-
ArtykułyLubimy czytać – ale gdzie najbardziej? Jakie są wasze ulubione miejsca na lekturę?Anna Sierant8
-
Artykuły„Rękopis Hopkinsa”: taka piękna katastrofaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyTrzeci sezon „Bridgertonów” tuż-tuż, a w Świątyni Opatrzności Bożej niecodzienni gościeAnna Sierant4
-
ArtykułyLiteratura młodzieżowa w Polsce: Słoneczna wiosna z Martą ŁabęckąLubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-04-16
2024-04-13
Książki mają magiczną moc przenoszenia w czasie, bo podczas czytania tej książki czułam się jakbym cofnęła się do nastoletnich lat, gdy namiętnie czytałam takie serie jak „Zmierzch”, „Akademia wampirów” czy „Upadli”.
Biorąc do ręki „Black Bird Academy” nie zdawałam sobie sprawy jak głęboki mam sentyment do tego typu historii. I chociaż ostatnio zaczęto używać słowa: „romantasy” na połączenie romansu z fantastyką, to ja już dawno takie książki czytałam tylko nie było dla nich odpowiedniej nazwy. 😆
Nakreślam wam tę sytuację, dlatego żebyście wiedzieli skąd bierze się mój pozytywny odbiór tej książki, chociaż obok przebija się do głosu rozsądek, że sama książka nie była mocno odkrywcza. Autorka tworząc szkołę dla egzorcystów, która szkoli adeptów do tego, by tropili i pozbywali się demonów i innych upiorów, mimo wszystko czerpie dużo motywów, które są już nam ogólnie znane, a przynajmniej mi, która niejedną książkę w takim klimacie czytała. Oczywiście dodaje swoje stwory i pomysły, ale nie na tyle, bym uznała tę książkę za odkrywczą. To co spotyka główną bohaterkę po spotkaniu z demonem też nie jest mi obce, chociaż muszę przyznać, że sama kreacja bohaterki mi się podobała tym jak zadziorną postacią była i mimo całej nieciekawej dla niej sytuacji się nie poddawała. Plus też za jej duże poczucie humoru, które było bardziej sarkastyczne.
Nawet fajnie, że w tej części było więcej akcji niż romansu, chociaż autorka tak budowała napięcie w relacji głównych bohaterów, że już chciałam, by popchnęła dalej relację Leaf i Falco, który jest jednym z najlepszych egzorcystów.
À propos Leaf i jej „demona" to tak trochę przeczuwałam, że nie będzie tak mrocznie jak się na początku wydawało, ale nie mogę tego wskazać jako wady, bo przecież większość tego typu książek, gdzieś się tam stara obróć akcję w bardziej pozytywną stronę. Dobrze jednak, że są momenty, które autorka pozostawiła jako mocniejsze.
Zakończenie dało mi połowiczną satysfakcję, bo demoniczna akcja była w porządku i nawet lekko mnie zaskoczyła obrotem, ale samiuteńka końcówka z relacją bohaterów wprowadziła wątek, za którym nie przepadam.
Jednak przez to wszystko przebija się taki mój własny nastoletni sentyment do tego typu historii i to był dobrze spędzony czas, który z chęcią przedłużę za sprawą kolejnych tomów.
Książki mają magiczną moc przenoszenia w czasie, bo podczas czytania tej książki czułam się jakbym cofnęła się do nastoletnich lat, gdy namiętnie czytałam takie serie jak „Zmierzch”, „Akademia wampirów” czy „Upadli”.
Biorąc do ręki „Black Bird Academy” nie zdawałam sobie sprawy jak głęboki mam sentyment do tego typu historii. I chociaż ostatnio zaczęto używać słowa:...
2024-04-09
Dwunastoletni Edward jako jedyny przeżywa katastrofę lotniczą, w której ginie prawie 200 osób. Wśród ofiar są jego rodzice i starszy brat. Poznajemy jego historię z dwóch płaszczyzn, tej po tragedii i w trakcie lotu.
Nie tylko rodzina Edwarda dostaje tutaj swoją przestrzeń, bo autorka postanowiła pokazać też nam kilku innych pasażerów tragicznego lotu. Dzięki temu tragedia przestaje być bezosobowa. Też jako ciekawostkę mogę napisać, że przy końcowych scenach doprowadzających do rozbicia się samolotu, autorka posłużyła się zapiskami z dwóch autentycznych katastrof lotniczych. Jest to tym bardziej ważne, że w 2010 roku katastrofę samolotu linii Afriqiyah Airways podczas rejsu 771 przeżył jedynie dziewięcioletni chłopiec, który zainspirował autorkę do napisania tej powieści. Coś co wydaje się niemożliwie, dzieje się naprawdę...
Edward musi radzić sobie z brzemieniem ocaleńca, które działa w jego życiu na wielu frontach. Społeczeństwo nie daje mu spokoju tworząc historię jaki jest niezwykły i zalewając internet informacjami na jego temat, rodziny ofiar chcą od Edwarda, by podążał w życiu ścieżką ich zmarłych bliskich, a Edward nie potrafi pojąć czemu jako jedyny przeżył katastrofę. Do tego dochodzi przeżycie żałoby po rodzicach i bracie. Taka kumulacja traumy, napięcia i oczekiwań byłaby ciężka dla każdego dorosłego, a co dopiero dla dwunastolatka.
Pogodzenie się z losem i pójście dalej jest o tyle trudne, że w ciągu kilku lat, które opisuje autorka, Edwarda dopadają kryzysy. Jak sobie radzić z pojęciem tego, że w pewnym momencie jest się w wieku swojego starszego brata w chwili jego śmierci...
Jednak w tym wszystkim jest ten dobry promyk, bo Edward nie jest zupełnie sam i ma obok siebie ciocię i wujka oraz nowo poznaną sąsiadkę, która jest jego rówieśniczką. Zakończenie daje nadzieje na to, że da się żyć z takim brzemieniem. Podobało mi się to jak autorka potrafiła przekazać emocje bohaterów i jak wielowątkowy przekaz łączy się ze sobą i zostawia chwilę na refleksję.
Dwunastoletni Edward jako jedyny przeżywa katastrofę lotniczą, w której ginie prawie 200 osób. Wśród ofiar są jego rodzice i starszy brat. Poznajemy jego historię z dwóch płaszczyzn, tej po tragedii i w trakcie lotu.
Nie tylko rodzina Edwarda dostaje tutaj swoją przestrzeń, bo autorka postanowiła pokazać też nam kilku innych pasażerów tragicznego lotu. Dzięki temu...
2024-04-06
Czwarta część „Szczurów Wrocławia” dzieje się dwa tygodnie po wydarzeniach z pierwszej części, czyli pierwszego przypadku, gdy zmarli wracają do żywych. Horda zombie opanowuje Wrocław i tylko nielicznej garstce osób udaje się przeżyć. Robert J. Szmidt skonstruował tak świat, że poradzenie sobie z plagą zombie wydaje się praktycznie niemożliwe, ale ludzie za wszelką cenę starają się opracowywać metody na to, by oczyszczać ulice z nieumarłych. Przez te dwa tygodnie świat, który wszyscy znali został zniszczony, a Ci, którzy nie chcą dołączyć do grona powiększającego się w szybkim tempie nieumarłych, muszą dostowawać się do sytuacji i kombinować jak przetrwać.
Autor po raz kolejny postanowił stworzyć żywego antybohatera, którego za swoje czyny względem ludzi mamy ochotę rozszarpać. Myślałam, że dorównanie do gangu Sprychy, którego poznaliśmy w „Kratach” będzie trudne, ale Robert J. Szmidt świetnie sobie radzi w wykreowaniu postaci grubo ciosanymi złem. Tutaj jeszcze dochodzi ten aspekt, że tam, gdzie ludzie nie spodziewali się po więźniach skazanych za morderstwa niczego dobrego, tak tutaj zła jest jedna osoba, ale która w łatwy sposób potrafi do siebie przyciągnąć nieświadomych niczego ludzi ofertą pomocy w wydostaniu się z miasta i znalezieniem bezpieczniego miejsca.
Nie myślcie, że to już koniec „nowości”, które serwuje nam autor, bo obok ludzkich zwyroli, wygłodniałych psów, które rzucają się na ludzi i hordy zombie pojawią się Rosjanie, którzy chcą przejąć miasto. W książce dostajemy pokaz tego jak rosyjskie wojsko jest dobre w manipulacji swoimi ludźmi. Co jest bardzo aktualnym obrazem.
Ten tom nie byłby pełnoprawną częścią tej serii, gdyby nie jej w większości fatalistyczny wydźwięk, ale zakończenie wreszcie daje jakiś powód do poczucia sukcesu, chociaż nie obyło się bez ofiar. Podziwiam pomysły i wykonanie, które autor włożył w ten tom. Wstępnie kolejna część pojawi się dopiero za rok, ale już jest na mojej liście książek do przeczytania.
Czwarta część „Szczurów Wrocławia” dzieje się dwa tygodnie po wydarzeniach z pierwszej części, czyli pierwszego przypadku, gdy zmarli wracają do żywych. Horda zombie opanowuje Wrocław i tylko nielicznej garstce osób udaje się przeżyć. Robert J. Szmidt skonstruował tak świat, że poradzenie sobie z plagą zombie wydaje się praktycznie niemożliwe, ale ludzie za wszelką cenę...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-04
To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością Anety Jadowskiej, jednak wcześniej nie czytałam od niej komedii kryminalnej, więc i tak mogłam się poczuć jakbym sprawdzała ją pierwszy raz. Pisząc te słowa uśmiecham się przed ekranem komputera, bo z ogromną radością mogę zaliczyć komedię kryminalną autorki do wąskiego grona tych, które mi odpowiadają poczuciem humoru, brakiem niezrozumiałych zachowań ze strony bohaterów i nie zabieraniem powagi tam, gdzie potrzeba. Umieszczaniem żartu w naturalnych sytuacjach, a nie stworzonych na siłę pod śmieszność.
Bawiłam się prześwietnie. 😍
Z tym gatunkiem mam zawsze nie lada problem, a jednak staram się poznawać nowe, bo potem trafiam na kogoś kto mi w pełni odpowiada i przerasta moje oczekiwania. Już dawno nie pamiętam, by któraś z komedii podobała mi się tak mocno jak ta. Na pewno będę nadrabiać poprzednią serię kryminalną autorki, która również dzieje się w Ustce.
Dużym atutem książki jest jej nadmorska lokalizacja i wiekowy opuszczony dom, który dziedziczy główna bohaterka Nina. Dokładając do tego włamanie i trupa wraz z podejrzeniami kierowanymi w stronę Niny robi się nieprzyjemnie dla naszej bohaterki. Jednak może liczyć na wsparcie przyjaciółek, które niczym walkirie przybywają jej z odsieczą. Fajnym wątkiem jest to, że kobiety poznały się na czacie dla pisarek, bo Nina ma marzenie wydać książkę, a Zuza i Agata już są poczytnymi autorkami. Ciekawie też obserwować jaki wpływ na ich postrzeganie i sposób pracy ma to, że Agata publikuje powieści pod własnym nazwiskiem, a Zuza ma dwa pseudonimy. Ze swoim pisarskim zmysłem podejmują się dowiedzenia po co ktoś włamywał się do opuszczonego domu.
Barwnie wykreowane postacie, ciekawa fabuła, żarty sytuacyjne i popkulturalne, które mnie ubawiły, przyjemnie dodany wątek romantyczny głównej bohaterki, pies, który szeka tak, jakby śpiewał piosenki Dolly Parton 😆 i policjanci, którzy nie są tępi i potrafią się przyznać do błędu.
Jeżeli szukacie czegoś luźniejszego to sprawdźcie Gracje z Ustki.
To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością Anety Jadowskiej, jednak wcześniej nie czytałam od niej komedii kryminalnej, więc i tak mogłam się poczuć jakbym sprawdzała ją pierwszy raz. Pisząc te słowa uśmiecham się przed ekranem komputera, bo z ogromną radością mogę zaliczyć komedię kryminalną autorki do wąskiego grona tych, które mi odpowiadają poczuciem humoru,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-02
„Zło rozkwita wiosną” dopełniła taką nieoficjalną serię w serii jubileuszowej. Z okazji 100. rocznicy wydania pierwszej książki Agathy Christie możemy zbierać jubileuszowe wydania jej książek. Od samej rocznicy minęły co prawda 4 lata, ale czy to nie cudowne, że razem z tym wydaniem jeszcze wzrosła popularność książek autorki i na prośbę czytelników i ich zaangażowania oferta tych wydań stale się powiększa. 😄
Jeżeli chodzi o moje sformułowanie seria w serii to mam na myśli to, że wydawnictwo pokusiło się o stworzenie specjalnie do tych wydań zbiorów opowiadań, które są wybierane z innych zbiorów autorki, by stworzyć z nich motyw pór roku. Teraz wszystkie pory roku mamy już w komplecie. Zdaję sobie sprawę, że dobór opowiadań pod konkretny motyw, gdy nie jest za to odpowiedzialna autorka może być trudny, ale pod względem pogodowym udał się tutaj osobom za to odpowiedzialnym.
Jednak same opowiadania nie do końca mnie porwały. Jakbym miała je uplasować w tym jak mi się podobały patrząc się po ocenach poprzednich pór roku to są na równi ze „Zbrodnie zimową porą”, czyli niestety najniżej, ale to wcale nie oznacza, że mi się nie podobały, bo to jednak Christie, która jest dla mnie komfortową twórczynią. Tylko chcę wam zobrazować porównanie, które mi się nasuwa. I oczywiście, że jeżeli lubicie twórczość autorki to te opowiadania dadzą wam to co się u niej ceni.
W środku znajduje się 12 opowiadań i jak mam wskazać te, które dla mnie wypadły najlepiej pod różnym względem to uśmiałam się na rozwiązaniu sprawy, którą rozwiązywali Tommy i Tuppence, zaciekawiła mnie najbardziej sprawa rozgrywająca się po części w pociągu z tajemniczą nieznajomą i powrót do dobrze sobie znanego opowiadania ze zbioru „Tajemnica gwiazdkowego puddingu”, który uświadomił mnie w tym, że jak coś jest dobre to nawet jak się to czyta drugi raz to nadal jest dobre. Christie jak to Christie, ale jednak na tle innych książek czuję, że daję 6/10.
„Zło rozkwita wiosną” dopełniła taką nieoficjalną serię w serii jubileuszowej. Z okazji 100. rocznicy wydania pierwszej książki Agathy Christie możemy zbierać jubileuszowe wydania jej książek. Od samej rocznicy minęły co prawda 4 lata, ale czy to nie cudowne, że razem z tym wydaniem jeszcze wzrosła popularność książek autorki i na prośbę czytelników i ich zaangażowania...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-28
Stephen King jest jednym z moich najbardziej ulubionych autorów. Przeczytałam już większość jego książek i łatwiej mi już teraz liczyć te do przeczytania, których zostało się ponad 10 niż te przeczytane. Jeżeli się orientujecie w jego bibliografii to wiecie, że ilościowo jest imponująca, więc znam jego twórczość na tym etapie dogłębnie. Rzadko, bo naprawdę rzadko, ale zdarzają się książki, które mi nie podchodzą i tak właśnie jest z „Bezsennością”.
W tym przypadku nie zgrało się dla mnie połączenie fabularne, które połączyło tematykę ab0rcji z fantastycznym widzeniem aur. Mam wrażenie, że to połączenie niezbyt ze sobą się zgrało, tym bardziej, gdy dodamy do tego potraktowanie tematu po łebkach i tworzenie polaryzacji na jedną stronę. I tak zdaję sobie sprawę, że Stephen King w innych swoich książkach też przyjmuję jedną postawę w zakresie danego tematu, ale w zależności od książki mnie to, aż tak nie razi, a tutaj patrząc się na całokształt dawało mi się to w znak.
Kolejną sprawą jest to, że ja lubię rozwlekanie akcji przez Kinga na rzecz poznania dogłębnie bohaterów, ale tutaj były momenty, które mnie nużyły. Też miałam problem z tym jak w pewnym sensie dla naszego bohatera szczęśliwie toczyła się fabuła. Może ma na to wpływ czytanie przeze mnie ostatnio dość fatalistycznych książek, ale chyba wolałabym, by w walce z bezsennością, widzeniem aur i spotkaniami z małymi łysymi doktorkami (tak bohater nazywa postacie, które mu się ukazują) Ralph stawiał czoło sam. Nadałoby to większego poczucia napięcia, a tak autor poświęcił bardzo dużo czasu na miłosną relację Ralpha.
I znowu odbijając to co zazwyczaj lubię u Kinga, czyli właśnie jego ukazanie miłości tu mi nie siadło, bo było zbyt idealnie jak na to co miało się ogólnie dziać. Do tego wszystkiego doszła jeszcze taka biblijna wizja postaci i wydarzeń, która nie wiem czy mi tu do końca pasowała.
Na plus był dla mnie wiek bohaterów, bo lubię, gdy w powieściach Kinga stery przejmują osoby starsze i wplecenie do fabuły kilku smaczków związanych z moją ulubioną serią „Mroczna wieża”.
Nie przekonała mnie do siebie całościowo ta historia, więc zostawiam ocenę 4/10.
Stephen King jest jednym z moich najbardziej ulubionych autorów. Przeczytałam już większość jego książek i łatwiej mi już teraz liczyć te do przeczytania, których zostało się ponad 10 niż te przeczytane. Jeżeli się orientujecie w jego bibliografii to wiecie, że ilościowo jest imponująca, więc znam jego twórczość na tym etapie dogłębnie. Rzadko, bo naprawdę rzadko, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-25
Powrót po latach do serii „Kwiat Paproci” uważam za udany. Impulsem do powrotu był dla mnie maraton czytelniczy #marzeczmitologią u @otulonaksiazkami, bo ta seria jest przepełniona mitologią słowiańską.
„Gniewa” jest drugim po „Jadze” prequelem do głównej serii. Co z tym się wiąże ponownie cofamy się do młodości Jagi, która w „Szeptusze” uczy Gosię zawodu.
Lubię tę serię za dużą dawkę wiedzy na temat mitologii słowiańskiej, która jest podana w bardzo przystępnej formie. Tak to już niestety jest, że w szkole bliskie były tematy mitologii greckiej czy rzymskiej, a o naszej rodzimej mitologii było niewiele albo zupełnie nic. Teraz mogę się dowiedzieć czego bogiem/boginiami byli Swarożyc, Mokosz, Jaryło czy Weles. Podglądnąć dobrych bożków i wystrzegać się strasznych upirów. Patrząc się na dawne wierzenia widzę, niektóre nasze współczesne zabobonne działania i dowiaduję się skąd się one wzięły.
Mocną stroną tej serii obok wierzeń słowiańskich i koncepcji, że istnieją we współczesnym świecie jest duża dawka humoru. Nie wiem czy to dobre czy mylne spostrzeżenie przez zatarcie się pamięci, ale mam wrażenie, że gdy stery przejmuje w narracji Jaga od Gosi to jest jeszcze zabawniej. Ma w tym swój udział niezaprzeczalnie charakter Jagi, która jest zadziorna i sama lubi kogoś kąśliwie zaczepić. Do tego obserwujemy poczciwego Mszczuja i dowiadujemy się w tej części jak to się stało, że ich drogi złączyły się jeszcze bardziej. Pamiętam jakim zaskoczeniem w głównej serii było dla mnie to co ich łączy.
Jednym z głównych wątków w „Gniewie” obok Jagi i Mszczuja jest sprawa śmierci młodej dziewczyna, która wcześniej przychodziła do Jagi po pomoc w sprawach sercowych i nie chodziło tu o problemy natury kardiologicznej. 😉 Jaga stawia sobie za cel dowiedzenie się co było przyczyną śmierci dziewczyny, a rozwiązanie było „bosko” satysfakcjonujące. Bawiłam się dobrze czytając tę historię i na taką rozrywkę liczyłam.
Powrót po latach do serii „Kwiat Paproci” uważam za udany. Impulsem do powrotu był dla mnie maraton czytelniczy #marzeczmitologią u @otulonaksiazkami, bo ta seria jest przepełniona mitologią słowiańską.
„Gniewa” jest drugim po „Jadze” prequelem do głównej serii. Co z tym się wiąże ponownie cofamy się do młodości Jagi, która w „Szeptusze” uczy Gosię zawodu.
Lubię tę...
2024-03-23
Czwarta książka autorki i tak się składa, że to również czwarta książka spod jej ręki, którą przeczytałam. Przez to mimowolnie mam swój własny ranking, który do tej pory był w miarę wyrównany pod tym względem, że drobne niuanse decydowały o mojej większej sympatii do danego tytułu, bo wszystkie były na dobrym poziomie. A tu niespodziewanie (a może spodziewanie) pojawił się tytuł, który zdecydowanie wysunął się na pierwsze miejsce. ⭐
„Za zasłoną milczenia” skupia się na powrocie do życia na wolności. Wolności oddanej dobrowolnie w zakonie i wolności pozbawionej wyrokiem skazującym na pobyt w więzieniu. Uzmysławia jak trudno odnaleźć się w obecnej rzeczywistości, gdy w życiu doświadcza się izolującej przerwy od społeczności.
Z perspektywy Klary dowiadujemy się jak czas zmienia wartość podjętej decyzji i ile trzeba mieć odwagi, by zdecydować się zawrócić z obranej drogi. Dorota szukając bezpiecznego miejsca dla siebie i siostry trafia w jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. Wieloletnia przemoc domowa kończy się śmiercią męża. Wymiar sprawiedliwości skazuje ją na pobyt w więzieniu, a jej nastoletni syn zostaje pod opieką siostry.
Bodźcem Klary w opuszczeniu zakonu jest śmierć brata, a Dorota wychodzi z więzienia warunkowo. Ich drogi połączy mały nadmorski pensjonat i początkowa obopólna niechęć zmieni się w zrozumienie, że punkt życia, w którym obie są wiele się od siebie nie różni. Obie czują się poza marginesem przyjętego życia.
Warto zwrócić uwagę na psychologiczne dopracowanie wszystkich występujących postaci, bo obok Klary i Doroty jest jeszcze mocna perspektywa Joanny, wdowy po bracie Klary, która ugrzęzła w decyzjach męża oraz Weroniki, siostry Doroty, która opiekując się synem Doroty rekompensuje sobie pragnienie bycia mamą.
Książki Żanety Pawlik mają to do siebie, że skłaniają do refleksji. Tutaj po raz kolejny zastanawiam się dlaczego każdy wie lepiej jak powinniśmy żyć i jak odejście od przyjętej normy skazuje nas na ostracyzm ze strony innych. Najgorsze w tym jest to, że często to właśnie bliscy nas najbardziej odtrącają.
Autorka lubi w swoich książkach zostawić mocno otwarte zakończenia, a tutaj jest inaczej, bo bardziej zamknięcie, chociaż to dopiero początek nowej drogi wszystkich bohaterów. ✨️
Czwarta książka autorki i tak się składa, że to również czwarta książka spod jej ręki, którą przeczytałam. Przez to mimowolnie mam swój własny ranking, który do tej pory był w miarę wyrównany pod tym względem, że drobne niuanse decydowały o mojej większej sympatii do danego tytułu, bo wszystkie były na dobrym poziomie. A tu niespodziewanie (a może spodziewanie) pojawił się...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-21
Nie ukrywam, że otwierając paczkę z tą książką i widząc prawie 700 stron do przeczytania oczy mi się zaświeciły. Adekwatnie do tematu jednak nie były to gwiazdy, a płonący ogień z wizerunkiem zombie 🔥🧟♀️ (chociaż kto czytał ten wie, że to połączenie w Szczurach Wrocławia nie jest dobrym rozwiązaniem).
Jestem totalnie zajarana tą serią i „Kraty” tylko mnie w tym umocniły. Widzę tu zmianę w budowie narracji pod względem zmniejszenia ilości bohaterów i większego czasu na rozbudowanie jakiegoś wątku, co może przypaść do gustu wszystkim tym, którym w pierwszej części nie odpowiadało chaotycznego natężenie wszystkiego, a w szczególności bohaterów. Dla mnie w „Chaosie” była w tym wszystkim metoda, ale rozumiem, że nie każdy mógł się w pełni odnaleźć. Dlatego warto dać szansę krótszemu „Szpitalowi”, ale też warto zobaczyć, że dużo obszerniejsze „Kraty” też są trochę inne od „Chaosu” pod tym względem.
Na początku ponownie przenosimy się w czasie fabuły do 10 sierpnia 1963 roku obserwując tym razem poczynania w zakładzie karnym. Jednak tym razem cofnięcie się jest tylko na jakiś czas, bo oprócz więzienia możemy potem obserwować kolejne dni sierpnia i działania w lokalizacjach znanych z „Chaosu”. Razem z bohaterami odkrywamy nowe właściwości zombie, które nie zapowiadają się optymistycznie. Autor zdecydowanie nie patyczkuje się pod tym względem i każda kolejna wiadomość dotycząca transformacji i tego jak zachowują się później nieumarli, utrudnia życie tym, którym udało się przetrwać.
Jednak siłą napędową strachu w tej części są przede wszystkim ludzie, którzy nie potrzebują wzbudzać strachu przemianą. Mowa tu o najgorszych więźniach zakładu karnego, którzy grasując po ulicach Wrocławia dopuszczają się makabrycznych czynów. Autor tworząc bandę Sprychy stworzył tak przerażających bohaterów, że ja jako czytelniczka życzyłam im tylko, by ich koniec był równie bolesny jak to co zgotowali niewinnym ludziom.
Ludzkie zło pozbawione granic plus rozrywające ludzi na strzępy zombie to naprawdę przerażająca mieszanka. I jak nie sądziłam, że da się jeszcze bardziej podkręcić zło w tej serii to autor pokazał mi, że się da.
Końcowe cmentarne odkrycia też nie zwiastują niczego dobrego. Pomysł na kierunek tej serii jest naprawdę spektakularny, więc wyczekuję kolejnych tomów. 🔥
Nie ukrywam, że otwierając paczkę z tą książką i widząc prawie 700 stron do przeczytania oczy mi się zaświeciły. Adekwatnie do tematu jednak nie były to gwiazdy, a płonący ogień z wizerunkiem zombie 🔥🧟♀️ (chociaż kto czytał ten wie, że to połączenie w Szczurach Wrocławia nie jest dobrym rozwiązaniem).
Jestem totalnie zajarana tą serią i „Kraty” tylko mnie w tym umocniły....
2024-03-18
Rok temu w marcu zachwycałam się zbiorem opowiadań Daphne du Maurier i tak się złożyło, że historia zatacza koło, bo i w tym roku w marcu jestem zachwycona zbiorem opowiadań w bardzo podobnym klimacie, ale spod pióra Susan Hill. To właśnie jest niesamowicie pociągające w czytaniu, że nigdy nie wiesz przed otwarciem książki jakie uczucia będą Ci towarzyszyć.
W tym przypadku była to literacka rozkosz, bo Susan Hill pisze opowiadania z takim wyczuciem i taką elegancją, którą widuję w klasycznych powieściach. Trop z książkami Daphne du Maurier jest tu w pełni uzasadniony, bo może być dla was takim drogowskazem, że jak lubicie du Maurier to Hill będzie dla was dobrym wyborem, ale też warto zaznaczyć, że Hill w tym wszystkim ma swój własny styl co bardzo doceniam. Jest bardziej mroczniejsza i fatalistyczna w swojej wizji na historię.
Przez większy czas dana historia może wydawać się mniej zatrważająca, ale w powietrzu wisi mrok, który tylko czeka, by uderzyć. Bardzo przypadły mi do gustu rozwiązania w każdym z siedmiu opowiadań, które przekraczają granicę rzeczywistości i wchodzą już w mrok mocy nadprzyrodzonych. Autorka zaimponowała mi plastycznością w opisywaniu właśnie tego gęstniejącego mroku, który spada na bohaterów, bo potrafiła wywołać ciarki niedosłownym opisem jakiejś makabry, a właśnie takim lepkim i klaustrofobicznym przekazem strachu, który na nas osiada, gdy dzieje się coś co przekracza nasze pojmowanie świata.
Napisałam, że podobały mi się wszystkie rozwiązania, ale też warto zaznaczyć, że od początku do końca wszystkie, a były krótsze bądź dłuższe opowiadania przypadły mi do gustu, co w zbiorach opowiadań wcale takie częste nie jest.
Susan Hill w zwyczajne sytuacje potrafi włożyć subtelną trwogę, która pozostaje w pamięci po skończeniu i też muszę ją pochwalić za ciekawe pomysły, na których opierała swoje historie. Do znanych motywów potrafiła dołożyć własne niebanalne ślady.
Rok temu w marcu zachwycałam się zbiorem opowiadań Daphne du Maurier i tak się złożyło, że historia zatacza koło, bo i w tym roku w marcu jestem zachwycona zbiorem opowiadań w bardzo podobnym klimacie, ale spod pióra Susan Hill. To właśnie jest niesamowicie pociągające w czytaniu, że nigdy nie wiesz przed otwarciem książki jakie uczucia będą Ci towarzyszyć.
W tym...
2024-03-14
Dość spontanicznie postanowiłam, że będę tę książkę słuchać po 20 minut przed snem. Muszę przyznać, że to był udany pomysł, bo jej nieskomplikowana fabuła i styl napisania, który opiera się na bardzo krótkich rozdziałach się do takiej formy sprawdził. Czułam się tak jakbym słuchała bajki dla dorosłych. Z resztą poprzednia część opowiada historię dwunastoletniej Gwendy, więc tam było to jeszcze bardziej wyczuwalne.
Tutaj Gwendy jest już dorosłą kobietą, która obejmuje stanowisko kongresmenki, a na jej drodze znowu zostaje postawione pudełko z guzikami, które w dzieciństwie nastręczyło jej problemów i doprowadziło do tragedii. Jednak skorzystanie z jego możliwości, czyli wyciągnięcie z nich czekoladki i zażyczenia sobie czegokolwiek nadal pozostaje kuszące, chociaż Gwendy już wie, że każde życzenie ma swoją cenę. Podoba mi się tutaj taka dorosła perspektywa tego wyboru, bo jak w dzieciństwie wymyślając życzenia Gwendy myśli przede wszystkim o sobie, tak będąc dorosłą osobą skupia się na bardziej na innych.
W pierwszej części współautorem był Stephen King, a tutaj napisał tylko przedmowę oddając poniekąd pole do popisu Richardowi Chizmarowi. Według mnie poradził sobie dobrze z historię Gwendy, chociaż zabrakło mi więcej magicznych elementów i poczucia niepokoju. Też autor skupił się w tej książce bardziej na sprawie zaginięcia dziewcząt, bo Gwendy brała czynny udział w poszukiwaniach co też uczyniło tę książkę bardziej kryminalną.
Miło ze strony autora, że pisząc o Castle Rock odwołał się do wydarzeń, które znam z innych książek Stephena Kinga. Też spodobało mi się samo wyjaśnienie o co chodzi z tytułowym piórkiem. Dobrze mi się słuchało tej historii, ale bez efektu wow. Pierwsza też była przyzwoita, ale nic więcej. Daję też znać, że są tutaj odniesienia do poprzednich wydarzeń. To jedna z tych książek, przy których nie jestem zawiedziona poznaniem, ale nie szkoda mi ją było kończyć.
Dość spontanicznie postanowiłam, że będę tę książkę słuchać po 20 minut przed snem. Muszę przyznać, że to był udany pomysł, bo jej nieskomplikowana fabuła i styl napisania, który opiera się na bardzo krótkich rozdziałach się do takiej formy sprawdził. Czułam się tak jakbym słuchała bajki dla dorosłych. Z resztą poprzednia część opowiada historię dwunastoletniej Gwendy, więc...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-11
Zacznę od ciekawostki, że w krajach chińskojęzycznych zwracając się do kogoś cioteczko czy wujaszku wcale nie musi to oznaczać, że jest się z tym kimś spokrewnionym, a jest to po prostu zwrot mniej formalny niż pani, pan. Zwrot ten kieruje się do osoby starszej od siebie i uważam, że to bardzo fajny zwyczaj.
Jednak z naszym tytułowym wujaszkiem Hanem lepiej nie wchodzić w żadne większe zażyłości, bo kończy się to zazwyczaj źle. W książce znajdziemy dziewięć opowiadań i jak w pierwszym poznajemy Hana i jego historię, która sprawiła, że sam wszedł w konszachty z siłami nadprzyrodzonymi; tak kolejne są już odrębnymi historiami ludzi, których los nie oszczędza i czasami dosłownie, a czasami możemy się tylko domyślić, że macza w tym palce wujaszek Han, by zmienić życie tych ludzi w koszmar.
Muszę przyznać, że jak nawet odczuwałam pewnego rodzaju zagubienie, bo nie wszystko jest oczywiste to szło za tym takie poczucie niepokoju, które mi się podobało. Styl autorki jest bardzo plastyczny i osadzając akcję w krajach azjatyckich potrafiła to tak przekazać, że czuć było orientalny klimat, a dodatkowo przemyciła wiedzę w przypisach i końcowym rozdziale z ciekawostkami. Co najważniejsze to opowiadania były utrzymane w klimacie horroru na co liczyłam.
W środku znajdziecie opowiadania m.in. o:
O tym, że robiąc coś złego nie wiesz kiedy dopadnie się los w rytm odliczania raz-dwa.
O tym, że nie warto umawiać się na spotkanie z kimś kto w internecie widnieje jako nieżywy.
Jak nie szukać pomocy u zmór?
Czym kończy się zakochanie w demonie?
Jak historia z przeszłości może mieć odzwierciedlenie w teraźniejszości i dlaczego skończy się to rozlewem krwi?
Demony, zmory, duchy, dżiny, klątwy i ludzkie zło, które nie potrzebuje niczego nadprzyrodzonego, by czynić to co sprawia, że wujaszek Han jest zadowolony. 😱
Jestem zauroczona tym jak ta książka została wydana. 🤩
Zacznę od ciekawostki, że w krajach chińskojęzycznych zwracając się do kogoś cioteczko czy wujaszku wcale nie musi to oznaczać, że jest się z tym kimś spokrewnionym, a jest to po prostu zwrot mniej formalny niż pani, pan. Zwrot ten kieruje się do osoby starszej od siebie i uważam, że to bardzo fajny zwyczaj.
Jednak z naszym tytułowym wujaszkiem Hanem lepiej nie wchodzić w...
2024-03-08
Od thrillera oczekuję tego, by na którymś etapie (najlepiej od samego początku) dać się wkręcić jakiejś postaci na tyle, by wierzyć jej we wszystko co mówi, a potem być w wielkim zdziwieniu, że jednak jest zupełnie inaczej. Jak nie potrafię w nic uwierzyć, bo każda z postaci nie jest dla mnie wiarygodna to mam problem z tym, by się w książce zatracić. I tutaj tak niestety jest, że nikomu nie wierzę.
Wiadomo, że taka podejrzliwość może być i dobrą cechą w próbowaniu szukania prawdy, ale akurat w przypadku tej książki sprawiła, że kreacja postaci jest dla mnie przeszkodą. Jeszcze przez większość książki przeskakujemy w narracji pierwszoosobowej między ponad siedmioma osobami i nikt nie potrafił mnie do siebie przekonać. Oczywiście, że można to obrócić tak, że dzięki temu uważam, że każdy ma coś na sumieniu i potęguję to napięcie, ale we mnie tworzyło w tym przypadku irytację.
Kolejną przeszkodą w tym, bym mogła być zadowolona z książki było jak dla mnie niepotrzebne wepchnięcie wątku Gry, który moim zdaniem nie miał dobrego rozwinięcia. Też w przeciągu ostatniego roku czytałam inną książkę („Manekiny” Jolanty Żuber), gdzie właśnie taka niemoralna gra miała miejsce, ale tam wszystko miało swoje uzasadnienie, a była nawet krótszą książką od tej.
Lubię książki, gdzie dużo się dzieje, ale niebezpieczeństwem jest to, że w takim przypadku można przekroczyć granicę ilości i dla mnie tak tutaj właśnie było. Zakończenie nie spełnio oczekiwań w swojej wiarygodności albo też sobie myślę, że przez brak wkręcenia z mojej strony skupiałam się za bardzo na szczegółach, które przy większym przeżywaniu lektury mogłyby nie mieć, aż takiego znaczenia. Pomyślałam też jeszcze o innej książce („Sundial” Catriony Ward), która też była tak pokręcona, ale akurat tam byłam wkręcona na maksa.
I dochodząc do sedna wierzę, że ta książka mogła wywołać duże emocje, bo elementy do tego były, ale w moim przypadku nie zadziałały.
Od thrillera oczekuję tego, by na którymś etapie (najlepiej od samego początku) dać się wkręcić jakiejś postaci na tyle, by wierzyć jej we wszystko co mówi, a potem być w wielkim zdziwieniu, że jednak jest zupełnie inaczej. Jak nie potrafię w nic uwierzyć, bo każda z postaci nie jest dla mnie wiarygodna to mam problem z tym, by się w książce zatracić. I tutaj tak niestety...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-05
Pamiętam jak czytając pierwsze w kolejności trzy tomy z panną Marple nie byłam do końca do niej przekonana, bo relatywnie w porównianiu z detektywem Poirotem było jej mało w całej historii. Pojawiała się na samym końcu, by rozwiązać zagadkę, a ja żałowałam, że nie ma jej więcej w samym procesie dedukcji. Zmieniło się to od książki „Morderstwo odbędzie się...”, bo wreszcie miałam tyle panny Marple ile chciałam i w tym momencie nie jestem w stanie przyznać z jaką postacią najbardziej lubię czytać książki Agathy Christie.
„Zwierciadło pęka w odłamków stos” zaskoczyło mnie dużą dozą sentymentu, a przecież nie jest ostatnim tomem z panną Marple, bo na trzynaście książek jest numerem osiem. Osobiście znalazłam trzy odniesienia tutaj do innych książek, ale najważniejszym jest to, że miejsce akcji pokrywa się z książką „Noc w bibliotece”. Co prawda posiadłość Gossington Hall została sprzedana komu innemu, ale pani Bantry (jego poprzednia właścicielka) też pojawia się w tej historii. Jak inne wzmianki nie mają większego znaczenia, tak nawiązanie do „Nocy w bibliotece” zdradza jedną z jej tajemnic, więc w tym przypadku najpierw polecam przeczytać wcześniej wspomniany tytuł.
Panna Marple w tej części ma na siebie bardziej uważać ze względu na swój wiek, ale ona wcale nie czuje, by była taka potrzeba. Za to panna Knight, która została zatrudniona, by jej pomagać szargała moje czytelnicze nerwy tym jaka była upierdliwa. Na szczęście to nie było tylko moje zdanie. 😆
W posiadłości Gossington Hall podczas przyjęcia dochodzi do niespodziewanego zgonu. Kierunek śledztwa zmierza w tę stronę, że ofiara jest przypadkowa, a kto inny miał być celem. W rozwiązanie sprawy angażuje się inspektor Dermot Craddock, który miał już wcześniej styczność z panną Marple i bardzo szanuje jej zdanie. Nie ukrywam, że gdy w połowie książki panna Marple powiedziała na co inspektor ma zwrócić uwagę to sama zaczęłam patrzeć się przez ten pryzmat, ale mimo tego, że miała rację z tym tropem, to nie wpadłam na to w jaką stronę poszło rozwiązanie.
Bawiłam się świetnie i ponownie się przekonałam, że Christie jest pisarką, którą uwielbiam.
Pamiętam jak czytając pierwsze w kolejności trzy tomy z panną Marple nie byłam do końca do niej przekonana, bo relatywnie w porównianiu z detektywem Poirotem było jej mało w całej historii. Pojawiała się na samym końcu, by rozwiązać zagadkę, a ja żałowałam, że nie ma jej więcej w samym procesie dedukcji. Zmieniło się to od książki „Morderstwo odbędzie się...”, bo wreszcie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-03
Przeglądając już jakiś czas temu swoją wirtualną biblioteczkę na Lubimy Czytać zaczęłam wypisywać niedokończone serie, które chciałabym kontynuować. I tym właśnie sposobem dojrzałam, że do zakończenia cyklu „Jabłoniowy sad” został mi się jeszcze ostatni czwarty tom. Z ciekawości chciałam też zobaczyć kiedy przeczytałam tom trzeci i widnieje przy nim data 5 września 2018 roku, więc moja przerwa pomiędzy tomami wynosi prawie 6 lat.
Jak na taką przerwę dość dobrze pamiętam historię rodziny Zagórskich, a szczególnie z ich czterech córek zapadła mi w pamięć Julia, która jest lekarką weterynarii. Tak się złożyło, że w czwartym tomie historia właśnie na niej najbardziej się skupia.
Tak sobie myślę, że nie mogę napisać, by ta książka mocno odbiegała od poprzednich, bo bardziej myślę, że kwestią tego, że już nie bardzo mnie porwała jest to, że ja sama pod względem czytelniczym się zmieniłam. Mimo, że lubię twórczość autorki, bo ta seria to niejedyna jej książka, którą znam to tym razem po latach ta historia wypadała dla mnie momentami niewiarygodnie i trochę naiwnie. Nie wiem ile miał na to wpływ sam styl pisania, a ile sama fabuła, ale myślę, że i jedno i drugie ma w tym swój udział. Gdzie to też nie jest tak, że literatura obyczajowa już nie jest w moim guście, bo tak wcale nie jest i lubię do niej wracać.
Tak, nie każdy powrót do serii po latach będzie udany, bo to co podobało mi się kiedyś niekoniecznie będzie mi się podobało teraz. Jeżeli chodzi jeszcze o fabułę to miło, że wszystko poszło w miarę dobrym kierunku, a już szczególnie kwestia księgarni i jej właściciela Jana Zagórskiego. Też niezrozumiałe decyzje Julii się wyklarowały i trochę mi szkoda, że chociaż z początku się ucieszyłam, że jej jest poświęcona większa ilość miejsca w książce, to już to co się u niej działo niekoniecznie do mnie trafiło.
Z sentymentu do wspomnień z całej serii chcę zostawić jedną gwiazdkę wyżej.
Przeglądając już jakiś czas temu swoją wirtualną biblioteczkę na Lubimy Czytać zaczęłam wypisywać niedokończone serie, które chciałabym kontynuować. I tym właśnie sposobem dojrzałam, że do zakończenia cyklu „Jabłoniowy sad” został mi się jeszcze ostatni czwarty tom. Z ciekawości chciałam też zobaczyć kiedy przeczytałam tom trzeci i widnieje przy nim data 5 września 2018...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-28
Zabierając się za siódmy tom na czele z komisarz Niną Warwiłow miałam za sobą dwa pierwsze tomy, więc jej postać była mi już znana.
Pierwsze co mi się rzuciło na myśl to jak ja mogę tak odkładać w czasie przeczytanie całości, gdy Nina jest naprawdę jedną z lepszych kobiecych postaci w polskich kryminałach, a książek z tego gatunku już wiele przeczytałam.
Drugą rzeczą jest ukłon w stronę autora, bo chociaż to siódmy tom to wszelkie wzmianki na temat życia Niny i jej dawnych spraw są pozbawione jakichkolwiek spoilerów, więc każda historia jest taką w tym wszystkim zamkniętą historią, ale bez pozbawiania łączącej nici dla każdego kto zna poprzednie tomy. Bardzo lubię właśnie takie przekazanie historii w seriach, chociaż oczywiście bardziej spoilerowe fakty nie sprawiają, że gorzej oceniam książki, ale tutaj jest już totalnie tak jak lubię.
Trzecią sprawą, która jest ogromnym plusem książki to jej górska lokalizacja, a dokładnie Beskidy Sądeckie. Plastyczność przekazania obrazu od razu nasuwa myśl, że sam autor musiał mieszkać w okolicy i tak właśnie było.
Po czwarte sprawa zabójstwa podróżnika i jego żony w górskim wąwozie jest tak ograna, że do końca nie wiedziałam kto mógłby być w to zamieszany. Działo się to za sprawą przestrzeni, która była na poznanie życia bezpośrednich świadków i mieszkańców. W tak małych miejscowościach część przeszłości zostaje przemilczana, ale wcale nie oznacza, że zostaje zapomniana, a komisarz Warwiłow dokopuje się do jej samego źródła.
Wyszła mi taka opinia w punktach, więc trzymając się tego to punktem numer pięć jest to, że samo rozwiązanie mnie osobiście nie szokuje na tle innych książek, które już znam, ale w całości było naprawdę bardzo dobre i tak perfekcyjnie spięło całość. Do samego końca byłam w pełni zaangażowana.
Z takich dodatkowych smaczków to zapamiętam jak nazywa się wydarzenie prezentujące kulturę góralską, bo słowo „śtryt” pojawiło się tyle razy, że dobrze je sobie utrwaliłam. 😉
Zabierając się za siódmy tom na czele z komisarz Niną Warwiłow miałam za sobą dwa pierwsze tomy, więc jej postać była mi już znana.
Pierwsze co mi się rzuciło na myśl to jak ja mogę tak odkładać w czasie przeczytanie całości, gdy Nina jest naprawdę jedną z lepszych kobiecych postaci w polskich kryminałach, a książek z tego gatunku już wiele przeczytałam.
Drugą rzeczą...
2024-02-26
Spędziłam z tą książką 42 dni. Postanowiłam ją czytać codziennie minimum 20 stron obok innych czytanych pozycji. Bardzo mi się spodobał ten tryb, bo nie czułam się przygnieciona jej objętością, a jednocześnie przez taką ilość dni zdążyła mnie do siebie przywiązać, chociaż nie zawsze wiązało się to z dobrymi emocjami.
Wcześniej oprócz głównych imion bohaterów nie wiedziałam o niej zupełnie nic. Pochłonęła mnie warstwą historyczną, bo nie przypominam sobie, bym miała okazję czytać książkę z okresu wojny secesyjnej w USA, a już na pewno nie taką, z którą mogłam od początku do końca przechodzić razem z bohaterami. Jest to dla mnie ogromny plus, bo moja wiedza w tym temacie nie była duża, a dzięki „Przeminęło z wiatrem”, jej szczegółowości i objętości, część informacji zostanie ze mną na długo. Już nawet ostatnio oglądając fragment serialu z tamtego czasu potrafiłam po umundurowaniu powiedzieć kto jest Konfederatem, a kto z Unii Północy (w książce wielokrotnie pada obraźliwe jak na tamte czasy określenie Jankesi w stosunku do Północy, bo nasi bohaterowie są z Południa).
Wojenne czasy to raz, a dwa to kulturowość XIX wieku i niewolnictwo czarnoskórych, które się z tym wiąże szczególnie na Południu. Nie oceniałabym tutaj bohaterów pod względem samego wykorzystywania czarnoskórych, bo takie były czasy, a raczej zawsze skupiałam się nad tym jak traktują ludzi, którzy dla nich pracują. Wśród głównych bohaterów nie dopatrzyłam się nadmiernego okrucieństwa, więc też zaskarbiali sobie względy w tym temacie. Wiecie już, że warstwa historyczna bardzo mi się podobała, a co ze Scarlett i Rhettem? Nie wiedziałam, że ich historia miłości to jedna z tych bardzo burzliwych. Podobny klimat był dla mnie w „Wichrowych wzgórzach” i nie potrafiłam tam siebie odnaleźć, więc przez dłuższy czas myślałam, że i tutaj tak będzie.
Jednak tak się do końca nie stało przez samego Rhetta Butlera, który całościowo był ujmującą postacią. Zdziwiło mnie to jak do samego końca została przedstawiona Scarlett O'Hara. Ich relacja wraz z postacią Scarlett nadaje się do długich rozważań. Z resztą to właśnie sprawia, że bardziej czuję tę powieść niż „Wichrowe wzgórza”, bo tutaj po skończeniu mam tyle przemyśleń, że tak od tygodnia nie było dnia, bym o „Przeminęło z wiatrem” nie pomyślała.
Ostatnie rozdziały są niezwykle przejmujące, a też nie mogłabym patrząc się na wszystkich nie wspomnieć o postaci Melanii, która była dla mnie jednocześnie najdelikatniejszą i najsilniejszą osobą w tej historii. Nie wiedzą nic o Scarlett przed czytaniem miałam wyobrażenie, że to ona będzie właśnie taką Melanią, która swoim charakterem ewoluuje za sprawą przeżytych doświadczeń. A Scarlett pozostała w większości sobą sprzed, chociaż oczywiście doceniam jej wszystkie uczynki, które może nie wykonywała często z dobrych pobudek, ale ich skutek był dobry i to się liczy, a o reszcie rzeczy pomyśli jutro...
Ponad 1300 stron i jak ja mam tu krócej coś napisać. Jak tu wśród bohaterów jest taka ilość psychologicznych rozważań. Zostaje się jeszcze kwestia wyobrażeń i podążania za czymś czego nie ma w postaci Ashleya. Poczucia przynależności do rodzinnej ziemi, honoru, pragnienia bycia niezależną, walką z konwenansami i wiele więcej. Ta książka jest tak złożona, że zostawia wiele do dyskusji i jest bardzo warta spędzonego z nią czasu. Jest kopalnią psychologii bohaterów, historii Ameryki XIX wieku i niełatwej miłości.
Spędziłam z tą książką 42 dni. Postanowiłam ją czytać codziennie minimum 20 stron obok innych czytanych pozycji. Bardzo mi się spodobał ten tryb, bo nie czułam się przygnieciona jej objętością, a jednocześnie przez taką ilość dni zdążyła mnie do siebie przywiązać, chociaż nie zawsze wiązało się to z dobrymi emocjami.
Wcześniej oprócz głównych imion bohaterów nie...
Sięgając po „Próbę sił”, która jest wznowionym debiutem autora, byłam już po przeczytaniu jego dwóch książek „Lęku” i „Przypadłości”.
Odwracając tę kolejność, czyli nie znając wcześniej początku twórczości, mogłam zaobserwować jak zmienił się pod względem budowania historii Tomasz Sablik. Z resztą sam w przedmowie tej książki napisał, że nie jest już tym samym Tomaszem Sablikiem, który pisał „Próbę sił”, bo dopiero kolejne książki pozwoliły mu znaleźć swój styl, a przede wszystkim doskonalić pisarski warsztat.
Przyznaję, że z początku nie chciałam wierzyć, że zmiana jest tak zauważalna, bo będąc w trakcie tej książki wszystko było w porządku. Tym bardziej, gdy się jest fanką amerykańskiej literatury grozy. Fabuła była intrygująca i bardzo dobrze mi się ją czytało, jednak po jej skończeniu widzę różnicę. Różnicę wynikającą właśnie z braku tego uczucia po zakończeniu:
Gdy jakieś sceny zostają wyryte w twojej pamięci.
Gdy odczuwasz prawdziwość przeżyć bohaterów.
Gdy zaczynasz wierzyć w coś co wydaje się niemożliwe.
Takie odczucia miałam przy późniejszej twórczości autora, więc wiem co czułam wcześniej i na co stać Tomasza Sablika. Tutaj przeczytałam dobrą historię, ale towarzyszy mi poczucie powierzchowności niż głębi. Głębi fabuły, z której brały się tamte odczucia.
Jednak mam takie przeczucie, że gdybym czytała ją jako pierwszą to spodobałaby mi się na tyle, że chciałabym kontynuować przygodę z twórczością autora, więc to już niech da wam wskazówkę, że widzę od początku potencjał. Czułam, że będzie dobrze i nie mogę napisać, że się zawiodłam, ale wiem, że może być jeszcze lepiej.
Jako taki dodatek wam wspomnę, że oprócz typowych świątecznych książek w grudniu szukam właśnie czegoś mroczniejszego z zimowym klimatem, a jeszcze jak się dzieje w trakcie świąt bożonarodzeniowych to tym lepiej. Tutaj akcja przypada właśnie na święta i jest mrocznie, więc jak szukacie takich książek na grudzień to sobie zapiszcie tytuł.
Sięgając po „Próbę sił”, która jest wznowionym debiutem autora, byłam już po przeczytaniu jego dwóch książek „Lęku” i „Przypadłości”.
więcej Pokaż mimo toOdwracając tę kolejność, czyli nie znając wcześniej początku twórczości, mogłam zaobserwować jak zmienił się pod względem budowania historii Tomasz Sablik. Z resztą sam w przedmowie tej książki napisał, że nie jest już tym samym Tomaszem...