność kulturowo-etniczną. Imponowała mi mądrość, doświadczenie, umiejętność zachowania zimnej krwi i wydania właściwego osądu. Nie dzieliłem ludzi na kobiety i mężczyzn, pod kątem rasy czy pochodzenia, ale na rozsądnych i tych z deficytem rozsądku. Tych którzy myślą o innych i widzą coś więcej niż czubek własnego nosa, mają odwagę by nie farbować rzeczywistości, nie dawać się wtłoczyć z zgubne mechanizmy. Oraz tych, którzy płyną z prądem, powielając nie tylko wzorce kulturowe, ale też wszelkie dysfunkcje i modele autodestrukcyjne, z pokolenia na pokolenie, bez świadomości, że sami są architektami własnego piekła (i bolączek otoczenia), zdominowani przez najniższe popędy, nałogi i dążenia nie warte funta kłaków.
Jestem dosyć przeciętnym człowiekiem, szaraczkiem – nie mam wysokiej inteligencji, która pozwalałaby mi na szybkie zestawianie faktów i ponadprzeciętną przenikliwość. Kiedy umrę, świat zapomni o mnie bardzo szybko. Nie mam co do tego złudzeń. Dlatego staram się być fair: nie wstawiać kitu, nie robić wokół siebie zamieszania, nie przysparzać ludziom zmartwień (o ile sobie na to nie zasłużyli), myśleć perspektywicznie, także o tych którzy zajmą nasze miejsce. Daje mi to poczucie uczciwego, właściwego ustawienia względem zastanej rzeczywistości, wobec tego, z czym boryka się każdy. A to przynosi spokój, mimo że nie gasi wszystkich frustracji – nie mamy takiego wpływu na innych jak byśmy sobie tego życzyli, ale własnym ciałem możemy sterować wedle woli. Skoro tak, nie widzę powodu by z tego rezygnować.
•
Moje zapiski były obszerniejsze niż te Marka Aureliusza, ale gdybym miał się streszczać, brzmiałoby to tak:
Nie można się nad sobą użalać (mało kogo to interesuje, inni mają tak samo lub gorzej, niczemu to nie pomoże, a wręcz przeciwnie – będzie to nas kompromitować).
Lęk prowadzi do złego: do wycofania, zaniechania, nadstawiania drugiego policzka i uciekania od problemu (od nieuchronnej lub potencjalnej konfrontacji, w której będziemy na straconej pozycji).
Trudności kształtują charakter. Uodporniają i uczą właściwie reagować, wiedzieć co należy podpowiedzieć innym w podobnej sytuacji, mądrze spierać i chronić.
Komplikacje, problemy – to nie pech, to treść życia, jego stały element (pytanie nie o to czy zajdą, ale kiedy – inna rzecz, że bez nich byłoby nudno: podstawą każdej gry jest rozwiązywanie problemów, a życie to gra w otwartym świecie ze świetną grafiką, ogromną złożonością zagadek, pokaźną ilością nagród i wysoką inteligencją NPC-ów; każda fabułą rozpoczyna się od tego, że protagonista doświadcza problemu, lub reaguje na sytuacje komplikująca dotychczasowy status quo).
Ziemia to mała planeta na peryferiach Drogi Mlecznej, jednej z miliardów galaktyk pełnych podobnych planet. Ma jakieś 4,5 miliarda lat, życie przetrwa na niej nie dłużej niż miliard (do tego czasu spali ją pęczniejące, gorejące słońce). Ludzie z rzadka dożywają setki. Nasze istnienie to zaledwie błysk – niedostrzegalny z perspektywy wszechświata.
Wszystko jest tymczasowe – wszystko przeminie, nie ma nic trwałego (prawda buddyjska).
Jeśli spotykamy się z niesprawiedliwym atakiem, z wyzwiskami, to najgorsze co możemy zrobić, to ulec przygnębieniu: dać oprawcy satysfakcję. Jeśli rozpamiętujemy – tym sukces jego większy (zwłaszcza że osiągnięty niewielkim kosztem). Odwet, jeśli już się na niego zdecydujemy, też musi być zrobiony z głową, i nie może nas zanadto angażować, zabierać nam cennego czasu – bo wtedy także jest zwycięstwem oponenta. Nierzadko jest tak, że ignorancja boli najbardziej, i jest też dla nas najzdrowsza.
Anonimowość to supermoc, niekiedy bardziej pomocna od najlepszych kontaktów i wpływów.
Ludzie wypadają wyjątkowo kiepsko w swojej gonitwie za rzeczami których nie potrzebują, starając się zaimponować ludziom, którzy ich nie szanują, konsumując to, co jest im niepotrzebne.
Od każdej reguły jest wyjątek, każdy ma swoją tropę, ścieżkę, stegnę. Są normy których nie wolno lekceważyć, ale reszta jest dowolna, i jest jedynie elementem umowy społecznej, często tak starej, że nie zawsze wiemy o co tym w pierwotnie chodziło (a niekiedy są to pobudki bardzo dyskusyjne).
•
UWAGI (wyd. 2021): str. 242 – po co cudzysłów zagnieżdżony zamiast zwykłego?
Str. 86-90: autor radzi, by nie frustrować się szwankującym sprzętem, tylko cieszyć się chwilą relaksu, przerwą. Jest do dosyć absurdalne, jeśli komputer się zacina, to znaczy że coś jest nie tak, czy to na poziomie software czy hardware, i nie trzeba być po studiach informatycznych – zwłaszcza jeśli znamy już trochę nasze narzędzie pracy – aby to ustalić i zaradzić. Jeśli maszyna szwankuje, warto mieć sprzęt awaryjny, tak aby mieć jakąkolwiek platformę pracy (co przy dzisiejszych cenach i dostępności, nie stanowi problemu). Podczas edycji, należy co kilka minut zapisywać postępy (a kiedy wiemy, że mamy awaryjny sprzęt – jest to nie tylko przezorność, ale i konieczność). Uchroni nas to przed utratą efektów pracy, a jest czynnością która trwa 2-3 sekundy (no chyba, że mamy tarczowy dysk systemowy, w starej technologii – który nie działa jak powinien). Fakty są takie, że jak coś może się popsuć, to prędzej czy później się popsuje, najczęściej w najmniej spodziewanym momencie, i warto mieć wtedy kopie plików oraz sprzęt awaryjny. W takiej sytuacji łatwiej o przysłowiowy stoicki spokój, bo faktycznie się zabezpieczyliśmy i nawet jeśli straciliśmy kilka minut pracy, możemy podpiąć drugi komputer i dokończyć pisanie, edycję pliku czy obliczenia. Wtedy faktycznie możemy to potraktować jako przerwę – choć bardziej wyobrażam to sobie przy innej okazji, np. awarii sprzętu którym dokonujemy jakiejś pracy fizycznej (wiertarki, złamania trzonku łopaty itp.). Oczywiście autorowi chodzi o sytuację niekomfortową, a zatem taką gdzie doznajemy szkody, i to w takim przypadku powinien objawiać się stoicki spokój, ale generowanie dwa razy tego samego, kiedy nie ma możliwości odtworzenia myśli 1:1, jest torturą o wiele gorszą niż jakakolwiek inna komplikacja. Kto pisał coś dłuższego na studiach, na określony termin, zawodowo albo choćby do szuflady – ten wie.
(2010 + 2021)
„Stoicyzm uliczny jest ledwie wprowadzeniem do świata fascynujących możliwości filozofii stoickiej. Liźnięciem praktycznych mądrości antycznych filozofów, na które może pozwolić sobie autor. Nie jest próbą opisu ani interpretacji tradycji filozoficznej zwanej stoicyzmem […]. Starałem się jedynie pokazać, jak praktycznie korzystać z filozofii stoickiej w...
2024-01-12
(1989)
„Islam doprowadził do niemal całkowitego zatarcia staroarabskiego świata wierzeń, a pierwsi muzułmanie wykazywali szczególną gorliwość w niszczeniu wszystkiego, co wydawało im się związane z pogańskim kultem i przeszłością*. Islam, tolerancyjny wobec przedstawicieli innych religii monoteistycznych, nakazywał karać [rodzimych] politeistów śmiercią […]” (str. 24).
1/3 książki (rozdziały początkowe: str. 5-71) dotyczy wierzeń rdzennych, częściowo inspirowanych mitami ludów ościennych, oraz późniejszej fuzji z islamem. Jest to w zasadzie tylko obszerny wstęp do całości odnoszącej się do muzułmańskiego folkloru, prób oswojenia i zrozumienia Koranu, oraz własnego miejsca w świecie. Ludowy islam – taki tytuł powinna nosić książeczka dr Piwińskiego (1947-2007)**. Przybliża tradycje zrodzone na kanwie islamu, „elementy składowe opisów koranicznych przetworzone przez fantazję ludową” (str. 182) oraz folklor odziedziczony przez nową religię, zaadaptowany do bieżących potrzeb – nie zawiera natomiast rekonstrukcji dawnych wierzeń, pogłębionych analiz materiału archeologicznego ani obszernych wniosków płynących z badań etnologicznych (antropologii kulturowej). Poszerza wiedzę o islamie, o jego judeochrześcijańskim podłożu; natomiast o starych bóstwach, o rekonstrukcji dawnych wierzeń, nie znajdzie tutaj za wiele.
Początek – wstęp i wprowadzenie (str. 5-22) – nie robią najlepszego wrażenia. Czyta się je jak notatki z wykładu robione przez osobę unikającą skrótów i niezdolną do skojarzeń w formie „mapy myśli”. Jak słabe wypracowanie wynotowujące informacje uznane za istotne, ale bez głębszego zrozumienia, porządku i z licznymi powtórzeniami, nie układające się w koherentną narrację. Dalej trochę się poprawia, ale szybko wracają liczne powtórzenia, serwowane bez sensownego powiązania w logiczną całość, właściwego uporządkowania i przytaczania wniosków. Czytelnik może odnieść wrażenie, że tekst powstał w odpowiedzi na zgłoszone zapotrzebowanie, raczej na szybko i po godzinach. Spisywany w zeszycie, bez redakcji i pomysłu na zaprezentowanie tematu, został potem oddany do przepisania i nikt się nim później nie interesował. A wynagrodzenie wypłacono, w końcu to PRL.
Ocena: 5/10 – dostajemy tutaj troszkę informacji, które pozwalają na właściwe ustosunkowanie do zagadnienia, na dalsze poszukiwania, ale niewiele ponadto. Substytut, którego tytuł nie pokrywa się z treścią. Informacja intrygujące, działające na wyobraźnię, a także bezsens zaprezentowany tak, że znużenie dopadnie nawet najbardziej wytrwałych. Język publikacji jest formalny, przystępny, zrozumiały dla ogółu – miejscami nadmierne uproszczony i kiepski stylistycznie, a w innych partiach trzymający poziom i w pełni zadowalający.
______________________
* „Sanktuarium to [Zu al-Chalasy] zniszczone zostało na rozkaz Proroka, a sam posąg posłużył za próg meczetu w Tabali” (str. 42). Islam, podobnie jak wczesne i późniejsze chrześcijaństwo, zniszczył wszystko co się dało, a czego nie mógł usunąć – wchłonął lub zignorował. Nie tak dawno mieliśmy powtórkę z rozrywki: „Archeologowie wstrzymywali oddech na widok dewastowanych posągów w muzeum w irackim Mosulu. Dżihadyści [z ISIS] używali do tego celu młotów pneumatycznych i ładunków wybuchowych. Gdy IS opanowało syryjską Palmyrę, było niemal pewne, że starożytna część miasta nie uniknie dewastacji. Jednak gdy syryjskie siły rządowe odbiły zabytek z rąk islamistów, szczęśliwie okazało się, że nie spełniły się najczarniejsze proroctwa. Zniszczenia wciąż są duże, ale zachowało się około 80 procent starożytnej metropolii.
Teraz tzw. Państwo Islamskie dokonało kolejnego aktu kulturowego barbarzyństwa. Dżihadyści wysadzili w powietrze świątynie Nabu w starożytnym mieście Nimrud w Iraku. Budowla powstała 2,5 tysiąca lat temu. W filmiku demonstrującym dewastację IS wskazało kolejny cel swojego ataku – egipskie piramidy w Gizie oraz posąg Sfinksa” (Marcin Hołubowicz, Państwo Islamskie grozi, że wysadzi egipskie piramidy, 09.06.2016: https://www.bankier.pl/wiadomosc/Panstwo-Islamskie-grozi-ze-wysadzi-egipskie-piramidy-7410224.html). Monumentalne rzeźby Buddów z Bamian, w środkowym Afganistanie – liczące sobie tysiąc pięćset lat – zostały wysadzone w 2001 przez muzułmańskich radykałów, zostały po nich tylko puste nisze (https://en.wikipedia.org/wiki/Buddhas_of_Bamiyan). Tym samym, Talibowie rozwalili jedną z nielicznych atrakcji turystycznych własnego kraju, w dodatku z VI stulecia. To samo robili chrześcijanie IV wieku, kiedy działania ich sekty pobłogosławił sam cesarz Teodozujsz I: mogli wtedy bezkarnie niszczyć i rabować, z czego ochoczo korzystali (https://pl.wikipedia.org/wiki/Dekrety_teodozja%C5%84skie).
** Pracownik Katedry Arabistyki i Islamistyki Wydziału Orientalistycznego Uniwersytetu Warszawskiego, oby mu te idealne, 33-letnie hurysy w przydziałowej liczbie 72 służyły myślą, ciałem i uczynkiem, a miodu, mleka i bezalkoholowego wina nie brakło.
•
„Dane z tradycji świadczą o zniszczeniu przez armię Proroka trzystu sześćdziesięciu posągów bóstw po zwycięskim wkroczeniu do Mekki w roku 630” (str. 41-42). Ostał się jednak Hadżar, czarny kamień wbudowany w ścianę Al-Kaby, prawdopodobnie meteoryt lub szkło impaktowe, powstałe w wyniku uderzenia meteroidu na pustyni Ar-Rab al-Chali.
Wprawdzie wierzenia Arabów, podobnie jak Słowian czy Bałtów, zostały zapomniane, pod presją nowej, nietolerancyjnej religii, to jednak pewien standard regionalny, analogie do tego co przetrwało w ramach tradycji ludów ościennych – pokrewnych kulturowo i etnicznie – lepiej udokumentowanej, pozwala nam sobie to i owo wyobrazić.
„Nazwa ogólna »Arabowie« i królestwo o nazwie »Aribi« występują w inskrypcjach królów asyryjskich. Niewiele wiemy o religii i panteonie tego regionu przed nastaniem islamu w VII w. n.e. Wydaje się, iż w Arabii północnej główne bóstwo znane było pod imieniem El [tak jak najwyższe bóstwo kananejskie z Ugarit; Elohim (dosł. Bogowie) – jeden z tytułów Jahwe] lub Ilah, co znaczy »Bóg«. Czczono tam również wiele bóstwa astralnych i lokalnych. W Palmyrze, mieście etnicznie arabskim, w IX w. p.n.e. zaświadczona jest triada bogów, której przewodził Bel (oryginalnie Bol, prawdopodobnie odpowiednik Baala, tzn. »Pana«) lub Belszamin (»Pan niebios«), razem z bóstwem solarnym Yarhibolem lub Malakbelem i bóstwem lunarnym – Aglibolem.
W królestwach Arabii południowej prawdopodobnie kult koncentrował się wokół triady bogów astralnych. Za najważniejszą uznawano boga księżyca, będącego również lokalnie opiekunem każdego z miast i w związku z tym występującego pod rozmaitymi imionami, łącznie z imieniem babilońskiego boga Sina (→ Nanny-Sueny). Następnym w hierarchii był bóg Athar, spokrewniony z mezopotamską boginią Isztar (→ Inaną [Asztarte, swego czasu boginią-małżonką Jahwe]) jako planetą Wenus. Trzecim był bóg słońca, znany jako Szams, którego imię wyraźnie odnosi się do babilońskiego Szamasza (→ Utu). Pozostałe znane nam liczne bóstwa południowoarabskie miały prawdopodobnie ściśle określoną funkcje, od których niekiedy brały swoje imiona. W VI i V w. p.n.e. istniał ośrodek kultu boga księżyca w oazie Teima, w północno-zachodniej Arabii. Czciciel boga Sina Nabonid, król babiloński [panował w latach 556–539 p.n.e.], spędził tam, w oddaleniu od Babilonu, niemal dwanaście lat swojego panowania […]. W V w. p.n.e. historyk grecki Herodot jako bogów Arabów wymienił Orotalta i Alilat (»Bogini«). W Koranie wymienione są al-Lat oraz al-’Uzza i Manat [boginie panteonu mekkańskiego] jako córki Allaha. Są one również poświadczone jako imiona bóstw we wczesnych inskrypcjach północnoarabskich. Istniały też bezpośrednie zapożyczenia z Mezopotamii i Syrii. W panteonie Palmyry znajdowali się także: bóg → Nergal (utożsamiany z greckim Heraklesem), → Nabu lub Nebo (utożsamiany z Apollinem), syryjska bogini Atargatis i prawdopodobnie Astarte [Aszera], to znaczy Isztar (→ Inana), oraz Beltis (Belet-ili)” (Jeremy Black, Anthony Green, Słownik mitologii Mezopotamii, wyd. Książnica, Katowice 1998, hasło: bogowie arabscy, str. 37).
•
Dżahilijja, tj. wieki ciemne, okres przedmuzułmański wedle islamu: „[…] [książę] Amr Ibn Luhajj miał pod swoją władzą demona z plemienia dżinów, imieniem Abu Salama. Dżin ten wskazał mu miejsce, w którym pod załamami pustynnego piasku spoczywały od czasów potopu posągi różnych bóstw czczonych w czasach Noego. Amr Ibn Luhajj wykopał je i wezwał Arabów, aby oddawali im cześć i czcili je tak, jak przedtem jednego Boga” (str. 23) – w innej wersji przywiózł figury bogów z Syrii, albo znalazł je wyrzucone na brzeg. Jeszcze inne legendy twierdzą, że odpowiedzialni byli za nie synowie Izmaela, syna Abrahama, którzy wywieźli kamienie z sanktuarium w Mekce, i zaczęli oddawać im część. Są też informacje o pomnikach, które z czasem awansowały do figur bóstw, kiedy ludzie zapomnieli kogo naprawę przedstawiają.
•
Niżej kilka luźnych myśli, w ramach ciekawostek i prywatnych odczuć. (Subiektywne pitu-pitu).
1) Podczas czytania, oprócz oczywistych skojarzeń z mitologią ludów Międzyrzecza i Syro-Palestyny, oraz zapożyczeń w formie 1:1, ze zmianą imienia i modyfikacją funkcji, cały czas towarzyszy człowiekowi myśl, że te opisy są jakby żywcem zaczerpnięte z gier komputerowych. Pominąwszy kicz i przesłodzone, pretensjonalne opisy raju, mamy tu także scenerie podobne do tych z Heroesów (Heroes of Might and Magic III, 1999) czy Diablo II (2000), podobne monstra i byty anielskie. Nie grałem w wiele gier, a ukończyłem jeszcze mniej, więc nie mam pełnego rozeznania, ale będąc dzieciakiem bardzo chciałem mieć komputer i przechodzić te same tytuły co rówieśnicy. Czasami oglądałem coś w telewizji, przeglądałem prasę branżową – i obrazy które zostały w mojej pamięci, barwne, estetycznie ambiwalentne lub wręcz kłujące w oczy, powróciły podczas lektury. Pojawiają się również skojarzenia z pośmiertnymi wizjami z buddyzmu tybetańskiego.
2) Skala robi wrażenie. Stwory większe od Godzilli czy King Konga, które robią siedmiomilowe kroki, samopiszących piórach wielokrotnie przekraczających rozmiary sekwoi, a także informacja że Allah chodzi w turbanie (str. 110).
3) Oprócz mega-aniołów przy których Statua Wolności to karzełek, mega-wielorybów bijących na głowę A’Tuina, mamy również mega-bydło: „Bóg więc stworzył ogromnego byka o czterdziestu tysiącach głów, o czterech tysiącach oczu i tyluż nosach, uszach, językach i łapach. Jego dwie łapy dzieli odległość pięciu lat marszu” (str. 101-103) – takich treści jest tutaj sporo, i byłoby dobrze, gdyby autor wyjaśnił ich sens. Na pewno ma to robić wrażenie, zwłaszcza na maluczkich, chociaż to co uderza jako pierwsze to osobliwość, dziwność i bezsens, tak jakby była mowa o jakichś wizjach psychodelicznych… a może to jest właśnie klucz do rozwiązania zagadki? (Halucynogenne grzyby? Haszysz z dodatkami? Za dużo makowca? Na pewno mieli dobre imprezy).
4) „Abraham przybył do Arabii prowadzony przez dwugłową postać wichru […]. Istnieje też inna wersja, w której wspomina się o postaci z głową żmii. W wierzeniach i opowieściach ludowych postać żmii przyjmują często demony” (str. 97) – woda na młyn propagatorów teorii spiskowych, doszukujących się wszędzie gadziokształtnych (reptilian, jaszczuroludzi itp.). Jest w tym potencjał: reptilianie zwiedli Abrahama, i wykorzystali go do założenia nowego kultu… Abraham jako pionek w rozgrywce kosmitów z systemu Draco (!). W zestawieniu z morderczymi zapędami Jahwe, licznymi plagami i aktami ludobójstwa, układa się to wszystko w logiczną całość. Za wszystkim stoją jaszczury.
5) „Jest tam anioł o tysiącu głów, każda jego głowa ma tysiące ust, a każde usta głoszą chwałę Boga w innym języku” (str. 107). Monstrum, którego wyobrażenie w formie fizycznej – a nie nakładających się na siebie eterycznych obrazów (pseudohologramów) – przyprawia o ból głowy; ale to samo można znaleźć i u Hindusów (np. Śesza) i w innych, pokrewnych kulturach (wyobrażenie wielkoskrzydłych Serafinów).
6) „Mahomet na cudownym koniu (Al-Buraku)” (str. 139) – informuje podpis pod ilustracją, na której chłop bez twarzy – ergo: Prorok – siedzi na jakimś lamparciopodobnym dziwolągu z ludzką twarzą… Dwie strony wcześniej pegazo-sfinks solo, w wersji glamour (str. 137). „Jego wygląd był niezwykły, twarz bowiem miał ludzką […]” (str. 136) czytamy w tekście głównym, potem autor wymienia inne dziwactwa, jakby ta głowa to było za mało. „[…] dosiadł [go] Mahomet w noc swej cudownej podroży z Mekki do Jerozolimy” (str. 212). Ponoć w książce Misja, autorstwa niejakiego Michel Desmarquet, w której opisuje swój pobyt na planecie Tjehooba, też pojawiają się identyczne hybrydy, i co gorsza, to również jest na serio.
7) Anioły o głowach sępów (str. 143), koni (str. 144) i innych zwierząt; wyglądające jak mezopotamscy strażnicy bram (uskrzydlony sfinks o ciele byka), czy demony-gryfy (uskrzydleni humanoidzi z głowami orła). A także czterolice, każda o aparycji innego zwierzęcia. To wyobrażenia zaczerpnięte wprost z głębokiej starożytności.
8) Wierni w raju „Włosy mieć będą tylko na głowach, brwiach i rzęsach” (str. 195). I to jest ciekawe, bo pojawiają się głosy, że takie podejście do ludzkiego ciała to współczesny trend... a jednak czytamy taką wzmiankę, powstałą w średniowieczu, i oglądamy starożytne żeńskie posągi z nagim łonem, które zdają się zadawać temu kłam.
9) „Ci, […] którzy zaspakajają swe żądze tylko ze swymi żonami i niewolnicami […] – oni będą dziedzicami raju na wieki” (str. 197) – kobieta jako element domowego inwentarza, którą rozporządza się tak samo jak owcą czy kozą, którą można wydać na gwałt aby ocalić własną skórę lub dobre imię gości... Znamienne, że na mężczyzn czekają hurysy, ale nie ma żadnych wymuskanych mięśniaków dla kobiet. Osobiście nie dziwię się feministkom, bo dyskryminacja kobiet jest tak głęboko zakorzeniona, i tak wszechobecna, że jej nie zauważamy, traktując jako normę. Dlatego ich aktywności, nawet jeśli nie zawsze właściwe realizowane, są potrzebne.
„Według hadisów hurysy, kobiety idealne, mają po 33 lata, są duchowo i cieleśnie nieskazitelne (czyste jak perły ukryte), są personifikacją dobrych uczynków z wypisanym na piersi imieniem Allaha. Są wiecznie piękne i młode, mogą odnawiać swoje dziewictwo. Każdy muzułmanin w ogrodzie Dżannah może mieć do 72 hurys i zależnie od jego woli będą one (lub nie będą) rodzić dzieci, osiągające pełną dojrzałość w ciągu godziny” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Hurysa). Prosty przepis na piekło. Co z odczuciami tych babek, ich preferencjami, wolną wolą? Hurysy to odpowiedniki seks-lalek z funkcją inkubatora. Straszna wizja instrumentalizacji drugiego człowieka, a jednocześnie odwołanie się do najniższych instynktów.
10) „Siódme niebo […] Ar-Raki” (str. 150) – inspiracja dla Arrakis Franka Herberta, zresztą jedna z wielu, bo takich i podobnych zapożyczeń jest tam więcej.
•
UWAGI (wyd. z 1989, lista niepełna, pomijająca liczne powt. informacji): str. 23 – „[…] od czasów potopu posągi różnych bóstw czczonych w czasach Noego” (...za życia Noego); str. 41 – pełny skład (kogo, czego: pełnego składu); str. 53 – nie znanych (nieznanych); str. 55 – „Ghul lub ghula to mityczny potwór, który zamieszkiwać miał pustynie, opuszczone i pustynne miejsca […]” – wiewiórka to rudy stwór zamieszkujący lasy i tereny lesiste oraz tereny zadrzewione gdzie występują drzewa; str. 60 – nie pochowanych (niepochowanych); str. 64 – brak przecinka po „nowego”; str. 116 – zmysł chodzenia (to się nie wymyka definicji?); str. 120 – „Miała siedemset warkoczy […]. […] kasztanowe włosy splecione w długie warkocze […]” – nie ma potrzeby po raz drugi informować czytelnika o fryzurze; str. 136 – brak spacji; str. 140 – uwagi (uwadze); str. 190 – Nie znana jest... (nieznana); str. 205/206/208/210/218/220/222/223 – nie publikowana (niepublikowana); str. 216 – bótwo (bóstwo) + nie ociosanego (nieociosanego).
Poniżej trzy przykłady nieporadności językowej, które obok mniejszych wpadek i nieprzemyślanego zaprezentowania zagadnień – którego skutkiem jest ogromna liczba powtórzeń – wpływają na niski odbiór całości:
Str. 17 – „W źródłach arabskich natomiast nie ma ścisłych danych o pochodzeniu plemion arabskich”. Informacyjnie zdanie bez zarzutu (w rodzimych zapiskach Arabów brak rzetelnych danych o ich pochodzeniu), ale stylistycznie na poziomie zapisków licealisty.
Str. 22 – „Pogaństwo arabskie – to zespół pierwotnych wierzeń, poglądów i obrzędów, jakie istniały na Półwyspie Arabskim na wiele stuleci przed pojawieniem się islamu” – czytelnik ma prawo poczuć, że jest traktowany jak idiota: skoro mowa o arabskim pogaństwie, a wiemy że nie jest to perspektywa chrześcijańska tylko autoanaliza/spojrzenie historyczne, to fakt, że tyczy się to kultu (a zatem określonych obrzędów), że dotyczy ojczyzny Arabów, oraz że odnosi się do okresu sprzed niszczycielskiej ekspansji islamu, nie wymaga tłumaczenia. (Nawiasem mówiąc, lepiej byłoby mówić o politeizmie, z ewentualnym zwrotem ku hipotetycznej monolatrii, niestety niepoświadczonej źródłowo).
Str. 108 – „Tradycja głosi ponadto, że ich stopy za najniższą częścią siódmej ziemi wyglądają jak białe chorągwie” – totalny bełkot bez ładu i składu, i tak przez wiele stron: głowa leci, oczy się kleją, bezsens zaserwowany w chaotycznej, nieuporządkowanej postaci – warto by to okrasić jakimś komentarzem, może dodać nieco humoru, ewentualnie wypunktować najistotniejsze kwestie, motywy oraz symbolikę. Autor serwuje to w naprawdę sporej ilości, i tak de facto nie tłumaczy czym do końca nas raczy, wyjąwszy fakt ze historie te mają przechowywać motywy i elementy starszych wierzeń, z pominięciem imion dawnych bóstw (str. 86). Na szczęście nie trwa to długo.
(1989)
„Islam doprowadził do niemal całkowitego zatarcia staroarabskiego świata wierzeń, a pierwsi muzułmanie wykazywali szczególną gorliwość w niszczeniu wszystkiego, co wydawało im się związane z pogańskim kultem i przeszłością*. Islam, tolerancyjny wobec przedstawicieli innych religii monoteistycznych, nakazywał karać [rodzimych] politeistów śmiercią […]” (str....
2024-01-04
(2006)
[Peter, Paul, and Mary Magdalene. The Followers of Jesus in History and Legend]
„W niniejszej książce starałem się wykazać, że Piotr, Paweł i Maria Magdalena, podobnie zresztą jak Jezus, byli żydowskimi apokalipsystami. Myśliciele apokaliptyczni uważali, że koniec wszystkiego będzie nowym początkiem: ziemia powróci do pierwotnego, rajskiego stanu […]” (str. 329).
„Pozycja ta przeznaczona jest dla laików, którzy interesują się postaciami wczesnego okresu chrześcijaństwa, lecz nie wiedzą o nich zbyt wiele. Trzy tytułowe osoby odegrały de facto kluczową rolę w powstaniu najważniejszej pod względem historycznym, kulturalnym, społecznym, politycznym i oczywiście religijnym instytucji cywilizacji zachodniej – Kościoła chrześcijańskiego. […]
Wielu Czytelników prawdopodobnie nie wie zbyt wiele o Piotrze, Pawle i Marii jako o postaciach historycznych – o tym, co rzeczywiście mówili i jak wyglądało ich życie, i to zarówno przed śmiercią Jezusa, jak i po niej” (str. 7).
„Dysponujemy wieloma tekstami, których autorstwo przypisywane jest Piotrowi: pierwszy i drugi list wchodzący w skład Nowego Testamentu, a także znajdujące się poza nim Ewangelia Piotra oraz Apokalipsa Piotra. Czy wiemy na pewno, że apostoł jest autorem wspomnianych ksiąg? A może powinniśmy potraktować poważnie wzmiankę w Dziejach Apostolskich, jednej z ksiąg Nowego Testamentu, i uwierzyć, że Piotr był analfabetą i nie potrafił pisać?
Oto zaledwie kilka kwestii na drodze docierania do prawdy o życiu i osobie Piotra apostoła. Analogiczne wiążą się z postaciami Pawła i Marii” (str. 13).
„Zarówno wspomnienia historycznych faktów, jak i rodzące się legendy i czyste wymysły przekazywano sobie z ust do ust, ponieważ zawierały ziarna prawdy, poglądy, przekonania i idee, które chrześcijanie pragnęli przekazać, i na które reagowali.
Powinniśmy przyjrzeć się bliżej, czym były owe prawdy, poglądy, przekonania i idee, badając zachowane opowieści. Dlatego nasze studium o Piotrze, Pawle i Marii będzie dotyczyć zarówno faktów historycznych, jak i ubarwionych legendami. Zadamy pytania, które pomogą nam poznać uczniów Jezusa jako realne postaci historyczne – dowiemy się, kim byli, czego dokonali, w co wierzyli, czego nauczali, jakie życie wiedli. Jednocześnie będziemy pytać o ich legendarny wizerunek, który odegrał tak istotną rolę w wyobrażeniach pierwszych wyznawców chrześcijaństwa u zarania tej religii. Zanim jeszcze chrześcijaństwo stało się oficjalną religią Cesarstwa Rzymskiego* [w 380 r., na mocy edyktu tesalońskiego Gracjana, Walentyniana II i Teodozjusza I], w rezultacie czego Kościół chrześcijański stał się najważniejszą instytucją społeczną, kulturalną, polityczną, ekonomiczną i religijną w dziejach cywilizacji Zachodu” (str. 14).
Prof. Bart D. Ehrman (1955), opowiada o losach Piotra, Pawła i Marii Magdaleny prostym, zrozumiałym językiem, przybliża ich życiorysy w oparciu o nowotestamentowe Ewangelie, Dzieje Apostolskie, objawienie Jana i listy, równie często sięga także do apokryfów**, rzucających światło na to, co pominięto lub wyparto, albo to jak myślały ówczesne grupki chrześcijan, zanim jeszcze zmontowano im doktrynę i okrzyknięto heretykami. Jest bardzo przyjazny, i choć przemyca odrobinę humoru, trzyma się faktów i umiarkowanej, spokojnej narracji. Z uwagi ubóstwo i fragmentaryczność źródeł, które uniemożliwiają zaserwowanie kompletnych biografii***, często poruszamy się po kwestiach dotyczących wczesnych etapów formowania się chrześcijaństwa, oraz starożytnych warunków społeczno-politycznych, co w zasadzie ma dużo większą wartość niż wgląd w rekonstruowane życiorysy.
Jako wykładowca akademicki, zaznajomiony ze swoją pracą, stara się utrwalać wiedzę słuchacza – a w tym przypadku czytelnika – chce mieć pewność, że jest dobrze rozumiany, niekiedy umieszcza tę samą informację tuż obok siebie, np. coś jasno wynika z cytatu, mimo to profesor powtarza, w dodatku przy użyciu tych samych słów. Co jest dobre w wykładzie, w książce lub artykule już niekoniecznie. Jest to rzecz jasna środek, po który można sięgnąć aby zaznaczyć, że coś jest istotne, ale ma to sens tylko w przypadku kwestii zawiłych, lub takich które nie są dla wszystkich oczywiste.
W tekście pozostało sporo błędów z etapu translacji, niepoprawnie skonstruowane zdania (zdradzające wahania tłumacza), literówki i błędy stylistyczne (np. epizodyczny deficyt synonimów). Nie utrudnia to zapoznawania się z losami Piotra, Pawła i Magdaleny, ale wypada dosyć niechlujnie. Mimo to, przekład jest dobry (a co najmniej poprawny). Przemysław Hejmej (2010) zrobił tyle, ile trzeba – niestety tekst poszedł do druku z wyżej wzmiankowanymi błędami, które umknęły w procesie redakcji. (Tym samym: nie ma sensu zlecać nowego tłumaczenia, wystarczy poprawić istniejące – zdecydowanie warto, bo książka w sposób lekki omawia istotne zagadnienia, które osobom deklarującym się jako wierzące nie tyle umykają, co pozostają poza ich zasięgiem).
7/10 – zdecydowanie wartościowe opracowanie podnoszące kwestie znane osobom zainteresowanym korzeniami chrześcijaństwa i starożytnością, a także ciekawostki omawiane jedynie w gronie biblistów****. Oczywiście, często poruszamy się pośród spekulacji, niekiedy na bazie hipotez (np. to, że Paweł nie funkcjonował jako wędrowny kaznodzieja, a po prostu robił swoje przy okazji pracy zawodowej, która dostarczała mu licznych okazji do działalności misyjnej). Nie ma tu mowy o pełnej pewności, to raczej umiejętne łączenie kropek, śladów z przeszłości, realizowane tak, jakbyśmy nie mieli z góry narzuconej narracji kościelnej, a po prostu starali się wydobyć fakty, odszukać to, co wychodzi na jaw przypadkiem, lub nie zostało utrwalone i uległo zapomnieniu. Prof. Ehrman jest standardowym przykładem człowieka, który poprzez uważną, krytyczną lekturę Biblii, stał się osobą sceptyczną religijnie, i na drodze konsekwentnego pogłębiania wiedzy, został się ekspertem. To co pisze, będzie ciekawe zarówno dla historyków, jak i osób które znają tylko wykładnię kościelną, wygodnie pomijającą wszelkie niezgodności i kontrowersje (a jest ich sporo).
Poniższe omówienie jest dosyć obszerne, tak aby każdy mógł zapoznać się z treścią książki, bez konieczności wydawania stówy w antykwariacie (choć moim zdaniem warto, dostępny jest też znacznie tańszy ebook), a także po to, aby każdy mógł właściwie spojrzeć na chrześcijaństwo, i jeśli czuje się z jego presją źle, odnaleźć spokój ducha. Nie jest to arcydzieło literackie, ale bardzo pomocna, pożyteczna publikacja – dla każdego.
________________________
* „Cesarze Gracjan, Walentynian i Teodozjusz do ludności miasta Konstantynopola. Jest wolą naszą, aby wszystkie ludy, które podlegają naszej łaskawej i umiarkowanej władzy, wyznawały taką religię, jaką przekazał Rzymianom apostoł Piotr, a której naucza papież Damazy i Piotr, biskup aleksandryjski, mąż apostolskiej świątobliwości, to jest abyśmy zgodnie z nauką apostołów i Ewangelii wierzyli w jedno bóstwo Ojca, Syna i Ducha świętego, przyznając im w Trójcy Świętej równe znaczenie. Nakazujemy aby ci, którzy idą za tą zasadą, nazywali się chrześcijanami katolickimi, wszyscy zaś inni, których za głupców i szaleńców uważamy, nosili hańbę heretyckiego wyznania. Zbory ich nie mogą się nazywać kościołami, czeka ich najpierw kara boża, a następnie i nasza niełaska, którą im zgodnie z wolą Boga okażemy. Dan 28 lutego w Tessalonice, za konsulatu cesarzy Gracjana i Teodozjusza” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Edykt_tesalo%C5%84ski).
** Czyli tekstów które nie weszły w skład antologii pism chrześcijańskich znanych jako Nowy Testament: czterech ewangelii, listów apostolskich, pseudohistorii pierwszych chrześcijan oraz zapowiedzi Armageddonu.
*** W przypadku Marii Magdaleny, możemy mówić głównie o próbie odkłamania jej wizerunku: jako jawnogrzesznicy, oraz małżonki Chrystusa.
**** Zadeklarowany chrześcijan, zazwyczaj nie zna pism własnej religii, lub zna je powierzchownie i wyrywkowo (głównie z katechezy lub fragmentów odczytywać w kościele), nie ma pojęcia o licznych sprzecznościach, kuriozach i popisach okrucieństwa (realizowanych z inspiracji Boga, pod jego wyraźnym nakazem, lub przez niego samego). Nie wie, bądź nie rozumie, że są to pisma mocno zdezaktualizowane, osadzone w obyczajowości bazującej na dyskryminacji, faworyzującej mężczyzn, a z drugiej, żeńskiej połowy, czyniącej jednostki w pełni podległe, o mocno ograniczonym zakresie sprawczości. Teksty promujące zachowania i praktyki, postrzegane dziś jako okrutne, sprzeczne z interesami jednostki, amoralne i prowadzące do konfliktu z prawem. „Weźmy na przykład wszystkich współczesnych deklarujących wierność Chrystusowi. Wielu z nich nie ma zielonego pojęcia, czego Jezus naprawdę nauczał, i o co mu chodziło. Nie wszyscy współcześni wyznawcy wiedzą, o czym mówią. Nie wszyscy potrafiliby opisać Jezusa takiego, jaki był naprawdę” (str. 201).
•
WIARYGODNOŚĆ PISMA ŚWIĘTEGO
„Nie jest prawdą, że Nowy Testament stawia nas wyłącznie wobec faktów, a wszystkie inne pisma [apokryficzne] (niekanoniczne) zawierają jedynie pobożną fikcję. We wszystkich książkach, także w Biblii, znaleźć można zarówno fakty, jak i mity. Oddzielenie jednych od drugich jest niezwykle trudnym zadaniem, zdaniem wielu badaczy prawie niemożliwym do wykonania.
Ale być może nie to jest najważniejsze. Obie kategorie opowieści, te o charakterze relacji ściśle historycznych oraz legendy, chrześcijańscy gawędziarze i pisarze rozpowszechniali z jakiegoś powodu, często dokładnie z tego samego. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że ludzie opowiadający o Piotrze (a także o Pawle, Marii, a nawet o Jezusie) nie interesowali się prowadzeniem lekcji historii czy sporządzaniem obiektywnych i weryfikowalnych raportów dla studiujących »prawdziwą« historię. Chrześcijańscy opowiadacze mieli całkowicie odmienną hierarchię celów. Pragnęli wyjaśnić, zilustrować, zbadać i wyrazić ważne dla chrześcijan wierzenia, punkty widzenia, sposób widzenia świata, idee, uprzedzenia, cele, praktyki itp.” (str. 20).
„[…] w wypadku Ewangelii chrześcijańskich, które w zamierzeniach autorów nigdy nie miały być bezinteresownym opisem faktów historycznych. Termin ewangelia oznacza przecież głoszenie dobrej nowiny. Każdy z autorów ewangelicznych chciał udowodnić, że życie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa przyniosło nam zbawienie – był to więc rodzaj terminarza teologicznego. Księgi te nie stanowią obiektywnego opisu nauki i życia Jezusa.
[…] Większość ludzi traktujących te pisma poważnie (a wydaje się, że jest ich coraz mniej), czytuje je w sposób, który określiłbym jako »wertykalny« […] [tj. od początku do końca, od deski do deski – autor zaś zachęca, by porównywać poszczególne fragmenty, czytać »horyzontalnie«, zwracając uwagę na wzajemne sprzeczności]
[…] Czasem rozbieżności są na tyle znaczące, że mogą wpływać na sens przekazu. A czasami są to różnice gigantyczne, wywierające znaczący wpływ na interpretacje” (str. 27).
„Nie są to historyczne relacje dotyczące faktycznych wydarzeń. Nie mogą takie być – zbyt często nie zgadzają się ze sobą” (str. 29).
„[…] nauka Pawła w ujęciu Łukasza oraz nauka Pawła prezentowana przez niego samego różnią się między sobą – a czasem wręcz są ze sobą sprzeczne” (str. 97, przyp. autora do tekstu głównego).
„[…] poszukując treści autentycznych nauk Piotra, w rzeczywistości [wertując pisma opatrzonego jego imieniem] mamy doi czynienia z wyobrażeniami, jakie pisarze chrześcijańscy żywili co do tych treści. A wyobrażenia te nie są niczym innym, jak tylko pragnieniem przypisania Piotrowi [i innym uczniom Jezusa] swoich własnych poglądów i postaw”.
(Gdyby były to pisma pisane pod wpływem Ducha Świętego, z inspiracji Boga, ten zadbałby raczej o to, aby były spójne, sensowne i bardziej atrakcyjne stylistycznie – tymczasem są jakie są, ale by się o tym przekonać, trzeba je wziąć do ręki i przeczytać, a na takie aktywności przeciętny katolik nie ma czasu, chęci, ani zdolności intelektualnych).
„Współcześni badacze jednomyślnie uznają, że żadna z wymienionych ksiąg [apokryficznych, tj. Ewangelia Piotra, Koptyjska Apokalipsa Piotra, List Piotra do Filipa, odnalezione nieopodal Nag Hammadi, oraz Druga Apokalipsa Piotra] nie mogła zostać napisana przez Piotra. Z prostego powodu – wszystkie wymienione teksty zawierają nauki, które pojawiły się dopiero w II w. n.e., czyli na długo po śmierci apostoła. W Ewangelii Piotra znajdujemy wątki zdecydowanego antyjudaizmu [!], a w koptyjskiej Apokalipsie Piotra podtekst gnostycki. Wątpliwe też by Piotr był w stanie cokolwiek sam napisać. Z punktu widzenia historyka starożytnego chrześcijaństwa sprawa jest poważna i dyskusyjna, ponieważ dwie księgi Nowego Testamentu, Pierwszy i Drugi list Piotra także uważane są za jego osobiste dzieła [a wysoce wątpliwe by nimi były]” (str. 104).
„[…] anonimowi autorzy obu listów Piotra (którzy z pewnością byli różnymi osobami, wnioskując na podstawie stylu literackiego) chcieli dowieść wspólnoty przekonań Piotra i Pawła […]„ (str. 110).
„[…] Piotr nie mógł być pierwszym biskupem Rzymu, ponieważ Kościół rzymski w ogóle nie miał wówczas biskupa – pierwszy z nich pojawił się sto lat po śmierci Piotra” (str. 116).
„Pragnę podkreślić, że nie chodzi tu wcale o to, czy pierwsi chrześcijanie fałszowali listy Pawła [bo to nie podlega dyskusji]. Wiemy na pewno, że to działo – sfałszowali chociażby Trzeci list do Koryntian, który atakuje chrystologię doketów z pierwszej połowy II w., czyli powstałą w kilka dekad po śmierci Pawła, sfałszowano także listy powstałe trzy wieki po śmierci obu mężczyzn, które apostoł rzekomo wymienił z filozofem Seneką.
Możemy ze sporą pewnością twierdzić, że już w czasach nowotestamentowych niektórzy chrześcijanie podrabiali listy Pawła. Dowód na potwierdzenie tej tezy znajdujemy właśnie w w napisanym rzekomo przez Pawła liście (Drugi list do Tesaloniczan), w którym autor ostrzega czytelników przed innym krążącym w obiegu pismem, podpisanym imieniem Pawła, ale wcale nie przez niego napisanym (2 Tes 2, 2). Ironia polega na tym, iż wielu badaczy, opierając się na solidnych podstawach, podejrzewa, że Paweł nie napisał Drugiego listu do Tesaloniczan. Mamy więc twardy argument, że w pierwszym wieku dopuszczano się fałszowania listów Pawła: albo Drugi list do Tesaloniczan wyszedł spod pióra Pawła, który wiedział o fałszerstwie i podszywaniu się pod niego, albo list ten nie jest dziełem apostoła, i przez to sam jest fałszerstwem. W obu przypadkach imię Pawła zostało wykorzystane do fabrykowania podróbek [pseudoepigrafii], które znalazły się w obiegu.
Istotne jest, czy fałszywe listy weszły w skład Nowego Testamentu. Nie wolno nam zapominać, że Nowy Testament stał się jedną całością kanoniczną dopiero setki lat po napisaniu ksiąg, które się w nim znalazły. Ludzie którzy zdecydowali o treści księgi, nie byli uczonymi akademickimi ani badaczami literatury. Żyli kilka wieków po śmierci Jezusa, nie mieli sił i środków na zbadanie, czy dany autor rzeczywiście napisał przypisywany mu tekst. Być może wyda się to komuś dziwne, ale współcześni badacze mają do dyspozycji o wiele więcej środków demaskowania starożytnych fałszerstw niż żyjący w tamtych czasach, ponieważ obecnie dysponujemy o wiele bardziej wyrafinowanymi metodami analiz literackich, posiadamy kartoteki słowników, dane o preferencjach gramatyczno-stylistycznych, systemy odzyskiwania danych, itd.
[…] niemal wszyscy uczeni zgadzają się, że spośród 13 listów nazywanych w Nowym Testamencie listami Pawła, jego autorstwo jest bezdyskusyjne w kwestii siedmiu z nich […].
[…] niektóre listy [Pawła] informują o wydarzeniach, jakie miały miejsce na długo po śmierci Pawła […].
[…]
Nawet listy niekontestowane [przez biblistów] (te, których autorem z pewnością jest Paweł) przysparzają nam niekiedy kłopotów: znajdujemy w ustępy prawdopodobnie dodane przez kopiujących list skrybów” (str. 126-128).
„Skoro Łukasz [jako autor Dziejów Apostolskich] modyfikował swoje opowiadania w zależności od kontekstu, możemy podejrzewać, że modyfikował wszystkie swoje opowieści, jeśli tylko uznał to za stosowne. W tej sytuacji skąd mamy wiedzieć, która historia jest prawdziwa?” (str. 132) – dalej czytamy o mnogości różnić mniejszego i większego kalibru.
„Pomimo że w Dziejach [Apostolskich], rozdział za rozdziałem, ukazano go jako misjonarza ewangelii, nie wspomniano tam, że Paweł był apokaliptykiem, który oczekiwał bliskiego końca świata […].
[…]
Problem polega na tym, że przez setki lat rozmaici interpretatorzy podchodzili do niej [tj. tej księgi] niewłaściwie – czytając Dzieje, byli przekonani, iż poznają autentyczne historie. […] Niektóre z tych opowieści zakorzenione są w faktach historycznych, inne natomiast ilustrują sposób, w jaki apostołowie ci zostali zapamiętani przez autora (Łukasza) oraz wspólnotę, która po kilkudziesięciu latach opowieści te przekazała pisarzowi. Jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o Pawle [i innych apostołach], musimy traktować Dzieje tak, jak na to zasługują, bez udawania, że relacjonowane przez nie wydarzenia są tak wiarygodne, jakby nagrano je kamerą wideo” (str. 135).
•
GENEZA KULTU
„[…] młode chrześcijaństwo było wyjątkowo niejednorodne. Bardzo różne poglądy rościły sobie pretensje do prawdy, słuszności i wierności ewangelii” (str. 213).
„[…] za życia Jezusa, żaden z jego braci (włącznie z Jakubem [późniejszą głową wspólnoty jerozolimskiej]) nie należał do grona jego zwolenników, ponieważ nie uważali go za nadzwyczajną postać” (str. 214).
„[…] Jezus, Piotr i pozostali uczniowie nie byli chrześcijanami, lecz Żydami. Czego więc Żydzi spodziewali się po Mesjaszu?” (str. 54).
„Mesjasz miał być postacią wielką i wspaniałą, zdolną pokonać nieprzyjaciół Boga [a zatem: wrogów Izraela, ze Wschodu, Północy, Południa i zza Morza]. Myśl, że miał być słaby i kruchy, że będzie torturowany i zgładzony przez wrogów, była jak najbardziej odległą od żydowskich wyobrażeń. […] Z ich punktu widzenia Jezus reprezentował wszystko to, czym Mesjasz być nie powinien: był pokornym, bezsilnym, ukrzyżowanym przestępcą” (str. 55).
Dlatego Żydzi nie podążyli za reformami Jezusa. Ci mniej liczni, silnie zaangażowani, którzy zostali z traumą straty przewodnika duchowego, a także ludzie obcej krwi, zhellenizowani, głodni New Age, dla których śmierć i rzekome zmartwychwstanie było ważniejsze niż życie Chrystusa, uznali, że skoro podwinęła mu się noga, to tak najwyraźniej miało być. Że jest to częścią bożego planu. I tak przekuli porażkę w sukces.
„Jest bowiem [w ich mniemaniu] tym, o którym mówili prorocy: Synem Człowieczym zstępującym z niebios na ziemię. Powróci w chwale, aby sądzić żywych i umarłych.
Bez wątpienia Piotr i jego towarzysze spodziewali się, że nastąpi to natychmiast: wszystkim znane były przecież słowa Jezusa, że ludzie z tego pokolenia »nie zaznają śmierci«, aż ujrzą nadejście królestwa (Mk 9, 1). Jednak wraz z upływem czasu, wraz z rozprzestrzenianiem się nowiny o zbawieniu przez śmierć Mesjasza, problem narastał. Wyznawcy Jezusa zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że musi istnieć okres przejściowy pomiędzy początkiem końca (śmierć i zmartwychwstanie Jezusa) a jego kulminacją (drugie przyjście w chwale)” (str. 56) – sytuacja typowa dla wielu współczesnych sekt, które już nabrały wiatru w żagle, już przygotowały się na ostateczne rozwiązanie, a to – jak można się było spodziewać – nie doszło do skutku. Co robimy? A) popełniamy zbiorowe samobójstwo; B) Modyfikujemy doktrynę**. Prawdę rzekłszy, jeśli człowiek ogranicza się do narracji Kościoła, bazującej na wybranych fragmentach i dosyć przebiegłym dawkowaniu treści, to będzie postrzegał kult jako koherentny, jakąś nową jakość w dziejach, tymczasem nic bardziej mylnego, to już było i powtarza się nadal. Analogie do losów tzw. nowych grup religijnych, działających współcześnie, są uderzające, i stanowią istotną przesłankę za tym, aby nie tracić czasu na fikcyjne patronaty (obciążone realnymi kosztami).
„[…] terminy – chrześcijaństwo i religia chrześcijańska są anachroniczne [na początku naszej ery]: w czasach Pawła terminologią tą, oznaczającą konkretną religię z jej wierzeniami, praktykami, świętymi pismami itd. się nie posługiwano. […]
Co istotniejsze, Paweł zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że porzuca jedną religię, aby przyjąć inną. Dla niego wiara w Jezusa jako Mesjasza była dopełnieniem i właściwym pojmowaniem religii, którą zawsze wyznawał, religii jego żydowskich przodków: był to więc w pewnym sensie judaizm »prawdziwy« [w swojej nowej fazie rozwoju]. […] Paweł zmienił zdanie o Jezusie, uznając go za Bożego Mesjasza, który umarł za grzechy ludzkości i powstał z martwych” (str. 137).
„[…] najwcześniejsi chrześcijanie byli Żydami i chcieli nimi pozostać, Co więcej, o ile wiemy, nakłaniali nawróconych pogan [politeistów], aby jako wyznawcy żydowskiego Mesjasza dołączali do społeczności żydowskiej. […]
[…] większość oczekujących na przyjście Mesjasza Żydów (acz nie wszyscy) spodziewała się wielkiego i nieprzeciętnego człowieka, potężnego króla-wojownika. Inni oczekiwali, że pojawi się zesłana z nieba kosmicznych rozmiarów postać i pokona nieprzyjaciół Boga. A kim był Jezus? Ukrzyżowanym przestępcą” (str. 147).
„[…] Jezus jest Mesjaszem? Wydawało mu się to niedorzeczne i śmieszne, stanowiło [dla Pawła] obelgę wobec Boga [nim nie doznał objawienia]. Jezus nie był przecież ani wielki, ani potężny, był zaledwie [niepiśmiennym] wędrownym prorokiem z galilejskiej prowincji, który stanął po niewłaściwej stronie prawa i poniósł marną, upokarzającą, bolesną śmierć z rąk Rzymian” (str. 148).
„[…] Paweł nie uważał się za reformatora, który propagował religię inną od judaizmu [czy wyrosłą z judaizmu]” (str. 157). Kiedy doświadczył wizji, doszedł do wniosku że śmierć Jezusa jest ofiarą odkupując ludzkość, że prawa pomagające zachować Żydom odrębność kulturową tracą znaczenie, liczą się jedynie te odpowiadające za kwestie etyczne.
„Większość autorów Biblii hebrajskiej uważało, że po śmierci człowiek albo przestaje w ogóle istnieć, albo przebywa w podziemnym świecie, zwanym Szeolem***.
Idea przyszłego zmartwychwstania ciał pojawiła się dopiero na dwa wieki przed narodzinami Pawła i Jezusa. […] W dniach ostatnich umarli powstaną; sprawiedliwi otrzymają zapłatę w postaci wiecznej radości, a ci, którzy opowiedzieli się po stronie zła, za co zostali narodzeni bogactwami życia doczesnego, skazani na męki wieczne. […] Wiemy już, że właśnie tego nauczał Jezus. Była to także wiara apokaliptyków owych czasów, nie wyłączając Pawła.
Skoro więc zmartwychwstanie miało nastąpić pod koniec czasów, jakie wnioski mogły zrodzić się w głowie takiego apokaliptyka jak wierzący w zmartwychwstanie Jezusa apostoł Paweł? Tylko jeden: że zmartwychwstanie w dniach ostatnich właśnie się zaczęło. A to oznacza, że koniec świata jest bliski i należy się spodziewać wielkiego kataklizmu. Kataklizmu, który sprowadzi na świat sam Jezus.
Dlaczego Jezus? Ponieważ był pierwszym, którego Bóg wskrzesił z martwych. Miał więc stać się przewodnikiem wszystkich ludzi, którzy w przyszłości powstaną z martwych [zaraz-zaraz, a ożywieni przez Chrystusa, ten dzieciaka co spadł z dachu****, Łazarz i inni? Zapewne na tym etapie Jezus nie był jeszcze uznawany za Boga (?), to teologowie musieli dopiero wypracować]” (str. 158).
„[…] Paweł wcale nie uważał, że on sam będzie jedynym ze »zmarłych w Chrystusie« [tj. tych którzy odeszli przed sądem ostatecznym]. Był raczej przekonany, że będzie jednym z »żywych i pozostawionych«. Słowem – Paweł spodziewa się, że koniec czasów nadejdzie jeszcze za jego życia” (str. 159).
„Podobnie jak większość Żydów w owym czasie [Paweł] naprawdę sądził, że Bóg jest »wysoko« na niebie. Ta sama myśl kryje się za opowieścią o Jezusie wstępującym do nieba […], a także w intrygującej scenie z Apokalipsy, kiedy to prorok Jan widzi »drzwi otwarte w niebie« i wstępuje w nie (Ap 4, 1-2). Trudno powiedzieć, w jaki sposób pisarze ujęliby tą [tę] wizję, gdyby zdawali sobie sprawę z tego, że w naszym wszechświecie nie ma żadnej »góry« i »dołu«, że istnieją miliardy galaktyk z miliardami gwiazd, które zajmują gigantyczną przestrzeń, i że świat liczy sobie wiele miliardów lat” (str. 160). To oczywistości, ale warto to powtarzać, bo przekłada się to na ówczesne wyobrażenie o świecie, który dla wielu był światem-bańką, batyskafem zawieszonym we wszechwodach kosmicznego oceanu. (Dziś potop, którym Bóg uśmiercił wszystko co żywe, prócz ryb i inwentarza Noego, wydaje się absurdalny, ale kiedy mamy nieskończoną liczbę wody która może się przesączyć przez sklepienie niebieskie, a potem wsiąknąć w glebę i przez skały, filary świata wypłynąć z powrotem na zewnątrz, ma to więcej sensu).
„[…] Paweł uważał swoje zadanie za bardziej niż pilne. Koniec zbliżał się szybko i ludzie musieli się o tym dowiedzieć” (str. 161).
„Brutalne fakty historyczne pokazują, że większość ówczesnych [Żydów] nie poszła za Jezusem. Przeważająca większość Żydów nie zobaczyła w nim Mesjasza, nie przyjęła jego nauki, nie uznała go za bożego wybrańca, który przynosi światu zbawienie” (str. 253). Między innymi dlatego, Paweł poszedł ze swoim Przesłaniem w świat, identycznie jak Che Guevara, który nie zrobił rewolucji w Argentynie, ale odniósł sukces na Kubie, u boku Fidela, a potem próbował szczęścia w Afryce i Boliwii.
„Społeczeństwo i jego struktury miały wkrótce zginąć w skurczu zniszczenia, gdy Syn Człowieczy przyjdzie z nieba w dniu sądu, unicestwiając wszystkich, którzy sprzeciwili się Bogu; jego celem było ustanowienie rajskiego królestwa Bożego na ziemi. Jezus był prorokiem apokalipsy, nie reformatorem społecznym.
[…] Jezus był człowiekiem swojej epoki. Nie był mężczyzną wyzwolonym, »feministą« XXI wieku. Żył w Palestynie w wieku I. On także był uwarunkowany kulturowo, podlegał presji aksjomatów dotyczących świata i ludzi, w tym kobiet. I wydaje się, że jednym z tych aksjomatów było twierdzenie, że role przywódcze w społeczeństwie pełnią nie kobiety, lecz mężczyźni” (str. 254) – dlatego elitarny krąg dwunastu tworzą mężczyźni, dlatego nie pojawia się propozycja kapłaństwa kobiet, itd.
„Jego wyznawcami byli ludzie generalnie ludzie mało wpływowi, ubodzy, nie pełniący eksponowanych funkcji. Tych »ubogich« było ta wielu, że Jezus zyskał sobie trwałą, choć zdaniem niektórych wątpliwą, reputację człowieka przyciągającego męty społeczne: prostytutki, poborców podatkowych i grzeszników. Różnił się więc bardzo od innych przywódców religijnych, którzy w większości nim pogardzali. Zauważmy, że wśród wyznawców Jezusa nie było żadnego ważnego rabina tej epoki. Przeważali nisko urodzeni chłopi, tacy jak niepiśmienny rybak Piotr i jego brat Andrzej, a także Jakub i Jan. Ludzie bez znaczenia, o niskiej pozycji społecznej, bez wykształcenia, pieniędzy i prestiżu. Czy o tych ludziach Jezus mówił, że będą przywódcami przyszłego świata? […] Jeśli takie wyrzutki społeczne miały zostać w przyszłości królami, to w takim razie każdy miał szanse dostać się na szczyt. […] była to apokaliptyczna obietnica przyszłej nadziei [przyszłego szczęścia] dla tych, którzy cierpieli w teraźniejszości.
[…] W jaki sposób [możni tego świata] zdobyli bogactwa, prestiż i władzę? Oczywiście, sprzymierzywszy się z siłami zła, które sprawują władzę nad światem. Nieprzyjaciółmi Boga są ci, którzy wynoszą się ponad innych, łącznie z ludźmi z religijnego establishmentu. Nic dziwnego, że Jezus nie miał wielu przyjaciół w społecznych elitach. Uważał najwyższe warstwy społeczeństwa za cuchnącą kloakę; ich członkowie powinni spodziewać się dnia zapłaty, w którym zło tego świata poniesie zasłużoną karę.
[…] Wszyscy, którzy cierpią, zostaną nagrodzeni w świecie przyszłym, tak jak ci, którym obecnie świetnie się wiedzie, zostaną osądzeni. »Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi« (Łk 13, 30). […] Stanowi [to] istotę jego apokaliptycznego orędzia. Bóg miał wkrótce zesłać z niebios posłańca – Jezus nazywa go »Synem Człowieczym« – który ukorzy wywyższonych i wywyższy uniżonych. »Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony” (Łk 14, 11).
Owo radykalne odwrócenie koła fortuny miało nastąpić niezadługo, Królestwo Boże było tuż za rogiem: »Zaprawdę powiadam: niektórzy z tych co tu stoją, nie zaznają śmierci, aż ujrzą Królestwo Boże przychodzące w mocy« (Mk 9, 1). Jezus powiedział to do własnych uczniów, z których część miała nadal żyć, kiedy jego słowa się spełnią. »Zaprawdę powiadam wam: nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie« (Mk 13, 30). Nic dziwnego, że Piotr, Andrzej i inni rzucili pracę, aby pójść za Jezusem. Koniec był bliski, a oni w najbliższej przyszłości mieli zostać wyniesieni na prominentne stanowiska w Królestwie Bożym, gdzie wszyscy prześladowani i uciskani będą radować się obecnością Boga w świecie wolnym od biedy, niesprawiedliwości i społecznego ostracyzmu” (str. 255-257).
„Powstała nowa społeczność, składająca się z ludu Bożego, żyjącego przy końcu czasów. Ludu, który spodziewa się rychłej interwencji Boga i ustanowienia lepszego świata, wolnego od bólu i cierpienia” (str. 170); „[…] zmartwychwstanie wyznawców Jezusa będzie podobne do zmartwychwstania samego Mistrza: będzie zmartwychwstaniem w ciele, nie tylko wskrzeszeniem ducha” (str. 178) – identycznie zapatrywania mają świadkowie Jehowy, a także rozliczne sekty luźno powiązane z chrześcijaństwem, które izolowały swoich członków, zamieniając ich życie w koszmar, doprowadzając do głębokich traum i przedwczesnego rozstania się z rzeczywistością.
„Jego [tj. Pawła] działalność misyjna przyczyniła się do przemiany niewielkiej żydowskiej sekty wyznawców Jezusa w Palestynie w ogólnoświatową religię […]. […]
Sam apostoł zdziwiłby się zapewne, gdyby usłyszał o własnym znaczeniu w historii. Nie spodziewał się przecież, że historia będzie się toczyła przez kolejne dwa tysiące lat po jego śmierci” (str.162)*****.
Książka pomaga zrozumieć jak Joszue ben Josef – syn ubogiego cieśli z Nazaretu – stał się Mesjaszem (Chrystusem), a potem awansował do roli Salvator Mundi i Syna Bożego. Niezła kariera, zwłaszcza jak na kogoś kto urodził się na jałowych peryferiach Imperium Romanum, z dala od wielkich ośrodków intelektualnych (np. Aleksandrii), ziemi biednej, uwikłanej w konflikty, pełnej społecznych napięć, której nigdy nie opuścił (historię o wyprawie do Indii – co tłumaczyłoby lukę w życiorysie między dzieciństwem a aktywnością reformatorsko-polityczną – trzeba niestety włożyć między bajki******). Jeden wniosek nasuwa się sam: mimo upływu dwóch tysiącleci, sekty nadal działały, i działają w ten sam sposób – bo ludzie mają takie same umysły, a świat działa w oparciu o identyczne mechanizmy społeczno-gospodarcze. Jezus zaś, okazał się fałszywym prorokiem: jego słowa się nie spełniły (!). Jednak dzięki specom od religijnego marketingu – a jednocześnie fachowcom od finansów – wciąż mamią miliony, a konkretnie trzy miliardy chrześcijan, które deklarują wiarę w to, czego nie rozumieją, czego dla wygody wolą nie precyzować, a kler i charyzmatyczni kaznodzieje, wprawieni w manipulacji, utrwalają w nich mylne przekonanie, że tak właśnie powinno być – bo ślepa, głęboka wiara to cnota, nawet jeśli fakty sugerują coś innego. Przygnębiające.
________________________
* A potem to już jakoś poszło: chrześcijaństwo bardzo szybko, z religii prześladowanej (niezbyt intensywnie i raczej krótko) – staje się religią prześladującą (zapalczywie, obsesyjnie i długoterminowo). Nie miną trzy stulecia, a zajmuje w świetle prawa stare świątynie, rozbija antyczne posągi i zmienia je w kościoły. Dziś natomiast, zawłaszcza sobie prawo do tradycji wyrosłych wcześniej – przed nim – lub całkowicie niezależnie, tuż obok lub wręcz wbrew niemu, bredząc o chrześcijańskich korzeniach Europy, lub bezczelnie twierdząc, że bez nich Europa (europejskość) – jako zjawisko kulturowo-geograficzne – nigdy by nie zaistniała. Lubują się w tym szczególnie kapłani i otwarci na ich propagandę kłótliwi prostaczkowie. Kościół miał pewien wpływ na rozprzestrzenianie się określonych wzorców kulturowych, ale to co rozumiemy jako progres, odbywało się głównie wbrew niemu, na przekór jego wytycznym i dogmatom, stąd też i kłopoty oraz wątpliwości jednostek wybitnych, myślących nieszablonowo, takich jak Copernicus, Galileusz, czy Giordano Bruno. (Ten pierwszy, bał się publikować za życia; drugi miał poważne kłopoty ze strony Świętej Inkwizycji, co mogło skończyć się tak jak w przypadku trzeciego, którego Kościół spalił stosie).
** „Ponieważ koniec świata nie nadchodził, liczba wątpiących i drwiących z apokalipsy zaczęła rosnąć” (str. 109). Dalej autor przytacza pokrętną sofistykę tekstu biblijnego: „jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień” (2 P 3, 8), co będzie znacznie później stosowane w odniesieniu do księgi Genesis, gdzie stworzenie świata dokonuje się w sześć dni (co na upartego można interpretować np. jako sześć miliardów, itp.). „Wraz z rozwojem chrześcijaństwa następowało powolne przesuwanie środka ciężkości od apokaliptycznych oczekiwań utopijnego szczęścia na tej ziemi w kierunku spodziewanego szczęścia w niebie. Doktryna życia po śmierci, wedle której dusze zmarłych udają się do nieba bądź piekła [oraz «wynalezionego» później czyśćca], rozwijała się jako próba deapokaliptyzacji oryginalnego przekazu ewangelii. Kiedy chrześcijanie przestali oczekiwać, że Jezus nadejdzie za tydzień, przyszłe królestwo na ziemi zostało zastąpione przez królestwo w niebie. Apokaliptyczny dualizm, który głosił istnienie linii demarkacyjnej pomiędzy pełną zła współczesnością a przyszłym, utopijnym światem dobra przekształcił się w dualizm nieapokaliptyczny. Materialny i ziemski świat zła został oddzielony od świata Bożego. Innymi słowy, dualizm horyzontalny zarysowany w czasie – teraźniejszość i przyszłość – zmienił się w dualizm wertykalny, zarysowany w przestrzeni: ten świat [ziemski padół] i świat ponad nami [niebo – rozumiane wówczas dosłownie, jako kraina w oddali, poza zasięgiem ludzkiego wzroku, za chmurami]” (str. 193). „[…] żyć w wierze nie oznaczało już, jak za czasów Pawła, przygotowywać się do bliskiego i pewnego przyjścia Chrystusa w dniu sądu. Teraz chodziło raczej o akt wyrzeczenia się tego świata i jego powabów dla wieczności w niebie, której można było dostąpić nie po zagładzie znanego nam świata, lecz po śmierci danej osoby – Bóg, osądziwszy duszę, kierował ją bądź to do raju [Edenu 2.0], bądź do królestwa potępionych [gorszej wersji Szeolu wzbogaconej o tortury]” (str. 197) – jednocześnie nadal mówi się o paruzji i sądzie ostatecznym. Wobec oczywistych trudności, pojawiają się rozwiązania pragmatyczne: „[…] członkowie Kościoła spodziewający się rychłego przyjścia Jezusa – które nie nie następowało – zaczynają stanowić problem. Porzucają oni prace, przekonani o rychłym końcu świata. Po cóż bowiem pracować i oszczędzać pieniądze, skoro juto nie będzie już nic? (2 Tes 3, 10-12). Tacy ludzie najprawdopodobniej żyli wówczas na koszt innych członków zboru. Aby poradzić sobie z tą sytuacją, nieznany autor stworzył, by mieć większy autorytet, podszywając się pod Pawła, list do zgromadzenia. W liście tym bezrobotnym [darmozjadom] nakazał wrócić do swoich zajęć i nie spodziewać się, że cokolwiek nastąpi szybko. Działanie takie wydaje się mieć sens w kontekście rozwoju wypadów, kiedy to oczekiwany przez Pawła rychły koniec świata nie nastąpił” (str. 203). Jest co najmniej zastawiającym, po co ów sąd sądów, ostateczny i zamykający eksperyment z homo sapiens i wolną wolą, skoro mamy już koncepcję alternatywnego bytowania, która sprawia wrażenia ostatecznej. Widać tu wyraźnie, że doszło do zmiany wierzeń. Myślący racjonalnie, dostrzegają te niekonsekwencje i osobliwości, pozostali jednak nie – lub mocno je wypierają – dlatego kolejne pokolenia nie mogą się uwolnić.
*** Odpowiednika krainy umarłych z wierzeń Sumerów i Akadyjczyków, bliskim greckiemu Hadesowi. „Sumeryjsko-akadyjska koncepcja świata zmarłych, rozciągającego się poniżej oceanu wód podziemnych, zakłada rodzaj letargu i jednostajności bytowania w tej krainie. Panowały tam ściśle określone reguły. Jedna z nich, nadrzędna, zakładała brak możliwości powrotu do świata żywych. Nie było od niej wyjątku nawet dla bogów.
W mitach najczęściej świat ten jest przedstawiany jako rozległy step pełen ciemności i pyłu. […] zmarli nie odbywali tam żadnej kary – wiedli jedynie smutny żywot [pozbawiony nadziei].
Niektóre teksty potwierdzają, że lepsze perspektywy mieli władcy (legendarny Gilgamesz został nawet sędzią [tylko po co, skoro nikt tam nikogo nie sądził?]), zmarli w walce oraz ojcowie wielu synów. Bowiem jedynie rodzina mogła zapewnić ciągłość kultu zmarłych, zanosić modły i składać ofiary. Inaczej zmarli pożywiali się kurzem i zatęchłą wodą. Niezaspokojone ofiarami duchy mogły powracać na ziemię, by szkodzić, tak samo jak mieszkające w podziemiach demony atakujące ludzi [jak to się ma do tego, że Kur była «krainą bez powrotu»? - taki wypad to jak przepustka].
Wejście do krainy ciemności znajdowało się na zachodzie, w miejscu, w którym słońce kończyło swoją niebiańską drogę” (Olga Drewnowska-Rymarz, Zuzanna Wygnańska, Mitologie Świata. Tom 13. Ludy Mezopotamii, Warszawa 2007, str. 27). Przytaczam tu ten fragment, bo mityczny Abraham wywędrował z mezopotamskiego Ur, a twórcy Biblii inspirowali się opowieściami znad brzegów Tygrysu i Eufratu, które stanowiły część ich dziedzictwa kulturowego, krążyły po Bliskim Wschodzie przez tysiąclecia, ulegając zmianom i adaptacjom. Judaizm nie wyrósł w izolacji, czerpał pełnymi garściami z wierzeń innych ludów, oraz wprost z nich ewoluował. Dobrym przykładem będą aniołowie: „Pierwsze wyobrażenia aniołów istniały w starożytnym Egipcie i Babilonii. W religiach tych cywilizacji były całe zastępy duchów i istot, będących pośrednikami między bogami a człowiekiem. Często przedstawiano je jako uskrzydlone zwierzęta z ludzkimi twarzami. Starożytnym aniołom przypisywano pewien rodzaj cielesności, co znajduje potwierdzenie w apokryficznej Księdze Henocha. Anioły tam występujące płodziły dzieci, odczuwały głód i pragnienie. W czasach nowożytnych do tej koncepcji aniołów powrócił Emanuel Swedenborg” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Anio%C5%82). Późniejsze wizerunki, które dotrwały do naszych czasów i były powielane w sztuce sakralnej, pochodzą z Rzymu i Grecji (uskrzydlone kobiety, Kupidyn/Amor/Eros). (Kogo przypomina rzymski Jowisz na tronie? Np. tu: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/7b/Giove%2C_I_sec_dc%2C_con_parti_simulanti_il_bronzo_moderne_02.JPG – stwierdzenie że chrześcijańscy artyści powielali wizerunki pogańskich bóstw, zmieniając jedynie atrybuty, jest oczywistością, dzięki takiemu samemu mechanizmowi diabeł ma aparycję greckiego Satyra/Pana, którą wcześniej przyjął też staroitalski Faun…).
Wracając do kwestii ostatecznych: „[Saduceusze – stronnictwo religijno-polityczne zawiązane wokół kapłanów Świątyni Jerozolimskiej wywodzących się z rodu Sadoka, opozycyjni wobec Jezusa] Sądzili raczej – podobnie jak wielu niepodzielających apokaliptycznych poglądów Żydów, a także wielu pogan – że śmierć jest końcem wszystkiego: że po prostu przestajemy istnieć” (str. 259). Często przy krytyce religii, spotkamy ze spłycaniem tematu ze strony gorliwych wyznawców, którzy czują się atakowani, a także automatycznym łączeniem tej krytyki z ateizmem i negowaniem pośmiertnej egzystencji, co pozornie może wydawać się logiczne, ale ten oraz inne przykłady – wcale nie odosobnione, podobne myśli mieli mieszkańcy Mezpotamii czy greccy filozofowie – wyraźnie podkreślają, że nie wolno ładować wszystkiego do jednego wora. Niestety, ich myśli rzadko wybiegają poza własną religię, a kierowani lękiem przed niebytem, automatycznie odnoszą się do kwestii eschatologicznych (mimo że te nie są podejmowane).
**** „Podczas zabawy, w której uczestniczy [mały] Jezus, pewne dziecko spada z dachu i ginie. Jezus, oskarżany o zepchnięcie chłopca [przez jego rodziców], wskrzesza go i każe wyznać, że spadł sam” – ujmujące (https://pl.wikipedia.org/wiki/Ewangelia_Dzieci%C5%84stwa_Tomasza); „Zenonie [...] czy to ja cię strąciłem? On się podniósł po chwili i powiedział: Nie mój panie” (spisywane ze słuchu: https://radionaukowe.pl/podcast/apokryfy-co-o-dziecinstwie-jezusa-mowia-odrzucone-ewangelie-e178/, po 38 min. [2023], jest to fragment lakonicznego passusu, który można odnaleźć na str. 393 w pierwszym tomie serii Apokryfy Nowego Testamentu: Ewangelie apokryficzne. Część I. Fragmenty. Narodziny i dzieciństwo Maryi i Jezusa, wyd. WAM, wyd. III Kraków 2020).
***** Miał ze swoimi owieczkami urwanie głowy: „[W korynckim Kościele] Królował brak zasad moralnych: niektórzy chrześcijanie korzystali z usług prostytutek i chełpili się tym w kościele. Jeden z mężczyzn żył nawet na kocią łapę [w konkubinacie?] z [własną] macochą. Byli i tacy, którzy zupełnie nie przejmowali się tym, jak ich postępki mogą wpłynąć na słabszych w wierze braci. Nie brakowało chrześcijan, którzy zgromadziwszy się na Wieczerzy Pańskiej, upijali się i objadali ponad miarę, podczas gdy inni, przychodząc później […], nie znajdowali już niczego do jedzenia i picia. Nabożeństwa zmieniały się w kompletny chaos, ponieważ ci, którzy uważali siebie za szczególnie uduchowionych, jeden przez drugiego zaczynali przemawiać językami (czyli posługiwać się językami, których nie znali [tj. bełkotać]). Konkurowali w ten sposób ze sobą, próbując udowodnić, że to właśnie im Duch [Święty] przyniósł szczególny talent. I tak dalej, i tym podobnie [ergo: degrengolada i pożar w burdelu].
[…] [Paweł strofował:] Żadnych więcej prostytutek, grzeszenia z własną macochą, pijaństwa podczas Wieczerzy Pańskiej, wzajemnych oskarżeń przed sądem...” (str. 178-179) – mijają tysiąclecia, a odkąd zaczęliśmy prowadzić osiadły tryb życia – i tym samym przyblokowaliśmy nieco mechanizmy ewolucji – niewiele się u nas zmieniło. Analogie są uderzające, zwłaszcza jeśli spojrzy się na to przez pryzmat wszystkich „nowych ruchów religijnych” czy jakichś elitarnych klubów, zamkniętych stowarzyszeń w ramach starych kultów. Jak bardzo nie chcielibyśmy być uduchowieni, jesteśmy tylko ludźmi, a codzienne wizyty w toalecie nie pozwalają nam o tym zapomnieć. „W czasach, gdy powstawała Apokalipsa Pawła [tj. pod koniec III stulecia], Kościół był już liczącą się siłą w świecie, ale składali się na niego nie święci, lecz grzesznicy. Jego przywódcy troszczyli się głównie o siebie, a nie o biednych i prześladowanych” (str. 197) – i niewiele się w tych kwestiach pozmieniało: „Z otwartym dachem jadę szybko, choć jeszcze nie maybachem tak jak biskup” rapuje Pezet (track Jan Paweł, Muzyka Komercyjna, 2022), w 2018 wchodzi do kin Kler Smarzowskiego, który jest w zasadzie filmem-zwierciadłem, swoje książki piszą Obirek z Nowakiem, w wiadomościach regularnie dowiadujemy się o przykładach molestowania, gwałtów lub przemocy, których sprawcami są księża i zakonnice. Najnowszy hit (2023), to impreza na pewnej małopolskiej parafii: „Księża z Dąbrowy Górniczej zorganizowali imprezę, na którą zamówili męską prostytutkę. Kiedy zaproszony mężczyzna stracił przytomność, uczestnicy spotkania nie chcieli wpuścić ratowników medycznych” (https://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec/7,93867,30208685,ksieza-zorganizowali-impreze-z-meska-prostytutka-interweniowalo.html). O tym, że osoby homoseksualne należy uśmiercać, informuje nas Biblia, nie raz i nie dwa; prześladowanie gejów to część prorodzinnej polityki Kościoła, otwarte mówienie o grzeszności takich osób wpisane jest w jego nauczanie, ale jak ma się do tego organizowanie popijawy na parafii z seksworkerem? Hipokryzja poziom HARD. „W pewnym momencie impreza wymknęła się spod kontroli i do mężczyzny trzeba było wezwać pogotowie. Wystraszeni księża początkowo nie chcieli wpuścić ratowników medycznych, więc wezwano policję. dopiero po interwencji mundurowych wpuszczono zespół pogotowia, który udzielił pomocy męskiej prostytutce. / […] / Kiedy nagi mężczyzna leżał nieprzytomny na podłodze, ksiądz z kolegami nadal kontynuowali zabawę” (https://www.eska.pl/slaskie/to-u-niego-odbyla-sie-impreza-z-meska-prostytutka-to-wikariusz-i-naczelny-katolickiego-pisma-aa-VDQz-cSue-Q6ww.html). Sławomir Mrożek by tego nie wymyślił.
****** W gimnazjum chodziłem jeszcze na religię, matka niestety nie pozwoliła mi zrezygnować. Pamiętam, że zapytałem księdza czy Jezus podróżował do Indii, celem pobierania nauk, samodoskonalenia (co musiałem wyczytać w czasopiśmie typu „Nieznany Świat”, „Czwarty Wymiar”, albo jakieś książce typu „Życie i nauka mistrzów Dalekiego Wschodu”), dostałem wtedy taką odpowiedź (mało serdecznym tonem): „Przeczytałeś to w Gazecie Wyborczej?!” i dalej nie padło już nic w tym temacie. Żadnych informacji. To był wybitnie prymitywny katecheta, co dziwne, niezbyt zaawansowany wiekowo. Gdybym to ja był na jego miejscu, wykorzystałbym to pytanie aby zaciekawić klasę, rzuć jakieś sugestie co do głębokiej mądrości Jezusa – w końcu w myśl doktryny przedwiecznemu – która objawiała się także w różnych formach innym ludom, jeszcze przed jego ziemskimi narodzinami. Jakkolwiek starał się do tego odnieść, poprosił, abym powiedział coś więcej i co o tym sądzę. A tu nic. Ewidentnie brakowało mu talentu pedagogicznego, ale też zwykłej serdeczności. Z religii były oceny, więc człowiek musiał się hamować, ale jak widać nawet pozornie niewinne pytania, bez złych intencji, podyktowane zdrową ciekawością, nie mieszczą się w ramach procesu indoktrynacji. Najbezpieczniej było milczeć lub potakiwać.
•
TOKSYCZNA SEKTA CHRYSTUSA
„[…] Jezus nauczał swoich zwolenników, że ziemskie rodziny są bez znaczenia. Informacja ta powinna trochę ostudzić tych, którzy tak mocno podkreślają obecnie doniosłość tzw. wartości rodzinnych. Założeniem większości (amerykańskich) chrześcijan, a także wyraźnie głoszoną przez wielu kaznodziejów tezą, jest uznanie, że to Jezus przekazał nam wartości takie jak rodzina, ojczyzna, posłuszeństwo wobec rodziców, jeden mąż/jedna żona itd. Jednak najstarsze tradycje dotyczące Jezusa wystawiają pogląd ten na próbę. […] Jezus nie robił wyrzutów tym, którzy opuszczali dla niego swoich rodziców, małżonków czy dzieci; przeciwnie – chwalił ich za to. […] Jezus podkreśla, że nikt nie może być jego uczniem, jeśli »nie ma w nienawiści swojego ojca czy matki« (Łk 14, 26).
Wydaje się, że treścią nauk Jezusa był postulat, by wspólnota jego wyznawców stała się nową rodziną dla tych, którzy zostawili za sobą wszystko, przez wzgląd na niego. W najstarszej Ewangelii czytamy:
»Tymczasem nadeszła Jego Matka i bracia i stojąc na dworze posłali po Niego, aby Go przywołać. Właśnie tłum ludzi siedział wokół Niego, gdy Mu powiedzieli: Oto Twoja Matka i bracia na dworze pytają się o Ciebie. Odpowiedział im: Któż jest Moją matką i (którzy) są braćmi? I Spoglądając na siedzących dokoła Niego rzekł: Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Bożą, ten Mi jest bratem, siostrą i matką« (Mk 3, 31-34).
[…] W istocie nauka Jezusa szła jeszcze dalej. Nie tylko podważała autorytet rodziny, lecz także uznawała instytucję małżeństwa wyłącznie za środek doraźny, który zostanie unieważniony wraz z nadejściem Królestwa Bożego” (str. 259).
Biblijny Jezus, a wiele wskazuje że również ten historyczny, zachęca do poluzowania rodzinnych więzi – zerwania z domem i rozpoczęcia nowego życia na łonie wspólnoty*. Można rzecz, że jest w tym zakresie dosyć radykalny, co potwierdzają ewangeliści: „Każdy, kto by opuścił domy albo braci, albo siostry, albo ojca, albo matkę, albo dzieci, albo rolę dla imienia mego, stokroć tyle otrzyma i odziedziczy żywot wieczny” (Mt 19,29) – nęci Chrystus. „Nie mniemajcie, że przyszedłem, by przynieść pokój na ziemię; nie przyszedłem, by przynieść pokój, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić człowieka z jego ojcem i córkę z jej matką, i synową z jej teściową. Tak to staną się wrogami człowieka domownicy jego. Kto miłuje ojca albo matkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien; i kto miłuje syna albo córkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien” (Mt 10, 34-37) – czy takie wymogi stawia miłujący mędrzec – syn boży i zbawiciel – czy toksyczny, samozwańczy guru, który chce wywrócić życie swoich wyznawców do góry nogami? „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął [...] Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi , a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej” (Łk 12, 49-53). „Do drugiego zaś rzekł [Jezus]: Pójdź za mną! A ten rzekł: Pozwól mi najpierw odejść i pogrzebać ojca mego [który właśnie zmarł]. Odrzekł mu: niech umarli grzebią umarłych swoich, lecz ty idź i głoś Królestwo Boże. Powiedział też inny: Pójdę za Tobą, Panie, pierwej jednak pozwól mi pożegnać się z tymi, którzy są w domu moim. A Jezus rzekł do niego: Żaden, który przyłoży rękę do pługa i ogląda się wstecz, nie nadaje się do Królestwa Bożego” (Łk 9, 59-62). „Ktoś inny spośród uczniów rzekł do Niego: «Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca!». Lecz Jezus mu odpowiedział: «Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych!»” (Mt 8, 21-22). „A szły z Nim wielkie tłumy. On odwrócił się i rzekł do nich: Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem” (BT, Łk 14, 25-26).
„Strzeżcie się żarliwych fanatyków podążających za charyzmatycznym przywódcą, który obiecuje rychły koniec” piszą Max Cutler i Kevin Conley w książce Sekty (wyd. Znak, Kraków 2023, str. 260). Odnosi się to do współczesnych grup, ale pasuje idealnie do wschodniego basenu Morza Śródziemnego w ostatnich wiekach starożytności.
________________________
* Warto tu przy okazji nadmienić, że choć Jezus nie propagował feministycznych postulatów, i nie oferował zrównania pozycji kobiet i mężczyzn przed końcem świata, to z uwagi na swoje eschatologiczne nauki, był atrakcyjny, bo dawał kobietom wizje porzucenia patriarchatu, tymczasowo i docelowo, w nowej formie egzystencji: bezpłciowej i wolnej od prokreacji (mimo to, przynajmniej do czasu apokalipsy, miały pełnić rolę służebną).
•
TAJEMNICE SKRYPTORIUM
Kiedy wertuje się Nowy Testament, chyba ostatnim co może przyjść człowiekowi do głowy, to to, że obcuje z pismem świętym: natchnionym, przepełnionym mądrością i oferującym wgląd w istotę wszechrzeczy, od A do Z. Jest po prostu źle napisane, i nie jest to pogląd współczesny, czyniony z pozycji odbiorcy nawykłego do innych standardów. Do identycznych wniosków dochodzić musieli starożytni Grecy, którzy mieli przecież Iliadę i Odyseję, oraz bogatą literaturę z innych okresów. Tutaj nie ma tego kunsztu, a i treści są mniej pasjonujące. Ponadto, jest w nim masę uderzających sprzeczności – których nikt nie ujednolicił – skutkujących odmiennymi wariantami wydarzeń, alternatywnymi wersjami biografii Chrystusa, jego kompanów i sympatyków. Budowa wskazuje na brak odgórnego zamysłu, kompilatorski, doraźny charakter całości, a liczne treści zaświadczają ograniczoną, nierzadko wręcz błędną wiedzę o świecie. Do tego dochodzi fakt, że z punktu widzenia etyki, wiele fragmentów się zwyczajnie nie broni.
„Badacze Nowego Testamentu od dawna znają przyczynę rozbieżności [opisów męki chrystusowej]. Otóż teksty te podlegały nieustannym modyfikacjom, były ciągle powtarzane. Modyfikacje te miały niejednokrotnie wpływ na ostateczne przedstawienie losów Jezusa w ostatnich godzinach jego życia. Kiedy ktoś zmieniał daną opowieść, to zazwyczaj nie dlatego, że dysponował nowymi informacjami i pragnął ubogacić ogólny przekaz. Chodziło raczej o uwypuklenie pewnych wydarzeń bądź słów Jezusa, przy czym skutkiem tych takich zabiegów były zmiany szczegółów opowieści.
Zilustrujmy działanie tego procesu. Otóż – jak pamiętamy – najstarszą zachowaną relacją pisaną jest Ewangelia Marka, dlatego, o czym od dawna wiadomo, Mateusz i Łukasz korzystali z zawartych w niej opowieści, pisząc swoje ewangelie. Czasami nie zmieniali nic bądź prawie nic. Czasem modyfikowali swoje historie zasadniczo, dopasowując je do własnych celów” (str. 278). To samo odnosi się do pozostałych ewangelii, które się nie uzupełniają, ale stanowią scenariusze alternatywne. „Różnice między tą relacją [tj. Łukasza] a Ewangelią Marka są uderzające. I nie wolno przechodzić nad nimi do porządku dziennego, jak gdyby oba teksty były historycznie prawdziwe. Dochodzi do bardzo niebezpiecznego zjawiska, gdy czytelnicy łączą treści przekazywane przez Marka z opisem zaczerpniętym z Łukasza, po czym w dobrej wierze wrzucają je do jednego worka z Ewangeliami Mateusza i Jana – otrzymując w rezultacie obraz Jezusa, którego nie znajdziemy w żadnej z ewangelii. […] traktując w ten sposób Ewangelie – mieszając cztery odrębne relacje w jedną, w której Jezus robi i mówi, wszystko co znajduje się w każdej wersji – tworzy się w efekcie własną Ewangelię […]” (str. 281). „Omawiane relacje z życia Jezusa powstały wiele dziesięcioleci post factum; spisali je ludzie, którzy nie byli naocznymi świadkami, opierali swoje teksty na krążących wśród wyznawców Jezusa, przekazywanych z ust do ust opowieściach. Nawet dla chrześcijan pierwszego wieku byłoby bardzo trudnym zadaniem ustalenie z historyczną precyzją, co rzeczywiście wydarzyło się kilkadziesiąt lat wcześniej. Pamiętajmy, że same Ewangelie podają, iż uczniowie Jezusa uciekli w decydującym momencie. Skąd więc autorzy Ewangelii wiedzieli, co Jezus mówił przybity do krzyża? Nikt przecież nie robił notatek. […] wydaje się mocno nieprawdopodobne, by rzymscy żołnierze – których zadaniem było wykonanie egzekucji na przestępcach i usunięcie ich ciał – byli skłonni dopuścić kogokolwiek pod sam krzyż, aby zapisał ostatnie słowa umierającego Jezusa.
W tym kontekście może uderzać fakt, że wiele wydarzeń opisanych w ewangelicznych relacjach o śmierci Jezusa jednoznacznie nawiązuje do proroctw zawartych w Piśmie. Proroctw, które – zdaniem późniejszych chrześcijan – Jezus wypełnił” (str. 282), jako przykład, prof. Ehrman podaje Psalm 22 (str. 151) oraz fragment Księgi Izajasza (str. 152): pewne zdarzenia musiały mieć miejsce, bo je zapowiedziano. Skoro tak, tworząc swoje wizje męki, przesyceni judaizmem twórcy z góry wiedzieli, co ich bohater musiał odhaczyć, co powiedzieć, gdzie się udać, a to czy faktycznie tak było czy nie – nikt tego nie weryfikował.
„[…] ludzie starożytni nie widzieli potrzeby zachowywania przekazywanych ustnie tradycji w niezmiennym kształcie. […] W starożytności zmieniano treść pieśni i opowieści w zależności od aktualnych uczuć, wrażeń, emocji czy sytuacji. Zmiany mogły powstawać wskutek presji ze strony publiczności, ze względu na porę dnia, kontekst historyczny, kulturowy czy polityczny. Niekiedy opowieści zmieniano tylko dlatego, że ktoś uznał, iż wypada je zmienić. […]
[…] W kulturach opartych na słowie pisanym (takich jak nasza) dominuje wyobrażenie, że najważniejsze wydarzenia historyczne starożytności – życie Sokratesa, podboje Rzymu, śmierć Jezusa – musiały zostać zapamiętane ze stuprocentową dokładnością, ponieważ miały tak wielkie znaczenie. Ale starożytni wcale tak nie myśleli. Opowieści zmieniano – często ze zdumiewającą dla nas łatwością i niefrasobliwością – właśnie dlatego, że były dla przekazujących je ogromnie ważne. Modyfikowano je więc, koloryzowano i upiększano. A czasem wymyślano” (str. 331) i przelewano na papirus. Propaganda, pragmatyzm, oszustwa w dobrej wierze, pokrętnie rozumiana pobożność. Wszystko co wymieniono, składa się na to, że produkt finalny, tak jak w przypadku zabawy w głuchy telefon, albo nieco odbiega od oryginału, albo jest czymś zupełnie innym. Tak więc gawędziarze i samozwańczy apostołowie, na równi z przepracowanymi skrybami (którzy się zwyczajnie mylili, lub mieli fantazję i chęć by dodać coś od siebie) odpowiadają za teksty, które prości zjadacze chleba, nienawykli do krytycznego myślenia, odbierają jako słowo boże...
„Greckie słowo »kanon« (gr. κανών) ma wiele znaczeń, a pierwszy posłużył się nim wprost dla określenia ksiąg Nowego Testamentu, Atanazy z Aleksandrii w roku 367. Księgi, które powinny należeć do Nowego Testamentu, określił on terminem ksiąg kanonicznych (gr. βιβλία κανονιζόμενα), przeciwstawiając im apokryfy (gr. ἀπόκρυφα). Od jego czasu utrwaliły się w piśmiennictwie chrześcijańskim i nauce terminy – »księgi kanoniczne«, na określenie ksiąg, które wchodzą w skład Nowego Testamentu oraz »apokryfy« dla ksiąg, które po pewnych wahaniach zostały ze zbioru usunięte.
Ustalenie kanonu Nowego Testamentu było długotrwałym i skomplikowanym procesem. Wśród badaczy tej problematyki już od XVIII wieku nie ma zgody, co do przebiegu samego procesu. Część uważa, że powstawanie kanonu było ciągłym procesem rozszerzenia zbioru, od Ewangelii do dwudziestu siedmiu ksiąg, któremu towarzyszyła dyskusja pomiędzy różnymi ośrodkami. Druga część jest zdania, że powstawanie Nowego Testamentu było procesem eliminacji i wyłączania kanoniczności różnych ksiąg, z początkowo bardzo szerokiego zbioru. Dyskusja między badaczami, którzy reprezentują tak dwa odmienne stanowiska wciąż trwa i daleka jest od rozstrzygnięcia” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Nowy_Testament) – najlogiczniejszym, zdaje się założenie wariantu hybrydowego, tj. poszerzenie kolekcji przy jednoczesnej redakcji, wprowadzaniu zmian wynikających z pomyłek, czynionych przez skrybów i duchownych, oraz usuwanie tego, co wypadło z łask, co po głębszym zastanowieniu uznano za nadmiernie odbiegające od reszty.
„[…] [istnieją rozliczne] warianty tekstu greckiego 27. ksiąg Nowego Testamentu, które powstały w wyniku zamierzonych lub nieświadomych zmian w tekście pierwotnym dokonanych przez kopistów przy sporządzaniu kolejnej kopii tekstu*. Niektóre z wariantów powstały w wyniku błędu, na przykład kiedy oko kopisty zatrzymało się na podobnym słowie, ale znajdującym się w innym miejscu oryginalnego tekstu. Jeżeli oko wróciło na wcześniejsze słowo, powstawało powtórzenie (błąd dittografii). Jeżeli oko spojrzało na dalsze słowo, powstawało opuszczenie (błąd homoioteleuton). W innych przypadkach kopista dodawał tekst z pamięci, z innych paralelnych tekstów (najczęściej miało to miejsce w Ewangeliach synoptycznych). Czasami zmieniał pisownię. Synonimy zastępował substytutami. Zaimki zamieniano w rzeczowniki (zwrot jak »On powiedział« stał się zwrotem »Jezus powiedział«).
[…]
Orygenes [ok. 185-254] był jednym z pierwszych, który zastanawiał się nad różnicami w tekście Nowego Testamentu i deklarował swoje preferencje dla określonych wariantów. W Mat 27,16-17 faworyzował »Barabasz« przeciwko »Jezus Barabasz« (In Matt. Comm. Ser. 121). […] Orygenes odnotował dwa warianty w Hebr 2,9 »z dala od Boga« i »przez łaskę Bożą«. W Komentarzu do Ewangelii Mateusza Orygenes napisał: »Tymczasem jest oczywiste, że istnieje duża różnica między rękopisami; wynika ona bądź z niedbalstwa pewnych kopistów, bądź z niegodziwej śmiałości niektórych, bądź winę za to ponoszą ci, <którzy nie zwracają uwagi>[]na poprawność tekstów, bądź ci, którzy poprawiając dodają lub usuwają, co im się podoba«.
John Mill w roku 1707 oszacował liczbę wariantów Nowego Testamentu na 30 000. Jednak Mill miał do dyspozycji zaledwie około stu rękopisów NT. Eberhard Nestle, w końcu XIX wieku podał liczbę od 150 000 do 200 000 wariantów. Obecnie Ehrman mówi o 400 000 wariantach a Daniel B. Wallace o 300–400 tysiącach wariantów” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Warianty_tekstowe_Nowego_Testamentu).
Warto też wspomnieć o mnogości wariantów ortograficznych, nierzadko w obrębie konkretnego rękopisu, w których jedno słowo zapisywano na kilka różnych sposobów. Oraz braku znaków interpunkcyjnych, które dodano znacznie później (a które mają wpływ na znaczenie poszczególnych zdań i opowieści). Co więcej: „Ojcowie Kościoła, którzy decydowali o jego objętości i treści, żyli kilkaset lat po napisaniu tych ksiąg i nie dysponowali pogłębioną wiedzą o ich rzeczywistych autorach” (str. 202). Tekst natchniony, święty – cechowałby się dalece bardziej przemyślaną kompozycją, nie byłby względem siebie sprzeczny, i oferował treści ponadczasowe, w tym takie, których geniusz objawiałby się dopiero po latach, być może całe wieki później – wraz z rozwojem nauki (przybliżając to, co wówczas było nieweryfikowalne). Ponadto, Duch Święty czuwałby, aby kolejni kopiści nie robili tylu baboli. Powyższe wnioski i refleksje, w zasadzie desakralizują te pisma.
________________________
* „Prawda jest taka, że kopiujący je skrybowie często zmieniali treść dokumentów popełniając przypadkowe błędy, albo też celowo »poprawiając« tekst opowieści” (str. 76) – pisze prof. Ehrman w odniesieniu do apokryfów, ale dalej odnosi się to także do ewangelii Łukasza i Marka (str. 79-80), i autor podaje konkretny przykład, co jak się zdaje uderza samego tłumacza, który dysponując polskim wydaniem Nowego Testamentu, wskazuje na przypis od przekładającego, że ten dodaje kilka końcowych linijek, bo choć odbiegają stylistycznie od całości i budzą pewne wątpliwości, to jednak te „najpoważniejsze” rękopisy je zawierają… Jest to wybitny przejaw dwójmyślenia, w którym tłumacz zdecydowanie nieobojętny religijnie wobec przekładanego tekstu, jednocześnie deklaruje świadomość, że dany passus jest późniejszym dodatkiem (a zatem w myśli narracji Kościoła – niepochodzącym od św. Marka, apostoła). Mimo to, jest czymś istotnym. Integralnym elementem tych wiarygodniejszych rękopisów i późniejszych wydań drukowanych…
•
SALVATOR ILLITTERATUS
„Każda ważna osobistość osobistość świata starożytnego potrafiła pisać. Były rzecz jasna wyjątki, potwierdzające regułę, jak choćby Jezus [który nie pozostawił po sobie żadnych pism**]. […]
Jeśli natomiast jakaś ważna postać pozostawała niepiśmienna, częstokroć umiejętność tą przypisywała jej moc wyobraźni następnych pokoleń. Dotyczy to m.in. Jezusa […]” (str. 103).
Jezus nie pozostawił po sobie żadnych zapisków czy listów, i to niezależnie od tego czy mogły być kreślone jego ręką, czy podyktowane skrybie. Żadnych świadectw działalności politycznej lub reformatorskiej. Może takowe były, ale jak wiele dokumentów z epoki, rozsypały się w proch, nie dotrwawszy do naszych czasów? Może posłużyły do uszczelniania ścian albo opał? Nie wiadomo, ale niewiele wskazuje, by tak właśnie się stało. Wówczas piśmienne były tylko elity, a Jezus, jako syn ubogiego cieśli, dorabiający sobie jako rybak i uzdrowiciel, unikający dużych ośrodków miejskich, nie miał ku temu możliwości – czasu ani środków. Wziąwszy pod uwagę, że zapisał się w historii i pamięci wielu, takie treści musiałby być kopiowane i przekazywane dalej… tymczasem nie mamy żadnego planu politycznego, żadnych wytycznych kierowanych bezpośrednio do znajomych czy sympatyków, nawet w pismach antagonistów, którzy przecież by je cytowali i krytykowali (!). Nic.
„Łukasz rozwija finezyjnie tę historię [przypisaną Markowi, o pobycie w Nazarecie], pokazując Jezusa czytającego tekst Izajasza w synagodze, mówiącego, że słowa księgi proroka spełniają się tu i teraz […].
Tym samym w dzisiejszej Ewangelii napotykamy jedyną w Nowym Testamencie wzmiankę o tym, że Jezus cokolwiek czytał, a tym samym potrafił to robić. Do tego mamy jeden tekst (J 8), który pokazuje Jezusa piszącego.
Są to tylko dwa teksty, a poza tym słabo wiarygodne historycznie” (https://kompletnieinaczej.blog.deon.pl/2021/08/30/jezus-byl-analfabeta/). W apokryfach z kolei, pisze po grecku, języku którym historyczny Jezus nie władał***.
________________________
* Jak jesteś synem szefa, nie potrzebujesz dyplomów.
** Nieco dalej wprost, czarno na białym: „Ani Piotr, ani Jezus nie pozostawili po sobie żadnych pism” (str. 126). „Najbardziej rzetelne dane szacunkowe wskazują, że w wariancie optymistycznym w starożytności czytać i pisać umiało tylko 10-15 procent populacji. Odsetek ten był naturalnie znacznie niższy na terenach wiejskich, gdzie ludzie ledwo wiązali koniec z końcem. W miejscach takich jak rolnicza Galilea znakomita większość mieszkańców, czyli ok. 95 procent, nie potrafiła przeczytać prostego tekstu” (str. 45).
*** Ewangelia Dzieciństwa Tomasza: mały Jezusek uczy się liter, zdarza mu się przy tym ukatrupić nielubianego belfra, którego uznaje za niedostatecznie wyedukowanego, kolegów z podwórka a także kilka innych osób – generalnie, jaki ojciec taki syn: „Samaria odpokutuje za bunt przeciw Bogu swojemu: poginą od miecza, dzieci ich będą zmiażdżone, a niewiasty ciężarne rozprute” (Oz 14, 1, https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=780) – krew nie woda, cały tatuś.
•
UWAGI (wyd. 2010, tłum. Przemysław Hejmej): str. 14 – przekazywano-przekazać (nieplanowane powtórzenie, zła stylistyka); str. 18 – „Tabitho, wstań” powinno być w cudzysłowie zagnieżdżonym (ewentualnie, z uwagi na wyraźne wyróżnienie z tekstu głównego, tekst (str. 17-18) można by dać bez cudzysłowu; str. 23 – ieprawdy (nieprawdy); str. 31 – „Wkrótce potem miejsce […]” (Wkrótce potem w tym miejscu…); str. 32 – wyrzuca złe duchy (wypędza) + naśladowców (zwolenników?); str. 37 – środkowa Turcja (wówczas Azja Mniejsza/Anatolia); str. 49 – Fichtych (tych/wszystkich); str. 61 – ego (jego); str. 82 – „Jednym stałych takich motywów […]” (Jednym ZE stałych takich motywów…); str. 90 – „A czym innym jest w gruncie rzeczy cud, jak nie zrealizowaną niemożnością?” – combo (ort. [niezrealizowaną] + logika [sęk w tym że właśnie zaistniałą, zrealizowaną]: A czym innym jest w gruncie rzeczy cud, jak zrealizowaną niemożnością?); str. 109 – zbędne „tak”; str. 110-111 – wyodrębniony tekst nie musi być w cudzysłowie, natomiast kiedy mamy cytat w cytacie należy to odpowiednio wyodrębnić (cudzysłów zagnieżdżony); str. 123 – „Skąd wiadomo, że pewne wydarzenia faktycznie miejsce działy się w życiu Pawła […]” (albo miały miejsce, albo działy się); str. 124 – reanimacja zmarłych (raczej: ożywienie); str. 137 – zjedzone „w”; str. 139 – „Zeus, Apollo czy Atena” – jeśli mowa o głównych bóstwach Imperium Romanum, to Jowisz, Apollo i Minerwa… a Apolla można by śmiało podmienić na Marsa; str. 140 – „wiemy tego, co wiemy” (z tego wiemy); str. 142 – zbędne „na sobie” (do skasowania); str. 147 – „[…] zanim Paweł pojawił się scenie dziejach” (...zanim Paweł pojawił się na scenie Dziejów?); str. 157 – „oczach rozumieniu Pawła […]” (W oczach Pawła… W rozumieniu Pawła…); str. 158 – bardzo niedługo (zdecydowanie niedługo, rychło); str. 160 – tą (tę); str. 167 – nie znane (nieznane); str. 170 – cudzysłów otwarty, ale niedomknięty; str. 172 – 2x cudzysłów w cudzysłowie (powinny być cudzysłowy zagnieżdżone, a najlepiej – z uwagi na fakt, że te ten fragment i tak został graficznie wyróżniony na tle reszty tekstu – cytat powinien iść bez znaków sygnalizujących obcość myśli (nie stanowi części zdania); str. 172 – argumentacjom (argumentacją – liczba pojedyncza!); str. 183 – „[…] którzy »zapamiętali« go sposób tak, jak on zapewne by sobie tego nie życzył” (...którzy »zapamiętali« go w taki sposób, jakiego zapewne by sobie nie życzył; ...którzy »zapamiętali« go tak, jak on zapewne by sobie tego nie życzył); str. 187 – uważni czytelnicy zauważyli (kiepska stylistyka); str. 188 – zalało mieli (zalało ich/mieli); str. 202 – zbędne „to”; str. 203 – sądu (osądu) + rychłym-rychłym (niezbędny synonim: szybkim), potem pojawia się trzeci raz (też do podmianki); str. 204 – lekce sobie ważyli (może po prostu: lekceważyli?); str. 214 – nadprogramowy przecinek (,,); str. 217 – już (dalej); str. 224 – życia (do skasowania); str. 230 – zbędna kropka po znaku zapytania (?.); str. 233-235 – Francji (Galii), w okresie starożytności Frankowie jeszcze nie rządzili terenami które staną się Francją (anachronizm, to samo u Machiavelliego, gdzie czytamy o wodzu Francuzów – Wercyngetoryksie); str. 233-234 – warto by tu zaznaczyć, że Dan Brown napisał swój bestseller z 2003 w oparciu o Święty Graal, Świętą Krew [The Holy Blood and the Holy Grail] z ‘82, której autorzy wytoczyli Amerykaninowi proces o plagiat – który przegrali, bo szli w zaparte że ich publikacja ma charakter HISTORYCZNY, a skoro tak, nie powinni mieć obiekcji z tym, że ktoś inny oparł na niej powieść HISTORYCZNĄ (autor wspomina o niej dopiero na str. 272; nie mam pewności czy przytoczona anegdota nie jest aby plotką); str. 235 – srebrzystych ekranach (przyjęło się: srebrnych ekranach); str. 237 – wiersz (wierszu); str. 244 – w (z); str. 249 – kolejne cudzysłowy w cudzysłowie, i tak jak wcześniej jeden znak odpowiada jednocześnie za domknięcie cytatu jak i wypowiedzi która powinna być ujęta w cudzysłowie zagnieżdżonym; str. 251 – autor po raz drugi wyjaśnia znaczenie przydomku Magdalena; str. 253 – niektórych-niektórych (zła stylistyka); str. 271 – Francji (Galii) + powt. informacji o fikcyjnych losach „pani Chrysus”; str. 272 – swoich informacji (swoje informacje); str. 276 – zbryzganej (obryzganej); str. 278 – brak przerwy po myślniku; str. 290 – „[…] nie przekonani byliby dość mocno przekonani […]” (nie byliby dość mocno przekonani); str. 305/307-308 – cudzysłowy w cudzysłowie (to samo co wcześniej); str. 310 – „[…] sprzeczności jest sprzeczny […]” (jest sprzeczny).
Str. 141 – „Dla Żydów rozmaite kulty pogańskie nie były ani wyzwaniem, ani problemem, to znaczy nie interesowała ich działalność misyjna, próby nawracania pogan na swoją religię” – uogólniając tak, jednak prozelityzm żydowski też miał miejsce: w czasach najbliższych chrystusowym, w okresie panowania dynastii Machabeuszy (Hasmonejskiej), kiedy trzeba było usunąć w cień wpływy helleńskie i zorganizować ludność obcą/„zbłąkaną”, ale jednocześnie tubylczą, wokół jednego kultu. Kiedy Jahwe z bóstwa ludowego, lokalnego, awansował na patrona dynastii, a potem bóstwo opiekuńcze państwa i w końcu całego narodu, także zachodziła presja i potrzeba podporządkowania się preferencjom większości (o czym piszą prof. Niesiołowski-Spanò i prof. Shlomo Sand). Nigdy nie było tak, że do narodu wybranego nie mógł dołączyć ktoś z zewnątrz, i że potomkowie mitycznego Abrahama zachowali czystość swojej krwi, wręcz przeciwnie, wchodzili w związki mieszane i pozyskiwali do tej religii chociażby kobiety z ościennych ludów.
Str. 321 – „Również w polskim przekładzie Listu do Rzymian pojawia się imię Junius (przyp. tłum.) – zależy w jakim tłumaczeniu, w Biblii Tysiąclecia tak: „Pozdrówcie Andronika i Juniasa, moich rodaków i współtowarzyszy więzienia, którzy się wyróżniają między apostołami, a którzy przede mną przystali do Chrystusa” (https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=285). Natomiast w Piśmie Świętym z wydawnictwa Święty Wojciech, „dokonanym z języków oryginalnych”, jest już jak należy: „Pozdrówcie Andronika i Junię, moich krewnych i współwięźniów, którzy należą do grona wybitnych apostołów, którzy jeszcze przede mną należeli do Chrystusa” (RZ 16, 7, str. 1614, wydanie I [z 2003], dodruk 2012). To, że użyto nieco innych słów, nie powinno nikogo dziwić (tak, Pismo Święte, nawet w obrębie jednego języka, ma wiele wariantów), natomiast to, że zmieniono płeć oraz imię, co jest już ingerencją w treść listu, i że to powielono w polskim przekładzie, bo najwyraźniej nie było dostępu do tekstu bazowego/starszego (albo nie chciano tego zrobić), budzi już mieszane uczucia.
+
Peter, Paul, and Mary Magdalene. The Followers of Jesus in History and Legend
[Piotr, Paweł, i Maria Magdalena. Śledzący Jezusa (podążający za Jezusem) – historia i legenda]
Naśladujący Jezusa biegają z koroną cierniową po Jeruzalem i zakłócają porządek publiczny (tzw. syndrom jerozolimski*), Piotrek, Pasza i Mary M. nie wchodzili w rolę swojego guru, a przynajmniej nie w trybie 1:1. Mamy tutaj pewną niejasność językową, bo follow me to nie to samo co copy me (albo imitate). Z drugiej strony, tak właśnie określił ich profesor Niesiołowski-Spanò, na jednym z wykładów, i jeśli zaakcentować fakt, że starali się wprowadzać JEGO wytyczne, robić show w JEGO stylu – to chyba takie określenie jest na miejscu.
________________________
* „Zaburzenie polega na tym, że osoby pod wpływem obecności w miejscach związanych z historią biblijną [a szczególnie w Jerozolimie] doznają psychicznego szoku, utożsamiając się z postaciami biblijnymi. Psychiatrzy przyczyn choroby upatrują w zderzeniu własnych wyobrażeń pielgrzymów oraz ich oczekiwań dotyczących wizyty w Ziemi Świętej z rzeczywistością. Rocznie syndrom ten dotyka około 200 osób, głównie mężczyzn w wieku 20–30 lat. Są to głównie mężczyźni wyznania chrześcijańskiego lub żydowskiego (kilka przypadków odnotowano wśród muzułmanów). Przedstawiciele innych religii i ateiści nie doświadczają tego zjawiska” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Syndrom_jerozolimski).
•
REFLEKSJE NT. WIELKIEGO MANITOU
Książka profesora Ehrmana ma charakter historyczny, i takie też powinny być ewentualne refleksje, ale że omawiane kwestie tycza się religii, która w swoim planie programowym nie dotyczy wyłącznie tu i teraz, chciałbym podzielić się kilkoma przemyśleniami. Być może przyda się to komuś, kto dzieli podobne wahania, lub nie ma ich w ogóle (a bardzo by mu się przydały).
I: WIELKI PRZEDWIECZNY, WIELKI NIEOBECNY
Jeśli dzieje się coś dobrego, ludzie mówią „dzięki Bogu!”, ale kiedy zachodzi negatywne zrządzenie losu – choroba lub destrukcja, burząca wypracowany porządek – wtedy nie winią żadnej siły wyższej. Wtedy Bóg jest cudownie zwolniony z odpowiedzialności (np. za siły niszczycielskiego żywiołu). Minęły już czasy, kiedy o kataklizmach myślano jak o karze Boga, efekcie jego gniewu i pomście. Tylko najżarliwsi fanatycy, skrajnie obskuranccy, są skłonni tak to widzieć – ewentualnie winią rogatego, bo skoro mamy dualizm Bóg-Szatan, to złe odpowiada odwieczny antagonista...
Ale zastanówmy się: skoro wszystko jest dziełem Demiurga, to bakterie* i wirusy również, także trujące rośliny i pasożyty – a przecież chrześcijański Bóg ma być miłością, bezkresną, bezdenną i absolutną. Czemu więc doświadcza tak boleśnie małe, niewinne dzieci, które rodzą się z wadami dyskwalifikującymi je już na starcie, z nowotworami lub innymi przypadłościami? Czemu tworzy świat, w którym silniejsi pożerają słabszych, w którym nie jest to przejaw jakieś aberracji, a norma (drapieżniki polujące z konieczności, ale i dla zabawy, nie szczędzące cierpienia ofiarom; młode w miocie, mordujące swoje siostry i braci, przy obojętności rodziców, pasożyty żerujące na żywicielu latami, prowadzące do jego osłabienia i śmierci). Odpowiedź nasuwa się sama: albo tego Boga nie ma ma, albo jest kimś zupełnie innym niż się ludziom wydaje… Bliższym Cthulhu i podobnym monstrom z prozy Lovecrafta.
Dlatego wychwalanie Boga, kierowanie doń modłów i lęk przed jego urażoną dumą nie ma sensu. To wielki nieobecny, który nie przebywa wśród ludzi. Deistyczne stanowisko, wydaje się o wiele zdrowsze niż wiara w osobowego Boga, który naprawdę ma interesy w podglądaniu swoich marionetek i zsyłaniu na nie komplikacji, plag i problemów. Ale to tylko jedno z wielu ujęć, wypracowane przez nas – ludzi, w ramach filozofii. Stadium pośrednie między wiarą a ateizmem. Niezależnie od faktycznej natury rzeczywistości, płynie z tego taka nauka: nie należy odpuszczać, i przesuwać odpowiedzialności na osoby trzecie, a tym bardziej te o „wyższych kwalifikacjach”, które mogą nam coś u Boga wyjednać. Należy robić swoje, i liczyć się z tym, że niekiedy nie jesteśmy w stanie zaradzić, uratować sytuacji, bo tak niekiedy jest – c’est la vie.
Duchowni dają różne odpowiedzi, ale są to ustalenia marnej wiarygodności, o bardzo lichych postawach, które nie służą wyjaśnianiu problemu, ale sterowaniu petentem, pokierowaniu nim tak, aby wzmacniał instytucję, rozsiewał wirusa naiwności i łożył na swoich przewodników. I ma się to dobrze od tysiącleci.
II: TOTO, JUŻ NIE JESTEŚMY W KANSAS
No dobrze, ale warto wprowadzić tu jeszcze jedną myśl, zapewne miłą przywiązanym do koncepcji Demiurga, którzy nie są radzi, że wraz z otwarciem na myśl antyteistyczną, wszystko im się posypało: być może codzienne ludzie cierpienie, udręka zwierząt czy nawet przerwanie egzystencji tu i teraz, to zaledwie drobna niedogodność, urastająca w naszej ocenie do rangi dramatu, a w istocie będąca przemyślanym elementem większej całości której nie jesteśmy w stanie pojąć, dysponując tak marnym hardware, jakim jest nasz mózg. Tym, czym jest lekka kontuzja dla dziecka, które zalewa się łzami po zbiciu kolana (w identycznej histerii, jakby weszło na minę i straciło pół nogi). Byłby to świat wyrastający poza nasze ludzkie, standardowe ramy etyczne (i logiczne). Jeśli rozpatrujemy taki scenariusz, musimy brać pod uwagę, że to co jest po drugiej stronie może być tak odmienne od tego co znamy, że nic z tego co tu robimy, nie zbliży nas nawet do nieuchronnego zderzenia z rzeczywistością sfery ukrytej poza naszą, tj. doczesną domeną bytu. To oczywiście tylko gdybanie, filozofia którą może zajmować się każdy komu pozawala na to ilość szarych komórek i nastrój. Nie musi nieść ze sobą ani właściwej drogi dążenia do istoty rzeczy, ani do niej pretendować (!). Jest po prostu ćwiczeniem umysłu, które warto praktykować, aby lepiej łączyć poszczególne puzzle i nie skończyć na stare lata w jakimś kołku różańcowym, czy innej grupie modlitewnej, łasej na nasze złotówki, mieszkanie czy złote zęby.
________________________
* Oczywiście jest pełno bakterii, a większość jest dla nas neutralna, niektóre natomiast – np. te pracujące w jelitach – są nam niezbędne do życia. Ktoś powie, że w tym właśnie objawia się geniusz Boga: że ten świat jest bardziej złożony niż się wydaje; ludzki umysł nie dostrzega pełni tej złożoności, nie dorównuje boskiemu, a racji tego nie ma prawa do oceny. Jednak kiedy widzimy dzikiego jelenia, który umiera z powodu agresywnego nowotworu, albo dwugłowego, młodego węża, który nie ma szansy skutecznie polować i raczej długo nie pociąganie, to nie widzimy w tym piękna stworzenia i przemyślności, ale chaos i ewolucję, natłok przypadków i eksperymentów natury, ślepego alchemika, który za nic nie bierze odpowiedzialności.
III: ᴪ
Jako że my to nasze ciała, mózgi generujące naszą osobowość, umożliwiające nam odbiór rzeczywistości, cała ta chemia i kombinacje hormonów, to domniemane byt post mortem musi być dalece odmienne od tego do czego się przyzwyczailiśmy, tu i teraz, na ziemi: 1) w pewnym stopniu kaleki, pozbawiony pełnej gamy doświadczeń zmysłowych (?); 2) albo tak szeroki, i tak oddalony od „ustawień” naszego mózgu, parametrów do których przywykliśmy, że wręcz nieludzki (!).
Jeśli dusza trwa, jest nieśmiertelna i trafia do sfery dla niej zarezerwowanej, to nie potrzebuje nosa ani płuc – bo nie oddycha… Nie potrzebuje przypadkowych narzędzi ewolucyjnych, by postrzegać rzeczywistość. A węch i smak? Czy nie mając ciała, zachowuje zmysł dotyku, wie że coś jest ciepłe bądź zimne, odczuwa wahania temperatury? Wizja w której człowiek trafia na ukwiecone Pola Elizejskie, czy staje u bram Raju strzeżonego przez potężne Cheruby, wyposażony w jelita i żołądek, płuca i bijące serce, kłóci się mocno z tym, czego można by oczekiwać, a jednocześnie jest bardzo zgodna z wyobrażeniami prymitywnych społeczności, także tym czego nauczał Paweł (wierzący w przyszłe niebo na ziemi).
Choć osobiście chciałbym aby koncept duszy był faktem, to jednak w ramach przyszłej egzystencji wolałbym mieć powtórkę z życia w jakimś innym wariancie, na tej czy innej planecie, niż trwanie w ramach jakiejś sfery zarezerwowanej dla bytów wiecznych, ale może wynika to z przywiązania do tego co znamy. Z drugiej strony kto gwarantuje odrodzenie w ramach biologii zbliżonej do homo sapiens, a nie jakieś „krewetki” z Dystryktu 9, „kałamarnicy” jak Nowego początku (Arrival) czy ksenomorfa z serii o Ripley, albo czegoś totalnie oddalonego od form jakie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, np. inteligentnej plazmy?* W myśl takich rozważań wariant materialistyczny wydaje się bardziej sensowny, i być może nawet łatwiejszy do zaakceptowania.
I druga sprawa: ciąg pokoleń. Pobyt w zaświatach, to zawsze spotkanie z krewnymi… ale to tworzyłoby całe łańcuchy pokoleń, rodziny nakładające się na siebie, i tak odlegle, że praktycznie obce, no bo czy mamy jakieś związki z naszym prapradziadkiem? Jak to ugryźć, jak to praktykować? Nie mamy chyba póki co sensownych pomysłów, odnoszę wręcz wrażenie, że nikt się nad tym nie zastanawia…
(Wydaje mi się, że wierzący, zadeklarowani katolicy, nie mają takich rozterek w ogóle – a to że ich nie mają, i najwyraźniej nie chcą mieć, jest istotnym świadectwem; jako że nie jest to zdrowy tryb rozumowania, który nie prowadzi do dialogu i lepszej koegzystencji z otoczeniem, powinien być kwestionowany).
________________________
* Bardzo podoba mi się wizja inteligentnych form życia z Równych bogom (The Gods Themselves, 1972) Isaaca Asimova. Nie tyle ta forma egzystencji, co koncept: [UWAGA, SPOILER!] Autor „[…] przedstawia paraświat i jego mieszkańców, którzy dzielą się na dwa rodzaje: miękkich i twardych. Miękcy, których stan skupienia nie jest bliżej określony, posiadają umiejętność zagęszczania lub rozprężania się i żyją w tzw. triadach, czyli trójkach. O Twardych wiemy tylko, że są mądrzy i powstają w wyniku połączenia się dorosłej triady w jedno ciało. Każde z Miękkich ma swoje miejsce w triadzie, która składa się z uczuciowego Emocjonała, mądrego Racjonała i odpowiedzialnego Rodziciela” (https://pl.wikipedia.org/wiki/R%C3%B3wni_bogom). Zapoznawanie się z tym w formie literackiej, bez obrazu, ma niezwykły urok, znany choćby z prozy Dukaja: jesteśmy rzucani na głęboką wodę, w środek rozgrywki, i sami musimy się zorientować, z czym i z kim mamy styczność, co dzieje się dookoła, a wszelkie informacje są nam dawkowane bardzo oszczędnie i etapowo.
•
Krótki list Gratiana z Varsovii
Najważniejsze w życiu są dobre stosunki z innymi ludźmi. Oraz zrozumienie. Zrozumienie dające satysfakcję, płynące z intelektualnego poznania, a także doświadczanie empatii. Życzliwość. Oraz odwaga, by nie nadstawiać drugiego policzka, nie być ofiarą, i kierując się umiarem, prowadzić zdrowe, pozytywne życie (na które nie składa się ani klepanie modlitw, ani odhaczanie kolejnych sakramentów).
„Kiedy Maria [Magdalena] dotarła do miejsca [pochówku], nie znalazła ciała w grobie; poszła więc i powiedziała o tym pozostałym uczniom, a ci uwierzyli, że Jezus zmartwychwstał” (str. 291) – to tyle, jeśli idzie o historię przemieszaną z legendą. Ona spostrzegła b r a k ciała w otwartym grobowcu, a oni u w i e r z y l i, że zwłok nie wykradziono (!). Znacznie później wymyślono opowieść o niekopalnym poczęciu i narodzinach z dziewicy – prorok stał się synem bożym, a później samym Bogiem... w którego imieniu – tak jak w imieniu Ojca – przelano oceany krwi.
grudzień 2023 i początek stycznia 2024
(2006)
[Peter, Paul, and Mary Magdalene. The Followers of Jesus in History and Legend]
„W niniejszej książce starałem się wykazać, że Piotr, Paweł i Maria Magdalena, podobnie zresztą jak Jezus, byli żydowskimi apokalipsystami. Myśliciele apokaliptyczni uważali, że koniec wszystkiego będzie nowym początkiem: ziemia powróci do pierwotnego, rajskiego stanu […]” (str....
2023-12-16
(1972)
[First Blood]
„Wietnam podzielił społeczeństwo Stanów Zjednoczonych na dwa obozy […]” (str. 8). Pełnowymiarowa interwencja zbrojna trwała w latach 1964-1975, pochłonęła prawie 60 tysięcy ofiar śmiertelnych, a setki tysięcy uczyniła kalekami*, finalnie zaś zakończyła się klęską. Stała się traumą kilku pokoleń Amerykanów: tych którzy przetrwali, weteranów, oraz tych którzy doczekali ich powrotu**. Powstało o tym sporo książek i filmów, a powieść Morrella (1943) jest jedną z nich***. Pisaną w trakcie konfliktu.
„[Rambo] Wraca, ale przywozi z Wietnamu coś, co dziś nazywamy psychicznym syndromem pourazowym [zespół stresu pourazowego, PTSD]. Na wojnie przeżył piekło, nawiedzają go straszliwe koszmary, jest rozgoryczony, bo choć tyle poświecił dla ojczyzny, ludzie traktują go obojętnie, niekiedy nawet wrogo. Postanawia więc wyjść poza nawias społeczeństwa i chadzać bocznymi ścieżkami kraju, który ukochał. Zapuszcza długie włosy, przestaje się golić, skromny dobytek dźwiga w przerzuconym przez ramię śpiworze i wygląda jak ci, których wówczas nazywaliśmy hipisami” (str. 8). Kiedy jesienią ‘74**** trafia do Madison, fikcyjnego miasteczka w górzystym stanie Kentucky, jego obecność wzbudza sprzeciw miejscowego komendanta, Wilforda Teasle.
„Żeby podkreślić, jak krańcowo różnią się nasi bohaterowie [reprezentujący dwa pokolenia, weteran wojny wietnamskiej, aktualnie trwającej, i koreańskiej, z lat 50.], zbudowałem powieść w ten sposób, że po fragmencie opowiedzianym z punktu widzenia Rambo, następuje narracja z perspektywy Teasle’a [weterana wojny koreańskiej (1950-1953)], a fragmenty te występują na przemian [nie jest to jednak narracja pierwszoosobowa]. Miałem nadzieję, że dzięki temu zabiegowi czytelnik będzie się identyfikował i z jedną postacią, i z drugą, a jednocześnie pozostanie wobec nich ambiwalentny. Który z nich jest bohaterem, a który złoczyńcą? Może obaj są złoczyńcami? A może obaj bohaterami? Finałowa konfrontacja między Rambo a Teasle’em miała pokazać, że w tej mikrowersji wojny wietnamskiej i postaw, jakie przyjmują wobec niej Amerykanie, eskalacja siły prowadzi tylko do jednego: do klęski. […]
Obowiązki na uczelni spowodowały, że skończyłem książkę dopiero, kiedy w roku 1970 opuściłem Penn State University i przez rok wykładałem na University of Iowa. Od opublikowaniu jej w 1972 została przetłumaczona na osiemnaście języków, aż w końcu stała się podstawą scenariusza znanego filmu [z Sylvestrem Stallone w roli głównej], który wszedł na ekrany w 1982. Tych, którzy widzieli tylko film, zakończenie powieści bardzo zaskoczy – wytwórnia postanowiła je zmienić, dzięki czemu mogły powstać dwie kolejne części z tym samym bohaterem” (str. 9).
Przekład Jana Kraśko (Kraśki?; rocznik ‘54) czyta się świetnie: ładne, dobrze zbudowane zdania, bezpretensjonalne dialogi – od razu czuć, że mamy do czynienia z prawdziwym pisarzem, który ma sobą pewien dorobek i rozumie intencje autora (właściwie kolegi po fachu). Nie jest on jednak idealny, trafiają się drobne błędy, typu kalki językowe, przekręcone powiedzonka, pomylone słowa, trafiają się też wyrazy w wariantach nieco już archaicznych, lub mniej popularnych (co jednak nie może być zarzutem).
Mimo deklaracji Morrella, książka nie jest o rozłamie w amerykańskim społeczeństwie, dotyczy raczej osobistego dramatu jednostki, a w zasadzie tysięcy poborowych i ochotników, którzy trafiają do maszynki do mięsa, i wracają pokaleczeni, fizycznie lub psychicznie, a nierzadko na oba sposoby. Jest o tym, jak bardzo są osamotnieni i niezrozumiani, nie dając sobie rady ze swoimi doświadczeniami.
Książka stawia na realizm; można mieć wątpliwości, czy kilkudniowe bieganie po górach z połamanymi żebrami oraz wystawianie się na wilgoć i ziąb nie byłby na tyle dotkliwe, że Rambo nie dałby rady postawić na nogi całego Kentucky, jednak poza tym, wpadką narratora z nietoperzami i pewnymi uproszczeniami fabularnymi, dostajemy historię w którą można uwierzyć. Morrell, w czasie pisania zbliżający się do trzydziestki, wykazuje się dużą dojrzałością, znajomością psychologii i zamiłowaniem do refleksji. Nie jest to typowe czytadło przeładowane akcją, ale dramat który angażuje czytelnika. Jest to też historia w pewnym stopniu uniwersalna, którego akcja mogłaby rozgrywać się gdzie indziej, w innym okresie. Wyjąwszy wstęp napisany po latach, i to, że w około 1/3 (str. 48) Rambo prowokacyjnie klnie po wietnamsku, słowo WIETNAM nie pada w tekście powieści ani razu (!). To jest w domyśle.
Poza oczywistymi uproszczeniami, kwalifikującymi się do przeróbki (takimi jak odpalanie auta poprzez łączenie kabelków, czy pominięty sposób pozyskania lasek dynamitu), które są typowymi drogami na skróty, i dla bardziej wymagającego odbiorcy nie będą satysfakcjonujące, warto by zastąpić dłużyzny jakimiś przemyśleniami, być może bardziej dookreślić bohatera. Z jednej strony, utrudniłoby to identyfikację z Rambo, z drugiej jednak, i tak nie jest typowym everymanem – gdyby tak miało być, zaprezentowano by go nam jako zwykłego szeregowca z poboru, a tak przecież nie jest*****. Dowiadujemy się, że pochodzi z Kolorado (str. 105), z katolickiej rodziny******, że ojciec jest alkoholikiem a matka zmarła na raka; w domu było biednie, brakowało na jedzenie i dochodziło do przemocy; w wyniku złej sytuacji ekonomicznej, bohater porzuca szkołę, choć umotywowane jest to inaczej, można się domyślać, że także dlatego zaciąga się do wojska (str. 111). I to w zasadzie tyle. Książkowy Rambo wygląda jak Al Pacino z Serpico (1973), i nie pokrywa się w pełni z wersją filmową, znacznie złagodzoną*******.
________________
* Upamiętnia je Vietnam Veterans Memorial w Waszyngtonie: 58 325 zabitych. Do tego 313 tysięcy rannych (w tym 153 311 z trwałymi uszkodzeniami ciała) i 2413 zaginionych. To sporo jak na kraj prawie trzydzieści razy mniejszy od USA, o powierzchni zbliżonej do nabrzeżnej części stanów Zachodniego Wybrzeża (i mówimy tylko o jego południowej części, choć walki odbywały się również na terytorium Laosu i Kambodży). Wspomniane miejsce pamięci odwiedza Ponter Bondit, bohater Neandertalskiej Paralaksy (2002-2003), i ma w związku z tym bardzo smutne, a dla nas zawstydzające refleksje. (Co przerażające, w czasie trwania konfliktu zginęło ok. 2 milionów cywilów, 900 tys. żołnierzy Wietkongu, a do tego należy wliczyć również poległych po stronie sił Repubiki – tj. Wietnamu Południowego – oraz innych uczestników interwencji: Australijczyków, Nowozelandczyków i Azjatów z krajów sprzymierzonych z Zachodem).
** Identycznie miało miejsce z radziecką interwencją w Afganistanie (1979-1989), która rozpoczęła się raptem kilka lat po klęsce Amerykanów. W III części Rambo (‘88), tytułowy bohater udaje się właśnie tam, aby uwolnić pułkownika Trautmana i wesprzeć mudżahedinów, z którymi Amerykanie będą zmagać się później dwadzieścia lat (2001-2021), aż do haniebnego porzucenia kraju na pastwę Talibów.
*** W Polsce znamy go z dziesiątek hollywoodzkich hitów, różnie podchodzących do tematu, niezliczonych wątków w różnych produkcjach, niekiedy niezwiązanych z samą wojną, oraz seriali. W filmie Taksówkarz [Taxi Driver] (1976), Robert De Niro gra Travisa Bickle’a, mężczyznę borykającego się z bezsennością, który po powrocie z Wietnamu nie umie uporządkować swojego życia. Choć samej wojny w filmie nie ma, bo akcja dzieje się w Nowym Joru, ta jednak w jakimś stopniu została z bohaterem, który zestawia wojenne realia z brutalną, konsumpcyjną atmosferą miasta. Forest Gump, bohater filmu o tym samym tytule (1994), też trafia do Wietnamu, i poznaje tam porucznika Dana, który wróci do domu jako kaleka, a potem przez długi czas, nie będzie umiał sobie z tym poradzić. W II części Rambo (1985), bohater wraca do piekielnych Indochin, aby uwolnić amerykańskich jeńców. Polski widz, oglądał zapewne kilkukrotnie także takie obrazy jak: Łowca jeleni [The Deer Hunter] (1978), Czas Apokalipsy [Apocalypse Now] (1979), Full Metal Jacket (1987), Pluton [Platoon] (1986), Good Morning, Vietnam (1987) czy Urodzony czwartego lipca [Born on the Fourth of July] (1989).
**** Upalny 1 października (str. 16) 1974, poniedziałkowe popołudnie (str. 18), pół roku po demobilizacji (str. 17). Rok w powieści nie pada, ale można to łatwo ustalić (czas akcji: od 1950 mija ponad 20 lat – str. 51/87 – zatem fabuła rozgrywa się po 1970; 1 października wypadał w poniedziałek ‘74).
***** Rambo przeżył niewolę, był członkiem elitarnych zielonych beretów (US Army Special Forces) odznaczonym Medal of Honor. Kiedy Rambo trafia do gabinetu Teasle’a, wykazuje zainteresowanie jego medalem z Korei (Distinguished Service Cross), niższemu rangą niż jego odznaczenie, ale równie istotnym. To był moment, kiedy obaj mężczyźni mogli się porozumieć, Rambo ewidentnie dążył do wymiany zdań na ten temat. Niestety komendant go zignorował.
****** Matka Teasle’a, także katoliczka, umiera przedwcześnie, bo nie chce zdecydować się na aborcję (choć wie że płód zatruwa jej organizm). Po tym wydarzeniu, jego ojciec traci wiarę.
******* Po powrocie do kraju, zabija nożownika – „wielkiego Murzyna” – być może jego własnym ostrzem, oraz jego kompana (str. 22). Ta pierwsza śmierć przedstawiona jest jako akt samoobrony, ale i natychmiastowej zemsty; druga natomiast jako przejaw furii, którą można było sobie odpuścić. Mężczyznę szkolono w sprawnym zabijaniu, i mimo że nie jest już na wojnie – robi z tego użytek. Nie nadstawia drugiego policzka. Uciekając z aresztu w Madison, Rambo zabija policjanta. Kradnie motocykl, i udaje się w góry. Planuje przekroczyć granicę z Meksykiem, ale z Kentucky do Rio Grande droga daleka. Finalnie trup ściele się gęsto, a kiedy zachodzi refleksja i opamiętanie, jest już późno na ucieczkę. (Ściągający staje się ściganym, ale tylko na krótko – potem Rambo nie walczy już o życie, ale o godny koniec). Tytuł (Pierwsza krew) brzmi dobrze, ale ciężko go powiązać z akcją książki, bo główny bohater przelał morze krwi, a w trakcie powieści po prostu korzysta ze swoich morderczych umiejętności.
•
Każdy kto choć trochę interesuje się kinematografią, wie że nim ekranizacja książki trafiła do kin, na pokazach próbnych wyświetlano dwa warianty finału: tragiczny* i optymistyczny. Wersja, w której główny bohater zachowuje życie, miała być odbierana lepiej, i ostatecznie trafiła do filmu – otwierając furtkę dla kontynuacji. Każdy kolejny film był gorszy, a te ostatnie, kręcone już ze Stallone po sześćdziesiątce i siedemdziesiątce, okazały się dla mnie nieprzyswajalne.
________________
* Rambo: Pierwsza krew (1982) | Alternatywne zakończenie | Wersja reżyserska
https://www.youtube.com/watch?v=FWWWT6PqWp0
•
„W Stanach Zjednoczonych wojna wywoływała ostre konflikty społeczne. […] Powiększenie zakresu poboru i rosnące straty w Wietnamie prowadziły do masowego uchylania się od obowiązkowej służby wojskowej (ucieczki do Kanady i Meksyku, a nawet potajemnie na Kubę). 20 tysięcy osób znalazło się w sytuacji ukrywających się dezerterów, a około tysiąc osadzono w więzieniach.
Wśród żołnierzy walczących w Wietnamie szerzyła się narkomania. W 1971 roku liczba wojskowych hospitalizowanych w szpitalach z powodu przedawkowania narkotyków znacznie przewyższała liczbę rannych w walce [!]. Według oficjalnych danych służby medycznej armii USA, 30% powracających z Wietnamu weteranów cierpiało na długotrwałe problemy psychiczne (PTSD), a 20% – przejściowo. Zaostrzyły się też konflikty między bogatymi i biednymi warstwami społeczeństwa, jako że poborowi pochodzili w większości z tych ostatnich.
Najmocniej odczuwalnym problemem z dyscypliną w szeregach armii amerykańskiej stał się tzw. fragging (z ang. fragmentation – rozdrobnienie, rozbicie, rozpryśnięcie się), czyli wrzucenie granatu do namiotu lub strzał w plecy dowódcy, który np. wydał rozkaz wykonania zbyt niebezpiecznego, w opinii żołnierza, zadania. W latach 1969–1971 US Army donosiła o ponad 700 incydentach »fraggingu«, co zaowocowało 82 przypadkami śmierci i 651 zranień. Tylko w 1971 roku doliczono się 1,8 takich incydentów na każdy tysiąc żołnierzy.
Brutalnie rozpędzano demonstracje antywojenne. Przypadkiem skrajnym była masakra na uniwersytecie w Kencie, gdzie w 1970 roku Gwardia Narodowa zastrzeliła czterech demonstrujących studentów. […]. Duża część społeczeństwa amerykańskiego doszła do wniosku, że działania wojsk amerykańskich w Wietnamie są nielegalne lub wręcz zbrodnicze. To doprowadziło do ogromnego spadku zaufania do sił zbrojnych i instytucji rządowych. Konflikty te miały wpływ na reorganizację armii amerykańskiej, która została całkowicie uzawodowiona w okresie rządów prezydenta Nixona i jego następców” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojna_wietnamska).
•
Materiały promocyjne audiobooka, reklama i wypowiedzi lektora:
https://www.youtube.com/watch?v=i-4WnAc1ixU
https://www.youtube.com/watch?v=gFLTXqKN-Xc
https://www.youtube.com/watch?v=K1s06sIF5hU&t=10s
•
UWAGI (wyd. 2004, wyd. II, tłum. Jan Kraśko [ceglasta okładka z fatalną czcionką i grzechotnikiem w płomieniach*]): str. 8 – psychicznym syndromem pourazowym (zespół stresu pourazowego, PTSD); str. 16 – gaz do deski (gaz do dechy); str. 52 – Trzymałem twarz... (kalka z angielskiego, starałem się zachować twarz i trzymałem nerwy na wodzy); str. 60 – „Znów ciągnęło go na wymioty” (...zbierało mu się na wymioty) + wietrzyć (węszyć); str. 67 – przewrócił się (przechylił się – w końcu helikopter wisi w powietrzu); str. 68 – zadarty kogut (wspięty/wyprężony kogut, zadarty grzebień); str. 80 – „[…] ukrywania się i ucieczki, ukrywania się i ucieczki” (x2?); str. 88 – zachodzi go z tyłu (od tyłu?); str. 99 – wypowiedź wypadłaby realistyczniej (i lepiej dla ucha), gdyby zamiast „Zakłócenia są za duże” padło „Za duże zakłócenia”; wcześniej jest dialog w którym Teasle nazywa Rambo „chłopakiem” – ogół przeżyć jakie im zafundował, oraz aktualny stan psychiczny, uzasadniałby by inne określenie (np. „skurwiel” itp.), co zresztą dalej ma miejsce; str. 106 – „A teraz Teasle zaatakuje na całym froncie, a teraz nadszedł czas zapłaty i pokuty” (samo „teraz nadszedł czas…”, bez „a” po przecinku, brzmi lepiej); str. 110 – nie istniejącego (nieistniejącego); str. 123 – zareaguje-zareagował (nieplanowane powtórzenie); str. 121 – drogi-drogi (nieplanowane powtórzenie); str. 129 – „drzewce rzucało” (drzewiec rzucał, trzonek rzucał?); str. 143 – rynek (plac). Kilka „wtem” warto by zamienić na „w tym momencie”. „Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu” – tj. stronę internetową (stopka).
Str. 66 – czy po uśmierceniu strzałem w twarz, w wyniku którego ofiara traci „górną połowę czaszki” ofiara będzie jeszcze miała mimowolną reakcję chwycenia się za twarz? Raczej nie.
Str. 69 (i dwie strony dalej) – problem z liczbą psów: „[…] zastrzelił dwa z nich. […] Rambo szybko zastrzelił jednego z nich [tj. trzeciego już psa]. Drugi poślizgnął się i zsunął za krawędź urwiska. Zamiast puścić smycz, policjant [Jeremy] próbował go wciągnąć z powrotem – stracił równowagę i wlokąc za sobą trzeciego psa, runął w przepaść” – 3 zastrzelone, 2 spadły: razem minus 5. Na str. 71 Orval nie spostrzegł jednego trafienia, i zakłada że dwa zostały uśmiercone ze strzelby, a trzy po prostu spadły w dół. Ale to normalne, że w czasie zamieszania nie miał pełnego oglądu na sytuację.
Str. 131 – tutaj Morrell serwuje trochę bzdur o nietoperzach: „[…] po jego rękach pełzają [sic!] jakieś łaskoczące ohydztwa, że już go podskubują […]. Wiedział, że mogą pożreć [obeżreć?] trupa do kości, i że już wgryzały mu się w ramiona […]. Jeśli się dobudzą i go wyczują, zaatakują całą chmarą, pokryją od stóp do głowy i zagryzą na śmierć pośród jego wrzasku. […]
O ile przedtem cię nie pożrą.
Nietoperze? […] Te tutaj mnie nie pożrą, nie ten gatunek” – żaden gatunek.
Na str. 133 czytamy: „Atakowały go […]”. Dalej autor – i jednocześnie Rambo – dochodzą do wniosku, że jednak nie, ale nadal rezerwują tę możliwość dla innych gatunków, tymczasem nawet drapieżne nietoperze, polujące nie tylko na owady ale i niewielkie ptaki, czy nietoperze-wampiry, nie są dla człowieka groźne. Oczywiście, przenoszą wściekliznę, ale żerują indywidualnie. Mają małe mordki, ewolucyjnie nie są dostosowane do tego by atakować większe zwierzęta, ani zwyczajów pokrewnych piraniom.
Str. 134 – „Przewodnik dał sygnał […]” – nietoperze nie mają raczej przewodników stada (?).
+
Przez większość książki Rambo biega, robi wygibasy, wspina się i śpi z połamanymi żebrami, tymczasem ten kto miał chociażby obite żebra, z bladym sińcem – wie, że ból jest tak przeszywający, że nie idzie na tym boku spać. Boli nawet kaszel. Ponadto brak izolacji cieplnej, spanie w cienkich ubraniach w górach, przebywanie w wilgotnym terenie, w korytarzu opuszczonej kopalni lub jaskini, nawet jeśli to raptem kilka dni, skutkuje drastycznym pogorszeniem kondycji organizmu, a najpewniej dotkliwym zapaleniem układu moczowego.
________________
* Ok. 160 stron (przy podwójnej ilości w innych wydaniach), czcionka jak z samizdatu, obniżająca przyjemność kontaktu z powieścią (i jednocześnie wydłużająca czas lektury). Jeśli ktoś ma szansę kupić inne wydanie, nie powinien się wahać.
(1972)
[First Blood]
„Wietnam podzielił społeczeństwo Stanów Zjednoczonych na dwa obozy […]” (str. 8). Pełnowymiarowa interwencja zbrojna trwała w latach 1964-1975, pochłonęła prawie 60 tysięcy ofiar śmiertelnych, a setki tysięcy uczyniła kalekami*, finalnie zaś zakończyła się klęską. Stała się traumą kilku pokoleń Amerykanów: tych którzy przetrwali, weteranów, oraz tych...
(2018)
[Bruce Lee: A Life]
Od chuligana do ikony popkultury: krótkie, intensywne życie Bruce’a Lee (1940-1973).
Polly’emu (1971) nie brakowało materiałów*, dlatego nie poszerza tekstu opisem realiów, nie robi wprowadzenia historycznego ani rozbudowanych biogramów innych postaci, sprowadza to do absolutnego minimum. Jest skupiony na swoim bohaterze, tym kim był, na jego ambicjach i planach. Jak na zaledwie 32 lata życia, przerwanego w przełomowym momencie aktywności zawodowej, jest to dosyć pokaźny tom, przybliżający wszystkie etapy kariery – przy jednoczesnym unikaniu dłużyzn i niezdrowych sensacji.
Autor wykonał ogromną pracę zestawiając różne źródła, wspomnienia i korespondencje, dokonując weryfikacji poprzez liczne rozmowy i listy. Wyszła z tego drobiazgowa, obszerna biografia, napisana ze zdrowym dystansem i troską o fakty – wiarygodny portret aktora, wciąż żywego w umysłach milionów, mimo kilku dekad od swojej śmierci.
Wciągająca książka, także dla tych którzy nie są fanami Bruce’a Lee i sztuk walki (8/10).
______________________________________
* „Obejrzałem wszystko, co kiedykolwiek nakręcił Bruce, i zrobiłem obszerne notatki. Przeczytałem wszystko, co kiedykolwiek napisano o Brusie, i zrobiłem obszerne notatki. Potem przeprowadziłem wywiady ze wszystkimi, którzy kiedykolwiek znali Bruce’a i byli skłonni rozmawiać, i zrobiłem obszerne notatki. Następnie zestawiłem wszystkie te notatki w porządku chronologicznym w jednym dokumencie Worda. Ostatecznie plik miał ponad dwa tysiące pięćset stron i zawierał milion słów” (str. 518-519).
•
Tekst przekładu (Łukasz Müller, 2019) jest bardzo przystępny, prosty i zgrabny. Tylko nieliczne zdania przypominają, że obcujemy z tłumaczeniem. Od czasu do czasu, zamiast sformułowania formalnego, pojawia się kolokwializm (np. ochrzaniony zamiast zbesztany), ale zawsze jest dobierany ze smakiem i pasuje do całości. Biografia nie ma fabularyzowanych scenek, ale niektóre dialogi są rekonstruowane.
•
UWAGI (wyd. I, Kraków 2019, tłum. Łukasz Müller): str. 17 – Sowinski (Sowiński?); str. 19 – bawołu (bawoła?); str. 51 – buntowniczy teddy boys (boy); str. 88 – jego-jego (drugie do podmiany na „własnej”); str. 113 – Vancouverze (Vancouver – bez odmiany?); str. 282 – „Mało brakowało, żeby w ogóle nie wpadł do wody”, w ogóle („1. generalnie, w zasadzie; 2. zupełnie, w żaden sposób; ani trochę”, https://sjp.pl/w+og%C3%B3le) – co tłumacz miał na myśli, czy basen był częściowo pusty?; str. 376 – „Yellow Faced Tiger (Tygrys o żółtej twarzy)” – tj. Żółtolicy tygrys; str. 385/386 – „Czterej mężczyźni mieli kilka dni wolnych przed przylotem Nory Miao i reszty ekipy filmowej z Hongkongu”, na kolejnej stronie czytamy „Nora przyjechała z drugą ekipą kilka dni wcześniej” – wcześniej niż pierwotnie planowano?; str. 387 – powiedział-powiedział; str. 490/491 (i dalej) – świadek (biegły). Przypis na końcu: jeśli autor ma na myśli penis, to nie jest on mięśniem (może chodzi o masturbację?). Burdel w transkrypcji, np.: Jong Guo (str. 25, transkrypcja angielska, w pinyin Zhōngguó/Zhōnghuá); dżiu-dżitsu (str. 33, transkrypcja najbardziej rozpowszechniona – ju-jitsu, zapis japoński – jūjutsu); Mao Zedong (str. 35, oficjalny pinyin, dawniej Mao Tse-tung, tj. Ce-tung).
(2018)
więcej Pokaż mimo to[Bruce Lee: A Life]
Od chuligana do ikony popkultury: krótkie, intensywne życie Bruce’a Lee (1940-1973).
Polly’emu (1971) nie brakowało materiałów*, dlatego nie poszerza tekstu opisem realiów, nie robi wprowadzenia historycznego ani rozbudowanych biogramów innych postaci, sprowadza to do absolutnego minimum. Jest skupiony na swoim bohaterze, tym kim był, na jego...