-
Artykuły17. Nagroda Literacka Warszawy. Znamy 15 nominowanych tytułówLubimyCzytać1
-
ArtykułyEkranizacja Chmielarza nadchodzi, a Netflix kończy „Wiedźmina” i pokazuje „Sto lat samotności”Konrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzy książki mają nad nami władzę? Wywiad z Emmą Smith, autorką książki „Przenośna magia“LubimyCzytać1
-
ArtykułyŚwiatowy Dzień Książki świętuj... z książką! Sprawdź, jakie promocje na ciebie czekają!LubimyCzytać7
Biblioteczka
Fenomenu Martinowskiej Gry o tron pewnie nigdy w pełni nie zrozumiem, ale tak to już z fenomenami bywa. Rzadko które z popularnych w danym czasie dzieł naprawdę do mnie trafia, a że na dodatek za fantasy nie przepadam, saga Pieśń lodu i ognia nigdy szczególnie mnie nie pociągała. Doceniam jednak jej wpływ na ożywienie zainteresowania tą odmianą fantastyki, którą zapoczątkował Tolkien – i doceniam także samego Martina, piszącego naprawdę dobrze i mającego niezłe pomysły. Dlatego z chęcią sięgnąłem po Rycerza Siedmiu Królestw, lżejszą, prostszą i zabawniejszą niż jego opus magnum, ale wciąż udaną książkę, która doczekała się właśnie tak znakomitej, rewelacyjnie zilustrowanej edycji.
W skład Rycerza Siedmiu Królestw wchodzą trzy nowele napisane w latach 1998-2010, opowiadające o wydarzeniach dziejących się na sto lat przed akcją Gry o tron. Ich głównym bohaterem jest młodzieniec imieniem Dunk, który do tej pory wychowywał się, uczył i pracował pod okiem starego rycerza. jednak ten właśnie zmarł, a Dunk, pochowawszy go, postanawia samemu zostać rycerzem. Ubrany w zbroję zmarłego, z jego mieczem przytwierdzonym do pasa za pomocą sznurka, z resztkami jego pieniędzy w sakwie i z jego koniem pod sobą, wyrusza do miasta Ashford, po drodze spotykając niejakiego Jajo, który staje się jego giermkiem. Niełatwo jest jednak „rycerzowi” bez owej rycerskości dowodu, dlatego też Dunk musi zadbać o swą sławę. Tak zaczynają się jego losy, pełne niebezpieczeństw i przygód, gdzie honor, zdrada, rycerskie ideały i polityczne matactwa mieszają się w szalonym tańcu…
Z fantastyką w moim życiu bywało różnie. Zaczynałem od wielkiej fascynacji gatunkiem, potem znudziłem się nim do tego stopnia, że nawet we Władcy Pierścieni nie widziałem nic poza minusami i błędami, a w końcu powoli znów wracam na to gatunkowe łono. Nic więc dziwnego, że do wszelkich dzieł reprezentujących tę literacką gałąź, nawet tych pisanych przez obecnych mistrzów, podochodzę z ostrożnością. Tak też było z Grą o tron, która nawet przypadła mi do gustu, ale nie potrafiłem do końca rozstrzygnąć, czy ze względu na samą fabułę, czy też dlatego, że słuchałem opartej na niej superprodukcji audio, która robiła naprawdę wielkie wrażenie. Ale teraz śmiało mogę powiedzieć, że kontakt z twórczością Martina uważam za udany. Autor wprawdzie nie trafi do czołówki ulubieńców, ale zdecydowanie wyróżnia się na tle współczesnych autorów fantasy.
Czym? Przede wszystkim znakomitym stylem. Fabuła, przynajmniej w Rycerzu, to rzecz właściwie drugoplanowa, bardziej służąca do snucia chłopięcych fantazji rycerskich na dorosłym gruncie, niż zaoferowaniu czytelnikowi jakiegoś przesłania. Bo nawet tutaj, choć całość jest lżejsza, prostsza i mniej poważna niż Pieśń lodu i ognia, widać, że Martin pisać potrafi. I to w sposób pełny, treściwy oraz literacko nierozczarowujący. O dziwo, pozostaje przy tym daleki od rozwlekłości czy nudy. Na minus muszę mu zaliczyć fakt, że w poszczególnych nowelach próżno szukać głębi, ale to w końcu lekkie opowieści rozrywkowe i jeśli tak podchodzić do trzech zebranych tu tekstów (oraz traktować je jako prequel Gry o tron), czytelnik na pewno się nie zawiedzie.
Szczególnie, że – co wspomniałem na początku – to wydanie prezentuje się po prostu rewelacyjnie. Twarda oprawa i dobry papier to jedno, ale znakomite, czarno-białe ilustracje autentycznie robią wielkie wrażenie. Realistyczne i szczegółowe, są co najmniej tak samo dobre jak treść. Kolorowa grafika na wewnętrznej stronie okładki stanowi idealną wisienkę na torcie.
I chociaż zabrakło mi w Rycerzu siedmiu Królestw głębi i przesłania, mogę polecić go wam z czystym sercem. To taka rozrywkowa literatura dla wiecznych chłopców, którzy cenili rycerskie opowieści i wciąż im ich mało, choć chcą czegoś dojrzalszego. To też całkiem udany dodatek do sagi, warto więc go poznać, jeśli jesteście miłośnikami Pieśni lodu i ognia.
Dziękuję wydawnictwu Zysk za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-rycerz-siedmiu-krolestw/
Fenomenu Martinowskiej Gry o tron pewnie nigdy w pełni nie zrozumiem, ale tak to już z fenomenami bywa. Rzadko które z popularnych w danym czasie dzieł naprawdę do mnie trafia, a że na dodatek za fantasy nie przepadam, saga Pieśń lodu i ognia nigdy szczególnie mnie nie pociągała. Doceniam jednak jej wpływ na ożywienie zainteresowania tą odmianą fantastyki, którą...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wprawdzie Tolkien za swojego życia opublikował właściwie tylko dwie powieści (z czego jedną, Władcę Pierścieni, rozbitą na trzy tomy), jednak ten skromny literacki dorobek wystarczył, by stworzyć światowy fenomen i stać się „ojcem” gatunku fantasy. Obecnie, choć autor nie żyje już od ponad czterech dekad, wciąż pozostaje jego niekwestionowanym mistrzem, inspirując kolejne pokolenia twórców oraz czytelników i ciesząc się niesłabnącą popularnością. Wśród wznowień klasycznych książek Tolkiena i dzieł sygnowanych jego nazwiskiem pojawiła się właśnie także pozycja zatytułowana Atlas Tolkienowski. Czym ona jest, co różni ją od znanego chyba wszystkim miłośnikom prozy angielskiego mistrza Atlasu Śródziemia i co ma do zaoferowania tym, którzy pokochali hobbitów, elfów, krasnoludów i resztę magicznego świata.
Atlas – to słowo kojarzy nam się dość jednoznacznie. Geograficzny to zbiór map, anatomiczny jest serią grafik obrazujących ciało człowieka wewnątrz i na zewnątrz . Atlas Śródziemia był połączeniem tego pierwszego typu z wizualizacją przebiegu danych bitew na konkretnym terytorium, Atlas Tolkienowski to bardziej przewodnik po miejscach, a co za tym idzie – także wydarzeniach zawiązanych z nimi, ukazujący, jak na przestrzeni czasu – od Silmarillionu, przez Hobbita, po Władcę Pierścieni – zmieniło się Śródziemie i Nieśmiertelne Kraje. A nawet sama Arda. Czymże jednak byłby magiczny świat Tolkiena bez zamieszkujących go bohaterów? Także oni pojawiają się na stronach tej pozycji, ale nie zdradza ona zbyt wiele z treści książek, nadmieniając o co ważniejszych zdarzeniach, jednak bez wnikania w ich szczegóły i bez ukazywania jak potoczyły się losy postaci czy poszczególne wątki. Autorowi przyświecał cel stworzenia chronologicznie przedstawionego kompendium wiedzy o świecie wymyślonym, ale zachęcającego do sięgnięcia po pierwowzór, a nie go zastępującego.
I to trzeba zaliczyć mu na plus. In minus jest tutaj jedna rzecz: prostota. Poszczególne hasła i wydarzenia ukazane zostały dość ogólnikowo, w sposób nieskomplikowany i bardzo lekki. To jednak nie jest w tym przypadku rzeczą istotną – David Day, któremu zawdzięczamy choćby Bestiariusz Tolkienowski, skupił się na oddaniu w ręce czytelników swoistego uzupełnienia sagi Tolkiena. W jakim sensie? Graficznym.
Bowiem jedna trzecia Atlasu to nic innego jak kolorowe grafiki najróżniejszych artystów. Znane co prawda z jego wcześniejszych dzieł, ale dzieł w większości niewydanych w Polsce. David Day był w końcu autorem, który stworzył pierwsze w pełni ilustrowane encyklopedyczne dzieło o Śródziemiu i przez lata rozwijał ten właśnie kierunek, zamawiając u światowej sławy rysowników specjalizujących się w fantasy kolejne grafiki. Atlas jest zwieńczeniem tego procesu, zbiorem tych prac, różnorodnych co prawda, ale ciekawych. Jest tu sporo prostych rzeczy, czasem wręcz komiksowych czy baśniowych, więcej jednak znajdziecie znakomitych, realistycznych ilustracji, wśród których trafia się niejedna perełka. Wszystko to sprawia, że z kompendium wiedzy niniejsza książka staje się znakomitym dodatkiem do sagi Tolkiena, oferującym rysunki i obrazy, jakich nie znajdziecie w żadnym wydaniu powieści.
Ale na tym nie koniec. Ci spragnieni bardziej encyklopedycznego podejścia znajdą tu omówionych wiele haseł, sporą ilość map, chronologię Śródziemia, drzewa genealogiczne i wiele, wiele innych. I chociaż Atlas jest pozycją nieautoryzowaną, miłośnicy Tolkiena z pewnością będą z niego zadowoleni. Szczególnie że został naprawdę znakomicie wydany, w twardej oprawie i dodatkowej obwolucie (pod którą kryje się druga wersja okładki) i bardzo dobrze prezentuje się na półce.
Dziękuję wydawnictwu Zysk za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-atlas-tolkienowski/
Wprawdzie Tolkien za swojego życia opublikował właściwie tylko dwie powieści (z czego jedną, Władcę Pierścieni, rozbitą na trzy tomy), jednak ten skromny literacki dorobek wystarczył, by stworzyć światowy fenomen i stać się „ojcem” gatunku fantasy. Obecnie, choć autor nie żyje już od ponad czterech dekad, wciąż pozostaje jego niekwestionowanym mistrzem, inspirując kolejne...
więcej mniej Pokaż mimo to
Polska słynie z bogatej kultury i historii, ale przede wszystkim z atrakcyjnych terenów. Duża ilość jezior i lasów czyni z kraju nad Wisłą prawdziwą perełkę na turystycznej mapie Europy. A jeśli na jednym z jego piękniejszych regionów toczy się akcja powieści z wątkami parapsychologicznymi… To musi się udać!
Artur Urbanowicz to stosunkowo nowa postać w świecie rodzimej literatury. Z jego twórczością po raz pierwszy zetknąłem się podczas lektury Grzesznika – iście gangsterskiej historii nasączonej elementami grozy. Nie będę ukrywać: opis fragmentu życia Marka Suchockiego zaskoczył mnie na tyle pozytywnie, iż uzbrojony w cierpliwość czekałem na kolejne owoce wyobraźni autora. No i akurat tak się złożyło, że to sam pisarz zaproponował podesłanie do mnie swojej debiutanckiej powieści, zatytułowanej Gałęziste(za co mu serdecznie dziękuję!).
Fabuła książki skupia się wokół pary młodych ludzi– Karoliny i Tomasza. Łączy ich wiele, ale dzieli jeszcze więcej. I to „więcej” niestety negatywnie wpływa na relację między nimi. Czy wspólna wycieczka w suwalskie lasy pozwoli im zbliżyć się do siebie na nowo? Póki co wszystko wskazuje na to, że nie… Trudny charakter Tomka co rusz wprawia jego dziewczynę w negatywny stan. Stale coś mu nie pasuje, a choroba, stanowiąca jego osobisty „krzyż” wcale nie ułatwia zadania. Jeden z ataków cukrzycowych dopada go w trakcie prowadzenia auta, co omal nie kończy się tragicznie. Dzięki trzeźwemu umysłowi Karoliny wychodzą cało z opresji i kontynuują podróż. Gdy tylko dojeżdżają do wyznaczonego celu, na miejscu okazuje się, że gospodarze domu, w którym mieli zagwarantowany nocleg na kilka dni, zapomnieli o całej sytuacji. W ramach rekompensaty proponują młodym zakwaterowanie w pobliskiej wiosce, u swoich znajomych, obiecując przy tym pokrycie wszelkich dodatkowych kosztów. Białodęby, bowiem o tej lokacji mowa, to zabita dechami wieś na końcu świata. Tomek wraz z Karoliną, gdy tylko dojeżdżają na miejsce, poznają swoich nowych gospodarzy: Natalię – istną seksbombę oraz jej babcię, zrzędliwą i niemiłą staruszkę. W domu jest ktoś jeszcze, ale odszedł ze świata materialnego, więc obecność jego martwego ciała wywołuje w bohaterach powieści lęk i zakłopotanie. Na szczęście sympatyczna Natalia szybko rozładowuje napięcie, a Karolina wraz ze swoim chłopakiem mogą skupić się na planowaniu wypraw. Niestety nie zdają sobie sprawy z tego, że Suwalszczyzna skrywa w sobie wiele tajemnic i to niekoniecznie takich, z którymi chcieliby mieć coś wspólnego…
Wydane w styczniu 2016 roku przez oficynę Novae Res Gałęziste to ponad 450 stron wartkiej i pełnej niekonwencjonalnych zwrotów akcji. Autor powieści zaprasza do świata legend oraz faktów historycznych. Wszystko zgrabnie ze sobą połączono, tworząc niesamowitą całość. To sprawia, że czytelnik nie tylko doskonale się bawi, ale i poznaje nowe ciekawostki. Urbanowicz w swoim stylu manipuluje treścią, co jakiś czas wplątując pewne wskazówki dotyczące fabuły i zmuszając przy tym odbiorcę do myślenia. Chwała mu za to.
Na koniec dodam tylko, że Gałęziste oraz wspomniany na wstępie Grzesznik mają ze sobą wiele wspólnego. Choć są to zupełnie różne historie, warto pobawić się w detektywa, by odszukać zbieżności. Zapewniam, że autor potrafi umiejętne skrywać w treści wiele smaczków łączących obie powieści. A jeśli chcecie pochwalić się swoimi odkryciami, zapraszamy do komentarzy. Udanej zabawy!
Więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-galeziste/
Polska słynie z bogatej kultury i historii, ale przede wszystkim z atrakcyjnych terenów. Duża ilość jezior i lasów czyni z kraju nad Wisłą prawdziwą perełkę na turystycznej mapie Europy. A jeśli na jednym z jego piękniejszych regionów toczy się akcja powieści z wątkami parapsychologicznymi… To musi się udać!
Artur Urbanowicz to stosunkowo nowa postać w świecie rodzimej...
Czy to możliwe, żeby po kilku miliardach ludzi został tylko jeden bunkier, 144 piętra mieszkań, zakładów i sztucznych farm, zakopane gdzieś w Ameryce? Otoczone szaro-burą pustką toksycznego krajobrazu, zniszczonego w jakiejś ogromnej katastrofie? Mieszkańcy Silosu wiedzą, że to nie tylko możliwe, oni tak żyją, są resztką ludzkości.
Hugh Howey był w tym roku gościem prestiżowego Festiwalu Conrada. To kilkudniowa impreza poświęcona najważniejszym zjawiskom w literaturze i zawsze pojawia się na niej choć jeden autor fantastyki naukowej, czy raczej speculative fiction. Podobno krytycy literaccy dziwią się takiej decyzji organizatorów, ale oni (głównie ekipa Tygodnika Powszechnego) wiedzą, że nasze lęki, przewidywania dotyczące przyszłości, nadzieje i spekulacje najlepiej widać właśnie w tym gatunku. Dzięki temu zwróciłam uwagę na Silos, choć Papierowy Księżyc zdążył już u nas wydać całą trylogię – i to bez większego rozgłosu.
Howey wydaje się być dość modelowym przykładem republikanina wierzącego w wolność jednostki i równouprawnienie, a bojącego się wszelkich wielkich projektów spod hasła „dziel i rządź”, zaprowadzanie pokoju przez wojnę i, mówiąc dość ogólnie, zapewnienie ochrony jedynie 1% najbogatszych przy jednoczesnym ignorowaniu reszty obywateli. Jego Silos jest prostą metaforą USA i wymienionych wyżej lęków. 144 piętra budowli są ze sobą skomunikowane jedynie dzięki pojedynczej klatce schodowej biegnącej środkiem bunkra. Nie ma wind, nie ma telefonów, maile i telegramy są drogie. Cała społeczność dzieli się na trzy bańki – białe kołnierzyki z górnych pięter, aspirujących do „góry” mieszkańców środka (farmerów i lekarzy) i robotników z dołu. Na dnie Silosu wydobywa się ropę naftową, pracuje fizycznie i mówi z jakby południowym akcentem. Im wyżej, tym „czyściej”. Najczyściej jest na piętrze IT, gdzie wielkie serwery mielą dane zbierane nieustannie z całej budowli i jej najbliższego otoczenia. To tędy przechodzi każda elektroniczna poczta.
Silos ma swojego burmistrza i szeryfa, poznajemy ich na samym początku książki. Wydają się najwyższymi instancjami, w końcu mieszkają na najwyższym piętrze bunkra i mogą oglądać zewnętrzny świat przez wielkie monitory. Jednak bardzo szybko okaże się, że to informatycy, a dokładnie szef IT podejmuje decyzje w tej społeczności. Fabularną osią książki będzie konflikt pomiędzy nim i nową panią burmistrz, Juliette, główną bohaterką Silosu. Skazanie jej na karę śmierci zaowocuje buntem na pokładzie i zbrojnym powstaniem, pierwszym od ponad stu lat.
Po Festiwalu Conrada miałam dość wysokie oczekiwania – spodziewałam się bardzo dobrze napisanej dystopii, głębokich rozważań na miarę Lema, Dicka czy Baxtera, żywych postaci. Nie do końca mi się to sprawdziło. Trochę przemęczyłam pierwszą połowę Silosu, język tej książki nie porywa, a mniej więcej do połowy za dużo się nie dzieje. Rozwijająca się akcja też nie jest za bardzo zaskakująca, domyślam się, że opisy walk między ocaleńcami mają na celu głównie wzruszyć czytelnika, że tak wiele „dobrych kobiet i mężczyzn” ginie bez sensu, ale… ja nie miałam kiedy polubić bohaterów. Większość z nich wydała mi się literackimi typami mechanicznie konstruowanymi po to, żeby urozmaicić opisywaną społeczność. W książce pojawia się też wątek romantyczny, a część rozdziałów ma za motto cytaty z Romea i Julii w tłumaczeniu Paszkowskiego – czyli brzydkie i raczej śmieszne niż poetyckie. W efekcie cały ten motyw wydaje się nieco żałosny – co może mieć sens w kontekście drugiego tomu trylogii, pokazującego historię powstania bunkra, ale nie jestem pewna, że takie było zamierzenie autora.
Silos to prosta historia o podziemnej hodowli ludzi, utrzymywaniu w ryzach małej społeczności dzięki dezinformacji, problemom z transportem, ale także zapewnianiu wszystkim pracy, jedzenia i rozrywek. Opowieść o autorytarnym systemie, zorganizowanym dużo mniej sprawnie niż orwellowski czy prawdziwe totalitaryzmy, jak Korea Północna. Największą siłą tej książki jest to, że umożliwia nam zajrzenie w ciemne zakamarki amerykańskiej polityki społecznej, zobaczenie lęków tego społeczeństwa i wizji przyszłości, której boją się tamtejsi intelektualiści, bo wydaje im się całkiem prawdopodobna. To Cloverfield Lane 10 na większą skalę i po kilku pokoleniach od zamknięcia drzwi. Do tego wydaje się, że Zmiana, kolejny tom powieści, jest być może wręcz rewelacyjny…
Więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-silos/
Czy to możliwe, żeby po kilku miliardach ludzi został tylko jeden bunkier, 144 piętra mieszkań, zakładów i sztucznych farm, zakopane gdzieś w Ameryce? Otoczone szaro-burą pustką toksycznego krajobrazu, zniszczonego w jakiejś ogromnej katastrofie? Mieszkańcy Silosu wiedzą, że to nie tylko możliwe, oni tak żyją, są resztką ludzkości.
Hugh Howey był w tym roku gościem...
W wakacje pierwszy raz w życiu wspięłam się na wulkan. Żyjąca góra, nieporośnięta prawie niczym, dymiąca, cała w zupełnie kosmicznych czerwieniach lub żółciach to coś, co naprawdę zostaje w głowie. I do czego chce się wracać mimo niebezpieczeństwa. Dlatego też traktuję Pękniętą Ziemię jako mały prezencik od losu (od SQN, od Legimi…) – fantasy dziejące się na nadaktywnej sejsmicznie planecie – właśnie tego potrzebowałam.
Pisałam już, że pierwszy tom tej trylogii, Piąta pora roku, zrobił na mnie duże wrażenie swoim naukowym tonem i epicką konstrukcją skomplikowanego społecznie i geotermicznie świata. Kolejny, Wrota obelisków, był już raczej postapokaliptyczną historią o przetrwaniu i tworzeniu wspólnoty w obliczu katastrofy. Finałowe Stone Sky (Kamienne niebo) kontynuuje ten ton, i chociaż spora część powieści jest poświęcona dawnej cywilizacji, obecnej od samego początku Pękniętej Ziemi jako imponujące ruiny, Jemisin nie wraca do snucia fantastyki naukowej. Jak powiedziała, pisząc Stone Sky wyobrażała sobie „społeczeństwo preppersów, których paranoja i obsesje są uzasadnione (…) Chciałam pobawić się myślą, że być może jesteśmy w stanie przygotować się na nadejście kataklizmu” („a society of preppers whose paranoia and obsessiveness is actually justified (…) I wanted to mess with that notion—that you can ever truly prepare for disaster. ”). Jednocześnie zależało jej na nieupraszczaniu wszystkiego do stwierdzenia, że „przetrwają najsilniejsi”.
Stone Sky cytat
We Wrotach zobaczyliśmy, jak wyglądają społeczności „preppersów” z Bezruchu, jak dobierają sobie mieszkańców tak, by zmaksymalizować samowystarczalność każdej osady, jak duży nacisk kładą na kastowe i etniczne podziały. W Stone Sky dowiemy się, że ten utylitaryzm i apartheid nie wzięły się znikąd, co oczywiście jeszcze nie znaczy, że są słuszne. Raczej że łatwo je uzasadnić bieżącymi potrzebami, bo umożliwiają kontrolę społeczeństwa i inżynierię ludzkich dusz. O ile w drugim tomie Pękniętej Ziemi to wszystko zostało czytelnikowi zasugerowane, w Niebie pojawia się po prostu opis i ocena cywilizacji opartej na wyzysku różnych żywych istot, w tym osób. Cywilizacji, w której „życie jest święte” i nikt nie może zginąć. Książka Jemisin jest epicka, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że została ostatecznie sprowadzona do kilku banalnych idei. Cała Ziemia jest żywą istotą, krąg życia umożliwia magię, Zła Ziemia nie jest jedynie metaforą… Takie pomysły sprawdzały się w Pocahontas, mniej w Avatarze, a tym razem trochę mnie zawiodły, bo pierwszy tom trylogii obiecywał rozbuchaną i zupełnie nie naiwną wizję rzeczywistości.
Jeśli czytacie sporo książek czy komiksów o superbohaterach, nie zaskoczy was wiele zabiegów fabularnych wieńczących Pękniętą Ziemię. Przez całą trylogię śledzimy losy matki i córki, Essun i Nassum, stopniowo oddalających się od siebie emocjonalnie i pod względem umiejętności. Wiemy, że każda z nich może być tą wybraną, która zmieni losy ludzkości na lepsze lub gorsze. Wykorzystują to walczący ze sobą zjadacze kamieni, jedyne istoty naprawdę rozumiejące, co się dzieje. Nieuchronnie prowadzi to do finałowego starcia między bohaterkami. Książka unika łzawego kiczu, ale jest wciąż nieco przewidywalna. A do tego, o dziwo, jakby optymistyczna. Poza tym Jemisin bardzo dużo pisze w tym tomie o miłości, przyjaźni, „trzymaniu się razem”, proponując czytelnikowi mocno ograną, a co gorsza bardzo prosto pokazaną receptę na poprawianie świata.
Stone Sky cytat
Stone Sky czyta się dobrze, sporo się w nim dzieje. Wyjaśnia się, jak doszło do upadku dawnej, wysoko rozwiniętej cywilizacji i rozregulowania aktywności sejsmicznej planety. Narrator, bardzo ludzki nie-człowiek, tłumaczy nam i Essun historię Złej Ziemi, górotwórstwa, magii. Ujawnia przy tym swoją własna naiwność, opisuje okrucieństwo technologii nastawionej na eksplorację zasobów naturalnych (tak, trylogia ma także ekologiczne przesłanie) oraz polityki skupionej na starej rzymskiej zasadzie „dziel i rządź”, czyli szczuciu na siebie obywateli. Wszystkie te wątki były już obecne w Piątej porze roku, w Niebie zostają rozwinięte i trochę uproszczone. Jemisin napisała niezłą trylogię, ale gdyby utrzymała poważny, nieoczywisty ton pierwszego tomu do końca, dostalibyśmy wybitne książki.
Więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-stone-sky-peknieta-ziemia-3/
W wakacje pierwszy raz w życiu wspięłam się na wulkan. Żyjąca góra, nieporośnięta prawie niczym, dymiąca, cała w zupełnie kosmicznych czerwieniach lub żółciach to coś, co naprawdę zostaje w głowie. I do czego chce się wracać mimo niebezpieczeństwa. Dlatego też traktuję Pękniętą Ziemię jako mały prezencik od losu (od SQN, od Legimi…) – fantasy dziejące się na nadaktywnej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kochać horrory, cenić literaturę z dreszczykiem, a nie znać twórczości Lovecrafta po prostu nie wypada. To w końcu jeden z najważniejszych i jednocześnie najlepszych pisarzy, mających wielki wpływ nie tylko na gatunek, ale i kulturę popularną. Wprawdzie od jego śmierci minęło już osiemdziesiąt lat, a na rynku pojawiło się mnóstwo wspaniałych twórców literackiej grozy, którzy zdobyli międzynarodową sławę i sami stali się wzorami do naśladowania, lecz Lovecraft wciąż pozostaje jednym z niedoścignionych mistrzów. I tak samo jak przed laty – porusza, emocjonuje, wywołuje napięcie i burzy spokój czytelnika, w niepozorny sposób zasiewając w jego głowie ziarno prawdziwego koszmaru.
Szukać wątku przewodniego w niniejszym zbiorze, jak i w każdym innym Lovecrafta, nie ma większego sensu. Bo czy prastara groza wkraczająca do naszej codzienności w pozornie niewinny sposób może być wątkiem samym w sobie? Jest za to coś, co łączy – jeśli nie całą twórczość pisarza z Providence, to na pewno lwią jej część – mitologia Cthulhu. Mitologia opowiadająca o przedwiecznych bytach, czasem nazywanych bogami(choć bardziej pasowałoby do nich jakieś demoniczne określenie), które pochodzą z kosmosu. Ich wygląd przeczy wszystkiemu, co uznajemy za normalne, ich budowa daleka jest od zgodności ze znaną nam biologią, a ich obecność nie przynosi ze sobą niczego dobrego. Groza starsza niż ludzkość wciąż budzi lęk, pradawna, zapomniana, ale też zakazana wiedza wychodzi na jaw, wywołując prawdziwy koszmar, a człowiek, choć dominujący obecnie na Ziemi, wydaje się taki nieistotny wobec potęg, z jakimi musi się mierzyć.
Wiele można powiedzieć o twórczości Lovecrafta, oczywiście głównie dobrego, ale wszystko to i tak będzie sprowadzać się do jednego. Bo czy skupimy się na chwaleniu pomysłów samotnika z Providence, czy też na jego stylu lub prowadzeniu poszczególnych historii, sednem i tak pozostanie realizm. Siła przekonywania, z jaką autor serwuje nam swoje nawet najbardziej nieprawdopodobne rzeczy. Wystarczy przyjrzeć się chociażby samemu wyglądowi stworzeń z jego mitologii, a dokładniej temu najważniejszemu i najsłynniejszemu ich przedstawicielowi, Cthulhu. Głowa ośmiornicy, smocze skrzydła, ciało o nie do końca wyraźnych kształtach, ale z rękami o długich pazurach… Gdyby takie stworzenie opisał ktoś inny, wyszłoby śmiesznie – Stephen king, który mocno inspirował się Lovcraftem i wielokrotnie próbował podobnych zabiegów, jest tego najlepszym przykładem – tymczasem w tym przypadku nie tylko nie brzmi to śmiesznie, ale wręcz budzi niepokój.
Wszystko to oczywiście zasługa realizmu. Lovecraft pisze o swoich dziwacznych wizjach z takim przekonaniem, że czytelnik nie jest w stanie ich zanegować. Na dodatek zamiast uprawiać jakąś wymyślną literaturę (choć kwiecistości opisów nie sposób mu odmówić), oferuje stosunkowo proste, ale w tej prostocie konsekwentne opowieści z gatunku tych, jakie snuje się nocami przy ognisku. To także dodaje im prawdziwości, a fakt, że pisarz wplata we wszystko „fakty” historyczne, tylko intensyfikuje doznania.
Jakie teksty wchodzą w skład tego zbioru? Bardzo różne, w tym Zagłada Sarnathu, Alchemik, Poza murem snu, Koty Ultharu, Ogar, Zimno, Przez bramy srebrnego klucza, Dziwny wysoki dom wśród mgieł, Grobowiec, Biały statek i jedno z moich ulubionych opowiadań Lovecrafta, Sny w domu wiedźmy. Szczególnym sentymentem darzę je choćby dlatego, że pierwszą powieścią grozy, jaką przeczytałem, byli Drapieżcy, Mastertonowska wersja tego właśnie tekstu. Wszystkie opowieści jednak trzymają podobny, bardzo wysoki poziom, urzekają, zachwycają, wciągają i pobudzają wyobraźnię. Nieważne ile razy się je czyta. Warto więc sięgnąć po ten zbiór – czy znacie już te teksty, czy też dopiero chcielibyście zacząć swoją przygodę z Lovcraftem.
Dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Czytaj więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-bestia-w-jaskini-i-inne-opowiadania/
Kochać horrory, cenić literaturę z dreszczykiem, a nie znać twórczości Lovecrafta po prostu nie wypada. To w końcu jeden z najważniejszych i jednocześnie najlepszych pisarzy, mających wielki wpływ nie tylko na gatunek, ale i kulturę popularną. Wprawdzie od jego śmierci minęło już osiemdziesiąt lat, a na rynku pojawiło się mnóstwo wspaniałych twórców literackiej grozy,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Najnowsze dzieło Kinga to nie opasła powieść, do jakich przyzwyczaił nas przez ponad 40 lat pisarskiej kariery, a krótka nowelka. Na dodatek napisana nie samodzielnie, a wspólnie z nieznanym w Polsce, choć nagradzanym autorem horrorów. Nie martwcie się jednak, Pudełko z guzikami Gwendy to znakomita, typowo Kingowska książka, która, choć oparta na pomyśle znanym z opowiadania Button, Button Richarda Mathesona z 1970 roku, wciąga od pierwszej strony i w napięciu trzyma nas do samego końca.
Sierpień roku 1974, Castle Rock. Dwunastoletnia Gwendy, mając dość wyśmiewania przez kolegów, stara się zrzucić zbędne kilogramy, biegając po tak zwanych Schodach Samobójców. To właśnie tu pewnego dnia spotyka tajemniczego mężczyznę w czerni, który przedstawia się jej jako Richard Farris i chce z nią porozmawiać. Mimo obaw, dziewczynka zgadza się – są w końcu w miejscu publicznym, obok nie brakuje ludzi. Richard mówi, że ją obserwował – obserwuje wiele osób w wielu miejscach – i chce jej przekazać pewne pudełko. Pudełko z kolorowymi guzikami znajdującymi się na przodzie, dźwigienkami i szufladkami. Do czego służy? Jedna dźwigienka pozwala raz dziennie otworzyć szufladkę z czekoladką, która sprawia, że nie chce się jeść więcej słodyczy. Druga raz na tydzień czy dwa daje szansę wyjęcia bardzo cennego srebrnego dolara z 1891 roku. Co się zaś tyczy guzików, sześć z nich odpowiada sześciu kontynentom, siódmy, czerwony, symbolizuje cokolwiek Gwendy zechce, ostatni, czarny – wszystko. Dziewczynka pyta, co się stanie, jeśli wciśnie któryś z nich. „Po co pytać, skoro już wiesz?”, odpowiada jej Richard. I rzeczywiście, Gwendy wie, słyszała przecież o guzikach atomowych, jakie posiadają głowy największych mocarstw świata, ale nie chce przyjąć tego do wiadomości.
Richard znika, pudełko zostaje, a życie dziewczynki zmienia się nie do poznania. Za sprawą czekoladek chudnie, poprawia się jej wzrok, relacje między rodzicami ocieplają się, a pieniędzy przybywa (choć na razie nastolatka nie zamierza sprzedać monet). Niestety świadomość, jakie zagrożenie niosą guziki na pudełku, nie pozwala Gwendy na dłuższą chwilę spokoju. Mijają lata, aż w końcu dziewczyna decyduje się sprawdzić, co się stanie, gdy wciśnie ten czerwony…
Oryginalności temu opowiadaniu zarzucić się nie da. Richard Matheson prawie pół wieku temu napisał historię o kobiecie, która dostaje pudełko z przyciskiem. Jeśli go wciśnie, zginie ktoś, kogo nie zna, a ona dostanie dużą sumę pieniędzy. Plagiat? Absolutnie nie. King po raz kolejny oddał hołd legendarnemu autorowi (wcześniej dokonał tego chociażby opowiadaniem ze zbioru Jest legendą) i jak zwykle zrobił to na swój niesamowity sposób. Większa część Pudełka to historia obyczajowa o dorastającej dziewczynce i trawiącym ją sekrecie, będącym wstępem do koszmaru.
Jak to w twórczości Króla Horroru przystało, w opowieści o Gwendy nie zabrakło także nawiązań do jego twórczości. Akcja dzieje się w Castle Rock, miejscu znanym m.in. z Cujo, Mrocznej połowy czy Sklepiku z marzeniami, sprawcą całego zamieszania staje się Człowiek w Czerni znany doskonale miłośnikom prozy Kinga z Bastionu czy Mrocznej Wieży, a innych odniesień do tej drugiej także nie brakuje. Z mniej rzucających się w oczy rzeczy warto zauważyć, że początkowa rozmowa Gwendy i Richarda przypomina wymianę zdań między Georgiem a Pennywise’em z To, a do tego większość z dat ważnych zdarzeń w życiu głównej bohaterki wykazuje ciekawą zbieżność z życiem Kinga – wszystko zaczyna się bowiem w roku 1974, w tym samym, w którym autor z Maine zadebiutował powieścią Carrie.
Z połączenia tego wszystkiego powstała znakomita nowela, wciągająca, intrygująca, pełna napięcia i zaludniona przez typowych dla pisarza, ale jak zwykle znakomicie ukazanych bohaterów. Aż dziw, że Stephen King miał taki problem z jej skończeniem, że zaangażował do procesu twórczego Richarda Chizmara. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z ich współpracy zrodziła się świetna książka. Dobrze napisana (choć tekst podany jest w czasie teraźniejszym i zdarzają się w nim drobne wpadki), znakomicie zilustrowana, usatysfakcjonuje miłośników prozy Króla i wszystkich czytelników lubiących horrory mocno osadzone w obyczajowych ramach. Co warto zauważyć, doskonałe jest także polskie wydanie. Mamy bowiem komplet ilustracji, twardą oprawę, dodatkową obwolutę i sympatycznie wyglądające wnętrze. To oczywiście tylko dodatek do znakomitej treści, jednak uprzyjemnia lekturę. Lekturę, którą polecam bardzo, bardzo gorąco.
Więcej możecie przeczytać na: https://nietylkogry.pl/post/atomowe-guziki-recenzja-noweli-pudelko-guzikami-gwendy/
Najnowsze dzieło Kinga to nie opasła powieść, do jakich przyzwyczaił nas przez ponad 40 lat pisarskiej kariery, a krótka nowelka. Na dodatek napisana nie samodzielnie, a wspólnie z nieznanym w Polsce, choć nagradzanym autorem horrorów. Nie martwcie się jednak, Pudełko z guzikami Gwendy to znakomita, typowo Kingowska książka, która, choć oparta na pomyśle znanym z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Patrzę na pustą stronę w edytorze tekstu i zastanawiam się jak ubrać moje wrażenia po lekturze w słowa, by z jednej strony wyrazić je precyzyjnie, a z drugiej nie zdradzić wam zbyt wiele z całej fabuły i nie psuć przyjemności z jej czytania. Zacznijmy zatem nietypowo, bo od tego, co sprawiło, że postanowiłam sięgnąć po najnowszą powieść Wydawnictwa Papierowy Księżyc – debiut Daniela O’Malleya. Przede wszystkim był to opis, określający Wieżę jako „połączenie mrocznego urban fantasy z thrillerem paranormalnym i komedią”. Nie mogło być lepiej, w końcu taki miszmasz gatunków znacznie zwiększa szanse na to, że lektura okaże się wciągająca i niepowtarzalna. Czy to się udało? Przekonajmy się.
Myfanwy Thomas budzi się w parku, otoczona ciałami ludzi noszących lateksowe rękawiczki, nic z tego nie pamięta i nie ma bladego pojęcia kim jest. Z nieba leje deszcz, a w kieszeni kurtki dziewczyna znajduje tylko dwie rzeczy: zastrzyk z epinefryną i… list, zaczynający się od słów „Twoje ciało należało kiedyś do mnie”. Opis ten brzmi jak streszczenie fabuły kolejnej z setki książek, które korzystają z motywu amnezji bohaterki, by przeciągnąć czytelnika z jednego punktu do drugiego, byle tylko przedstawić w miarę przekonującą drogę, prowadzącą od całkowitego skołowania aż po odzyskanie wspomnień, prawda? Tym razem nie do końca. Najważniejsze będzie bowiem dowiedzenie się, kto tak naprawdę odpowiada za to, co spotkało Myfanwy. Tak się bowiem składa, że nasza bohaterka jest wysoko postawioną członkinią tajnej organizacji. Nie działa jednak w terenie, zamiast tego zajmując się administracją i papierologią stosowaną. Jest w tym jednak cholernie dobra, co pozwoliło jej się wybić i szybko wspiąć po drabinie sukcesu.
Przyznam szczerze, że autor w niezwykle ciekawy sposób poradził sobie z ekspozycją stworzonej przez siebie wizji współczesnego Londynu, gdzie od czasu do czasu zdarzają się paranormalne incydenty, nad którymi zapanować musi wspomniana organizacja, nosząca trudną w wymowie nazwę – Checquy. Widzicie, znaleziony przez naszą bohaterkę list nie był ostatnim – jej poprzednia osobowość okazała się na tyle zapobiegliwa, by zostawić swojej „następczyni” wszystkie niezbędne do przeżycia informacje. W tej sytuacji nie wchodziło w rachubę wzięcie chorobowego i przeczekanie niebezpieczeństwa w domu. Tym samym, wraz z główną bohaterką stopniowo dowiadujemy się co jest grane, kim są poszczególne szychy w organizacji i czym ona tak naprawdę się zajmuje. Wszystkie te dane przekazane są bez encyklopedycznego zacięcia, nie nudzą więc i nie męczą, czasem jednak odrobinę drażnią – pełnią bowiem rolę przerywników w fabule.
Przez zabieg z listami od „poprzedniczki” odrobinę cierpi tempo powieści: początek jest mocno wprowadzający, a pierwsze wiadomości mają raczej za zadanie przedstawić czytelnikowi cały ten świat, wyjaśnić mu strukturę organizacji i metody jej działania. Nie byłoby to tak widoczne, gdyby nie działo się na dwóch płaszczyznach – zarówno notatek, które bohaterka zostawiła sama dla siebie, jak i aktualnych wyzwań, którym musi stawić czoło (wiecie, dostanie się do własnego biura, spotkania z księgowymi i innymi współpracownikami). Wszystko to buduje wizję świata, jednak nie rozkręca akcji, ledwie poruszając kwestię tego, kto stał za zamachem na Myfanwy i jej utratą pamięci. Fabuła rozkręca się dopiero później, starając się nadrobić stracony czas, przez co momentami wydaje się chaotyczna, a poszczególne wydarzenia, na pierwszy rzut oka, nie łączą się w spójną całość.
Nie znaczy to jednak, że powieść nie wciąga. Wręcz przeciwnie, gdy nabiera już odpowiedniego tempa, a listy przestają służyć wyłącznie wprowadzeniu bohaterki i czytelnika w wizję świata, dostajemy całkiem przyjemne połączenie kryminału z thrillerem, a wszystko to osadzone w klimatach urban fantasy. Aktualne wydarzenia angażują, a te opisane w liście coraz częściej są retrospekcją tego, czego doświadczyła „poprzedniczka” Myfanwy. Pozwala to poznać i polubić jej obie tożsamości, dodatkowo wyjaśnia również z czym musiała się zmierzyć bohaterka, gdy przyszło jej udawać samą siebie przed ludźmi, którzy znali ją od lat i już dawno wyrobili sobie o niej opinię. Trzeba przyznać, że zazwyczaj nieszczególnie pochlebną – szanowano jej stanowisko i piastowany przez nią urząd, jednak nie ją samą.
Osobiście mam jednak wrażenie, że jako czytelnik dostałam zbyt mało tropów, które sugerowałyby kto stał za całym tym spiskiem i wszystkimi wydarzeniami. Owszem, udało mi się to połowicznie odgadnąć, jednak był to raczej wynik strzału niż jakiejkolwiek poszlaki. Nie obraziłabym się za nieco więcej wskazówek. Nieco niejasne i mętne jest również wyjaśnienie jak to się stało, że po utracie wspomnień pojawiła się nowa osobowość, na dodatek mająca już jakąś określoną wiedzę, jak na przykład to, jak skorzystać z bankomatu lub telefonu (nie, nie było to wyjaśnione w liście, który znalazła w swojej kieszeni). Pojawiały się pewne logiczne nieścisłości, które jednak nie psuły przyjemności z lektury. Wieża bez wątpienia stanowi całkiem sympatyczną rozrywkę, mam też nadzieję, że jest wstępem do równie wciągającej serii. Oby więcej takich debiutów.
Dziękujemy Wydawnictwu Papierowy Księżyc za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Więcej możecie przeczytać na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-wieza/
Patrzę na pustą stronę w edytorze tekstu i zastanawiam się jak ubrać moje wrażenia po lekturze w słowa, by z jednej strony wyrazić je precyzyjnie, a z drugiej nie zdradzić wam zbyt wiele z całej fabuły i nie psuć przyjemności z jej czytania. Zacznijmy zatem nietypowo, bo od tego, co sprawiło, że postanowiłam sięgnąć po najnowszą powieść Wydawnictwa Papierowy Księżyc –...
więcej mniej Pokaż mimo to
Piąta pora roku, pierwszy tom Pękniętej Ziemi, była bardzo ponura, mroczna, no i trzeba było dojść do końca książki, żeby zrozumieć, co jest nam w zasadzie opowiadane. We Wrotach okaże się wreszcie, kto mówi do Essun (i do nas) i dlaczego styl narracji jest czasami jakby nieadekwatny do opisywanych czasów, odbiega od języka dialogów. Poza tym w tym tomie autorka w dużej mierze rezygnuje z naukowej aury, charakterystycznej dla wątków krążących wokół górotworów z Fulcrum, nadając całości ton bardziej zbliżony do klasycznej fantastyki.
Zmiana tonu wpłynęła nieco na moje odczucia. O ile jestem zachwycona Piątą porą roku, Wrota „tylko” bardzo mi się podobają. Pod koniec pierwszej części cyklu Essun trafia do Castrimy, społeczności żyjącej w olbrzymiej, być może sztucznie stworzonej geodzie – czyli w podziemnym kryształowym miasteczku. Zanim do niego dotarła, zdążyła „zebrać drużynę” – ma ze sobą bezdomną naukowczynię (jako człowiek uniwersytetu naprawdę doceniam ten żarcik w stylu „prof or hobo?”) i dziwnego bladego chłopczyka o diamentowych zębach. Drugi tom opisuje życie Essun w nowej osadzie, której przywódczyni i członkowie nieco bardziej orientują się w „geopolityce” (z braku lepszego słowa) tego świata, co pozwala bohaterce jeszcze lepiej go poznać, z nieco innej niż dotąd strony. Dowiemy się sporo także o tajemniczych zjadaczach kamieni. Jemisin wciąga czytelnika w swoją opowieść, dzięki czemu (i dobremu tłumaczeniu Małeckiego) czyta się płynnie, szybko, czasem aż gorączkowo. Wrota oferują więcej akcji niż Piąta pora, Castrima szykuje się nie tylko na przetrwanie wulkanicznej zimy, rusza także na wojnę i przeżywa napięcia pomiędzy być może jedynie pozornie zjednoczonymi nieruchomymi i górotworami (czyli zwykłymi ludźmi i „magami ziemi”). Mamy tu do czynienia z prawie klasycznym postapo skoncentrowanym na kwestiach społeczno-psychologicznych i zmianach myślenia w obliczu końca świata.
Essun opuściła Tirimo, żeby odszukać swoją córkę, ale z Piątej pory roku nie dowiadujemy się właściwie niczego o losach dziewczynki. We Wrotach ta historia stanowi drugi, równoległy wątek. Może się on trochę kojarzyć z X-Menami, bo Nassun trafi do samozwańczej szkoły dla górotworów, zrywającej z tradycją Fulcrum, gdzie będzie rozwijać swoje talenty. Im silniejsza się stanie, tym bardziej bolesna będzie dla niej konfrontacja z własną potwornością – przecież całe życie tłumaczono jej, że górotwory to zwierzęta, do tego niebezpieczne i pozbawione uczuć. Możecie pomyśleć, że to typowa opowieść o młodej mutantce posiadającej wyjątkowe moce, że już to znamy, ale Jemisin wspaniale portretuje system, który skazuje nawet próby stworzenia czegoś pozytywnego na patologiczne wypaczenia. Wielokrotnie doświadczonej przemocy nie da się łatwo wymazać.
We Wrotach obelisków wyjaśni się, gdzie w Piątej porze przepadł Alabaster, a poza tym: jeden z głównych antagonistów przeżyje przemianę duchową godną świętego Pawła, cofniemy się w czasie, zobaczymy drugą stronę kuli ziemskiej i zyskamy kosmiczną perspektywę. Nieuchronnie okaże się też, że pewne ustalone prawdy o świecie Złego Ziemi mogą być tylko błędnymi przypuszczeniami. Bardzo mi się podoba, że Jemisin każe odrzucać stare przekonania nie tylko Essun, ale także nam – skoro w pierwszej części cyklu kazała nam w nie uwierzyć. Zadaje przy tym pytania nie tylko o wykreowany przez siebie świat, ale także pozaksiążkową rzeczywistość. A jednocześnie nie tworzy otwarcie intelektualnej, filozoficznej prozy, Pękniętą Ziemię da się nazwać przygodowym fantasy.
Jednym z wyznaczników dobrej fantastyki jest to, że pod pozorem opowiadania pełnej akcji historii mówi coś o filozofii, naturze świata, człowieka i jego relacji z innymi. Jemisin, nie tylko w mojej opinii, zasłużenie staje się kimś w rodzaju nowego klasyka gatunku, następczynią Dicka, Lema, Herberta. Tworzy porządne powieści psychologiczne, z wyraźnymi bohaterami testującymi różne sposoby na bycie sobą i życie z innymi. Konstruuje spójne światy korzystając z wiedzy naukowej. Ma też niesamowicie obrazową wyobraźnię, dzięki której czytając opisy górotwórstwa czujemy się jakbyśmy sami obejmowali świadomością skały, magmę i ukryte w nich moce.
Czytaj więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-wrota-obeliskow/
Piąta pora roku, pierwszy tom Pękniętej Ziemi, była bardzo ponura, mroczna, no i trzeba było dojść do końca książki, żeby zrozumieć, co jest nam w zasadzie opowiadane. We Wrotach okaże się wreszcie, kto mówi do Essun (i do nas) i dlaczego styl narracji jest czasami jakby nieadekwatny do opisywanych czasów, odbiega od języka dialogów. Poza tym w tym tomie autorka w dużej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pamiętacie kobietę, która zatweetowała: „Lecę do Afryki. Mam nadzieję, że nie złapię AIDS. Żartowałam. Przecież jestem biała!”, po czym wsiadła w samolot, zaś o reakcjach na swoje nieopatrznie wystukane słowa dowiedziała się dopiero po lądowaniu? Przypominacie sobie może mężczyznę, którego pieprzne żarty z kolegą wśród publiczności na konferencji programistycznej (wraz ze zdjęciem) opublikowała na Twitterze siedząca przed nim kobieta? Ja też nie kojarzę… Oboje stracili pracę. Życia tych osób (w tym i wspomnianej fotografki) legły w gruzach . Być może nawet na zawsze. A to za sprawą reakcji internautów, przypuszczających zmasowany tekstowy atak na wszystkich frontach – share’owania, komentowania oraz śledzenia. Z pewnością żarty obojga były oburzające i pożałowania godne, jednak „dowcipnisiom” nie należały się społeczne napiętnowanie, potępienie i ostracyzm. Napisali bądź powiedzieli coś niezmiernie głupiego, nie zdając sobie sprawy, że może to dotrzeć do setek tysięcy osób. Anonimowych. Pewnych swoich racji. I przez to też bezlitosnych.
Książka Jona Ronsona #WstydźSię! pełna jest opisów takich przypadków – z większością ofiar internetowo-medialnego linczu dziennikarz spotkał się osobiście. A to z poczytnym autorem, wkładającym w usta Dylana nieistniejący cytat, a to z działaczem Formuły 1, sfilmowanym podczas orgii seksualnej, a to z aktorem-dramaturgiem, który nieco podkolorował fakty w swoim monodramie (za co się tutaj oburzać? przecież była to forma literacka; niemniej odbiorcy poczuli się oszukiwani), i wieloma innymi mniej lub bardziej znanymi ludźmi. Kara, jaką przyszło ponieść tym osobom, była niewspółmierna do popełnionych czynów. Wyrok błyskawicznie wydał i wyegzekwował stadny policjant, sędzia i zarazem kat – internetowa społeczność. Ach, dobrodziejstwa technologii…
Ronson z reporterską dociekliwością oraz publicystyczną swadą opowiada o poszczególnych przypadkach ludzkiej, niewinnej głupoty, które przerodziły się w tragedie. Rany na życiach i umysłach osób wytykanych cyfrowymi palcami są najzupełniej prawdziwe i głębokie. Czasem tak bolesne, że prowadzą do samobójstwa. W dziennikarskim śledztwie zdarzają się (na szczęście) elementy humorystyczne, łagodzące pesymistyczny wydźwięk książki – choćby wizyta na warsztatach „radykalnej szczerości”, gdzie uczestnicy mogą powiedzieć wszystko o sobie… i innych. Autor pióro ma lekkie, a dowcip ostry (czasem nawet za bardzo), co umiejętnie oddano w polskim tłumaczeniu; zdarzyło się co prawda kilka potknięć redaktorskich, jednak naprawdę nieznaczących.
Jednym z wątków książki jest stosunek aktywnych internautów do kobiet; w mediach społecznościowych (także – niestety – polskich) termin „feministka” stanowić ma obelgę, zaś internautki częściej niż mężczyźni stają się celem zmasowanych, bezlitosnych i wulgarnych gróźb ze strony „bojowników sieci”. Za przykład może posłużyć krytykowanie redaktorek Marvela za wrzucenie wspólnego zdjęcia z hashtagiem #FabulousFlo bądź sprawa Chelsei Cain, scenarzystki Mockingbird, która po obraźliwych komentarzach skasowała konto na Twitterze. Wydaje mi się, że jedyną winą, jaką poniosły wyżej wspomniane, było stwierdzenie faktu, że są kobietami; sądzę, że to temat na osobne opracowanie (panie Ronson – niechże pan spróbuje się z tym zmierzyć!).
W swych dociekaniach na temat pochodzenia i natury zjawiska publicznego linczu autor sięga do wielu teorii oraz badań socjologicznych. Przeczytamy o Le Bonie (obrzydliwy typek, swoją drogą) i jego Psychologii tłumu, przypomnimy sobie (nieco ponoć naciągany) stanfordzki eksperyment więzienny Zimbardo, poznamy też historię mniej znanej próby humanitaryzacji więzienia dokonanej przez Jamesa Gilligana w latach 70. XX wieku. Informacji jest dużo, podano je jednak w sposób lekkostrawny. Brakuje mi nieco indeksu nazwisk, zapis „bibliograficzny” woła zaś o pomstę do nieba, lecz nie jest to przecież praca naukowa…
#WstydźSię! to ważna i potrzebna dziś książka, skłaniająca do (auto)refleksji nad obecnym stanem społeczności internetowej. Mimo że przykłady w niej opisane pochodzą sprzed paru lat (i z anglosaskiego internetu), to mechanizm napiętnowania w sieci nie zmienił się ani na jotę. Ludzie tracą godność i dobre imię za to, że napisali bądź zrobili niewinną w istocie głupotę – karą za to może być co najwyżej śmieszność, a nie złamane życie. Pisząc komentarze w social media często nie pamiętamy, że za ciekłokrystalicznym ekranem jest człowiek; ze zgrozą uświadomiłem sobie, że odczuwałem satysfakcję czytając o twitterowym grillowaniu jednego z „winowajców” w chwili, gdy przyznawał się do winy. Może lepiej będzie, gdy moc świętego gniewu internetowej inkwizycji posłuży do ukarania prawdziwych złoczyńców – krzywdzących innych, nadużywających władzy, posługujących się przemocą.
Czytaj więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-wstydzsie/
Pamiętacie kobietę, która zatweetowała: „Lecę do Afryki. Mam nadzieję, że nie złapię AIDS. Żartowałam. Przecież jestem biała!”, po czym wsiadła w samolot, zaś o reakcjach na swoje nieopatrznie wystukane słowa dowiedziała się dopiero po lądowaniu? Przypominacie sobie może mężczyznę, którego pieprzne żarty z kolegą wśród publiczności na konferencji programistycznej (wraz ze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nora K. Jemisin jest autorką trzech cykli powieściowych i wielu mniejszych tekstów. Piąta pora roku otwiera serię Pęknięta Ziemia (Broken Earth), której pierwszy i drugi tom otrzymały nagrodę Hugo. Obydwa zostały przetłumaczone na polski przez Jakuba Małeckiego (tak, tego od Dygotu czy Rdzy) dla wydawnictwa SQN. U nas Jemisin jest zaliczana do pisarzy fantasy, ale po angielsku wybrany przez nią gatunek określa się jako „speculative fiction” – czyli połączenie futuryzmu, science fiction i fantastyki. I to ten drugi termin dużo bardziej pasuje do jej powieści.
Narracja Piątej pory roku jest powolna, na samym początku można odnieść wrażenie, że jako czytelnik obudziliśmy się ze śpiączki ze sporą amnezją i nic nie rozumiemy – a tymczasem mówi się do nas, jakbyśmy świetnie znali targaną trzęsieniami Ziemię, gdzie mieszka główna bohaterka książki i jej adresatka. Spora część powieści jest prowadzona nie w trzeciej, ale drugiej osobie – „Jesteś nią. Ona jest tobą. Jesteś Essun”. Dopiero w ostatnich rozdziałach dowiadujemy się z całkowitą pewnością, kim jest wspomniana „ona”. Z pierwszego dowiemy się za to, że Essun żyje w niewielkiej, dobrze zarządzanej wspólnocie, gdzie każdy ma swoją rolę i zadania, nikt nie może być bezrobotny ani nadmiarowy – bo właściwie cały czas trwa mniejszy czy większy kryzys wywołany kolejnymi naturalnymi katastrofami, a nad głowami ludzi nieustannie wisi groźba piątej pory roku – dużej erupcji wulkanicznej, która sprowadzi zniszczenie i długotrwałą zimę.
Piąta pora roku
„Zła Ziemia”, bardzo aktywna tektonicznie planeta, to element fantastyki naukowej. W stronę klasycznego fantasy kieruje nas obecność w świecie Piątej pory roku osób (istot?) magicznych. Po pierwsze niektórzy ludzie są zdolni do „sejszenia” – mają dodatkowy zmysł pozwalający im odczuwać ruchy sejsmiczne, a nawet wpływać na nie. Dla zwykłego człowieka, „nieruchomego”, to przerażające potwory, które należy tępić lub oddać instytucjom potrafiącym je kontrolować. Właśnie kimś takim jest Essun oraz jej dzieci – „górotwórstwo” się dziedziczy, co umożliwia… hodowlę geologicznych czarowników. Po drugie, na niebie unoszą się ogromne bryły kamienia, obeliski, których przeznaczenia nikt nie zna. Po trzecie, oprócz nas istnieje jeszcze jedna rozumna rasa przypominająca myślące kamienne posągi.
Jemisin pokazuje czytelnikowi kilka odsłon życia sejszącego „górotworu” (potwory nie zasługują na miano „górotwórców”, a tłumaczenie jest bardzo konsekwentne). Zobaczymy dziewczynkę, której moce dopiero co wyszły na jaw, przez co trafia pod opiekę tzw. Stróża, człowieka mającego ją trenować i pilnować. Znajdzie się ona w końcu w magicznej akademii w niczym nie przypominającej kochanego przez uczniów Hogwartu. Później poznamy mistrzów górotwórstwa próbujących odnaleźć się w kastowym, ściśle kontrolowanym przez władze systemie opartym na utylitarności i apartheidzie. W pewnym momencie akcja przeniesie się nawet do wolnej społeczności żyjącej w sposób uznawany powszechnie za niemożliwy – to właściwie jedyne rozdziały Piątej pory, które pozwalają czytelnikowi (i bohaterom) odetchnąć pozytywnymi emocjami i swobodą obyczajową. To bardzo pesymistyczna książka, jak to postapo.
Co z elementem futurystycznym? Powieść Jemisin dzieje się w świecie nękanym katastrofami, właściwie zawsze będącym po i przed kolejna apokalipsą. Istnieją w nim jednak pozostałości wysoko rozwiniętych cywilizacji, co razem z dokładną analizą jego biosfery i mitologii narzuca wniosek, że Ziemia kiedyś nie była zła. Czy raczej był zły, w Piątej porze roku Gaja jest ojcem życia. Nie będę wam zdradzać, co go rozjuszyło, domyślicie się w trakcie czytania. I zrozumiecie, że być może to nasza, dobrze znana planeta po ponad dwudziestu tysiącleciach od pierwszego końca świata.
W Piątą porę roku wpada się jak Alicja w króliczą dziurę – najpierw nic nie rozumiemy, potem widzimy cuda i powoli domyślamy się natury pokazywanej nam rzeczywistości. Jemisin przemyślała ją w najmniejszych detalach, korzystając ze współczesnej wiedzy o Ziemi i człowieku. Książka powstała z inspiracji warsztatami zorganizowanymi przez NASA, na których zebrano naukowców i pisarzy, naprawdę czuje się w niej logiczne, naukowe podejście. Geologia, Zimbardo, psychologia przywiązania, teoria ewolucji, ekonomia i nauki polityczne – to wszystko złożyło się na gęstą materię Pękniętej Ziemi. Jednocześnie cykl jest właściwie pozbawiony naukowego żargonu – jego stosowanie nie miałoby sensu, skoro bohaterowie książki żyją w epoce pozbawionej nauki, w której przepływ informacji jest bardzo utrudniony, mnóstwo wcześniejszych dokonań zostało zaprzepaszczonych, a oni jedynie próbują się domyślać i po swojemu odkrywać tajemnice otaczającego ich nieustannego ruchu. Razem z nimi robi to czytelnik, angażowany trochę w rozwiązywanie zagadek (jak w kryminale), a trochę w metodę naukową.
Więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-piata-pora-roku/
Nora K. Jemisin jest autorką trzech cykli powieściowych i wielu mniejszych tekstów. Piąta pora roku otwiera serię Pęknięta Ziemia (Broken Earth), której pierwszy i drugi tom otrzymały nagrodę Hugo. Obydwa zostały przetłumaczone na polski przez Jakuba Małeckiego (tak, tego od Dygotu czy Rdzy) dla wydawnictwa SQN. U nas Jemisin jest zaliczana do pisarzy fantasy, ale po...
więcej mniej Pokaż mimo to
World of Warcraft: Narodziny hordy jest pierwszą powieścią z serii Blizzard Legends, chociaż na polskim rynku pojawiły się dopiero w lutym tego roku. Oto nareszcie doczekaliśmy się w rodzimym języku fabuły z rozległego uniwersum World of Warcraft przeniesionej na karty książek.
Dzieło to, jak nietrudno domyślić sie po tytule, przenosi nas do czasów formowania się hordy. Historia rozpoczyna się jeszcze w czasach, kiedy Durotan był małym dzieckiem, zupełnie niezdającym sobie sprawy z tego, że już niebawem przyjdzie mu zostać wodzem i ratować swój lud. Jakby nie patrzeć, w dzieciństwie widział Draenor jako planetę zdrową i żyzną, zdolną wykarmić zarówno orków, jak i tajemniczych draenei – sąsiadów, z którymi lud Durotana żył dotychczas w zgodzie.
W przeciwieństwie do powieści Warcraft: Durotan, w tej książce poznacie faktyczne wydarzenia, które zgodne są z obszernym lore’em całego uniwersum. Raz jeszcze możecie zagłębić się w świecie zmieniającego się Draenoru. Teraz jednak będziecie mogli obserwować również poczynania takich postaci jak Kil’jaeden czy Gul’dan. Ten drugi, chociaż pojawia się również w Durotanie, odgrywa tam zdecydowanie mniejszą rolę niż w Narodzinach hordy. W końcu to właśnie władca demonów Kil’jaeden zapoczątkował cały ten chaos, dlatego dziwnie byłoby, gdyby w książce nie poświęcono mu choć odrobiny miejsca. Bardziej szczegółowo została tu również zarysowana relacja Draki i Durotana. Podobnie jest w przypadku zarysu wydarzeń ogólnie: powieść skupia się na tym, jak złożone były początki hordy i wydarzeniach zmuszających orków do przeniesienia się do Azeroth. Ciekawym zabiegiem są również umieszczone na początku rozdziałów wspomnień i rozważań Thralla, które w pewnym sensie prowadzą nas przez całą historię.
Akcja powieści jest wartka, często nie zagłębia się w szczegóły, a jednak i tak odpowiednio dawkuje informacje, uczy o zwyczajach oraz pomaga rozeznać się w tym fantastycznym świecie. Jednocześnie nie ma się też wrażenia, że całość płynie za szybko albo że coś zostało pominięte.
Irytujące jest, ponownie, tłumaczenie. I tym razem mamy tu językowe przemieszanie – raz nazwy rodów, broni czy przydomki tłumaczone są dosłownie, żeby kawałek dalej pozostać w oryginalnym zapisie. Trudno zgadnąć, dlaczego tłumaczka (tłumacząca zresztą wszystkie książki z uniwersum Warcraft) zdecydowała się na taki zabieg, kiedy mamy już przecież oficjalne tłumaczenia wszystkich przydomków oraz innych nazw, które weszły na stałe do kanonu.
Narodziny hordy są jedną z najlepszych powieści osadzonych w tym jakże barwnym świecie. Jak na pierwszą książkę z uniwersum, jest naprawdę godnym wprowadzeniem. Nie jest to oczywiście górnolotna fantastyka, ale raczej nie tego oczekuje się po książkach powiązanych zgrami komputerowymi. Mimo to można wyciągnąć z niej sporo radości podczas czytania, a fabuła sama w sobie nie jest nazbyt prosta, choć jednocześnie nie odstrasza przesadnymi komplikacjami. W ciekawy sposób powiązano tu ze sobą wszystkie wątki. Postacie są żywe i zdecydowanie barwne – przyjemnie płynie się wraz z nimi przez wszystkie wydarzenia. Jednym się kibicuje, inne się nienawidzi.
Książka ta jest absolutnym must-have dla każdego fana uniwersum. Odnajdą się w niej również osoby szukające lekkiej, heroicznej fantastyki. Całość jest napisana na tyle przystępnym językiem i doskonale wprowadza w świat Warcraft, że odnajdzie się w niej nawet laik. Momentami przeszkadzać mogą tłumaczenia nazw, ale jest to coś, na co można przymknąć oko. Warto również zwrócić uwagę na to, że książki z serii Blizzard Legends zostały wydane w oprawach, które świetnie będą prezentować się na półce każdego kolekcjonera, choć to akurat najmniejszy smaczek.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu Insignis.
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-world-of-warcraft-narodziny-hordy/
World of Warcraft: Narodziny hordy jest pierwszą powieścią z serii Blizzard Legends, chociaż na polskim rynku pojawiły się dopiero w lutym tego roku. Oto nareszcie doczekaliśmy się w rodzimym języku fabuły z rozległego uniwersum World of Warcraft przeniesionej na karty książek.
Dzieło to, jak nietrudno domyślić sie po tytule, przenosi nas do czasów formowania się hordy....
Recenzja na podstawie audiobooka!
Wielkimi krokami zbliżają się już święta Bożego Narodzenia. Jeśli jeszcze nie zauważyliście, rzut oka na półki w supermarketach przekona Was o tym z całą swoją kolorową, przesłodzoną mocą. W takim okresie wzrasta także zainteresowanie filmami i książkami związanymi z Gwiazdką, a obok tych typowych, ciepłych opowieści dla całej rodziny, które tak doskonale wszyscy znamy, znaleźć można także kilka mniej typowych dzieł. Weźmy takiego Wiedźmikołaja Terry’egoPratchetta. Satyrę stawiającą pytanie: co by było gdyby Mikołaja zastąpiła Śmierć?
W różnych częściach naszego świata mamy różnych Mikołajów. Tego historycznego, tego popkulturowego, Dziadka Mroza… Wymieniać można by długo. Także Świat Dysku ma swojego przedstawiciela tego zawodu – Wiedźmikołaja. Niestety tym razem coś jest z nim nie tak. Co dokładnie? Kiedy zbliża się płaskodyskowa wersja Bożego Narodzenia, zwana tutaj świętem Strzeżenia Wiedźm, rubaszny grubasek znika. Kto teraz będzie wkładał prezenty do skarpet wieszanych przez dzieci przy kominku? Zapewne rodzice, ale nie o to chodzi – to akurat było pytanie retoryczne. Nieretorycznym jest zaś, co się z Wiedźmikołajem stało? Na to pytanie stara się odpowiedzieć mała Susan, ale nie ona jedyna jest zaniepokojona tym, co się dzieje. Ludzie zapomnieli, czym właściwie są święta, ale pamięta o tym Śmierć. Nie powinna interweniować, jednak wkrótce to ona zastępuje Wiedźmikołaja na jego stanowisku!
Wiedźmikołaj to odtrutka na całą tę świąteczną gorączkę, która ogrania ludzi na krótko przed Gwiazdką. W świecie filmu mamy udanego Złego Mikołaja, w świecie fantastyki tę właśnie pozycję. Satyryczną, prześmiewczą, czasem wręcz ostrą – dla wielu zbyt ostrą, taki już jednak urok Pratchetta, który był przecież ateistą – ale na pewno wartą poznania. Dlaczego? Wśród przesłodzonych, przejaskrawionych wigilijnych opowiastek, naprawdę się wyróżnia. Nie zawsze na plus, ale w ostatecznym rozrachunku powieść, w której Śmierć zaczyna wypełniać skarpety dzieci prezentami, jest dziełem naprawdę dobrym.
Przede wszystkim całość autentycznie śmieszy. Sprawdza się jako niezobowiązująca komedia świąteczna osadzona w świecie, w którym to, co znamy, wywrócone zostało do góry nogami – a przynajmniej tak na oko o jakieś 120 stopni, bo jednak wszystko pozostaje rozpoznawalne. Sprawdza się również jako satyra na poruszane tematy. Odtrutka? Nie do końca, bo to wciąż klimatyczna opowieść świąteczna, momentami urocza i niemalże familijna. Niemalże.
Jak to wszystko jest napisane? Lekko, dość prosto, ale nie tak, by to przeszkadzało. A jak prezentuje się wersja audio? Bardzo przyjemnie. Maciej Kowalik dobrze czyta tekst, nie bawi się nim jakoś szczególnie, ale jego głos nie nuży, a to, co zrobił na tym polu śmiało można nazwać solidną, rzemieślniczą robotą lektorską. Bez fajerwerków, ale i bez zawodu. Jeśli więc szukacie lekkiej, zabawnej i niekoniecznie poprawnej politycznie lektury audio w okolicach Gwiazdki, Wiedźmikołaj nadaje się do tego znakomicie. Coś w sam raz do posłuchania w trakcie przedświątecznej krzątaniny w domu i kuchni. Lepsze to niż kolejna składanka świątecznych przebojów w wykonaniu tzw. gwiazd.
Dziękuję Bibliotece Akustycznej za udostępnienie audiobooka do recenzji
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/smierc-rozdaje-prezenty-recenzja-audiobooka-wiedzmikolaj/
Recenzja na podstawie audiobooka!
Wielkimi krokami zbliżają się już święta Bożego Narodzenia. Jeśli jeszcze nie zauważyliście, rzut oka na półki w supermarketach przekona Was o tym z całą swoją kolorową, przesłodzoną mocą. W takim okresie wzrasta także zainteresowanie filmami i książkami związanymi z Gwiazdką, a obok tych typowych, ciepłych opowieści dla całej rodziny,...
Każda kolejna powieść Stephena Kinga to spore literackie wydarzenie; wiedzą o tym nawet ci, którzy twórczości autora z Maine zwyczajnie nie lubią. Rzecz ma się jednak gorzej, jeśli chodzi o Owena Kinga, bo choć drugi z synów Króla, Joe Hill, zrobił już całkiem sporą karierę, Owen nie zdobył większej popularności. Co więcej na naszym rynku ukazał się dotychczas tylko jego debiutancki zbiór opowiadań i póki co nikt nie zainteresował się publikacją jego (podobno znakomitej) powieści Double Feature. Mam nadzieję, że ten stan rzeczy zmienią Śpiące królewny, bo to napisane wspólnie z ojcem dzieło pokazuje, że zbyt szybko czytelnicy skreślili młodego Kinga, nawet jeśli to Stephen gra w tym przypadku pierwsze skrzypce.
Clint i Lila Norcross żyją w miasteczku Dooling w Wirginii Zachodniej. On pracuje jako psychiatra w tutejszym zakładzie karnym dla kobiet, ona jest lokalnym szeryfem. Wydają się wieść spokojną egzystencję, aż pewnego dnia wybucha tajemnicza epidemia, która sprawia, że wszystkie kobiety zasypiają. Z tym że nie jest to zwykły sen – w trakcie jego trwania zaczyna otaczać je dziwna substancja, przypominająca coś na kształt kokonu. Nikt nie wie, co się dzieje ani tym bardziej dlaczego, a sytuacja ulega pogorszeniu, kiedy okazuje się, że naruszenie kokonu albo obudzenie znajdującej się w nim kobiety wywołuje u niej morderczy szał. Pozostawieni sobie mężczyźni stają się coraz bardziej agresywni, także wobec nieświadomych niczego przedstawicielek płci przeciwnej, i prymitywni. W ich świecie dochodzi do podziałów, które każdy wykorzystuje na własny sposób, a jeszcze większe zamieszanie wprowadza Evie. Jako jedyna kobieta nie zapadła w sen, wydaje się być odporna na całą epidemię – czy cokolwiek to właściwie jest – ale niewielu jest chętnych do pomocy…
Przyznam się, że kiedy ujawniono opis niniejszej powieści, nie spodziewałem się po niej niczego wielkiego. Z jednej strony sam pomysł brzmiał jak skrzyżowanie Skazanych na Shawshank z zapomnianym już nieco filmem Kokon i chyba nieznanym w Polsce tekstem The Screwfly Solution Raccoony Sheldon. Poza tym miała być to kolejna z prac Stephen Kinga napisana wspólnie z innym autorem, a te nigdy nie wychodziły mu najlepiej – nieważne, że w tym przypadku tworzył ją razem z synem, bo i takich utworów w jego karierze nigdy nie brakowało. Na szczęście Śpiące królewny okazały się znakomitą, wciągającą i fascynującą lekturą, od której nie można się oderwać. Lepszą niż większość ostatnich dokonań autora z Maine, takich jak trylogia Pan Mercedes czy zbiór krótkich form Bazar złych snów.
Sam pomysł na fabułę nie brzmi może najlepiej, ale Kingowie wycisnęli z niej wszystko, co najlepsze. Owszem, w twórczości Kinga (ojca) mieliśmy już nieraz do czynienia z podobnymi motywami, a jednak Królewny nie są ani trochę wtórne. Rozwiązanie niektórych wątków oczywiście bywa naciągane, ale taki już urok dzieł Mistrza Horroru. Siłą najnowszego z nich jest rozpalająca wyobraźnię wizja i to, jak bardzo wciąga właściwie już od pierwszej strony. Tradycyjnie rewelacyjnie napisane, płynnie poprowadzone i urzekające, Śpiące królewny potwierdzają świetną formę Stephena Kinga i stanowią znakomitą pozycję, która spodoba się nie tylko miłośnikom jego twórczości. Idealna lektura na Halloween, będąca skrzyżowaniem horroru z postapo gwarantowana. Polecam bardzo gorąco!
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-powiesci-spiace-krolewny/
Każda kolejna powieść Stephena Kinga to spore literackie wydarzenie; wiedzą o tym nawet ci, którzy twórczości autora z Maine zwyczajnie nie lubią. Rzecz ma się jednak gorzej, jeśli chodzi o Owena Kinga, bo choć drugi z synów Króla, Joe Hill, zrobił już całkiem sporą karierę, Owen nie zdobył większej popularności. Co więcej na naszym rynku ukazał się dotychczas tylko jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Choć to zdecydowanie Władca Pierścieni jest najbardziej znanym z dzieł J.R.R. Tolkiena, jego opus magnum – także we własnym odczuciu autora – pozostaje bez dwóch zdań Silmarillion. Książka ta, nie powieść, a legendarium świata wymyślonego, zaczęła powstać niemal ćwierć wieku przed wydaniem Hobbita, kiedy przyszły pisarz zaledwie przekroczył wiek dwudziestu lat, i niemalże do samej jego śmierci była przezeń poprawiana. Nigdy nieukończona, stała się tym, co spajało całą twórczość Brytyjczyka. Dziełem jego życia, w którym spotkały się wszystkie jego pasje, miłości i zainteresowania. Z okazji 40-lecia jego pierwszego wydania, wydawnictwo Zysk i Spółka przygotowało jubileuszową ekskluzywną edycję, po raz kolejny dając polskim czytelnikom okazję poznania tego arcydzieła literatury nie tylko fantastycznej.
Niełatwo jest powiedzieć, w o czym dokładnie opowiada Silmarillion. To po prostu zbiór inspirowanych mitologią legend i opowieści z Dawnych Dni, ukazujący losy tolkienowskiego świata (w tym wypadku Śródziemia byłoby zbyt skromnym określeniem), od jego stworzenia, do okresu Trzeciej Ery, kiedy to toczy się akcja Hobbita i Władcy Pierścieni. Za wątek przewodni całości można uznać jednak historię Silmarili, stworzonych przez Fëanora klejnotów, w których uwięzione zostało światło Drzew Valinoru. Ukradł je zły Melkor, zabijając ojca ich twórcy i niszcząc Drzewa. Fëanor wraz z synami poprzysiągł zemstę, zaczęła się Wojna o Klejnoty i wielka opowieść, w której splotły się losy wielu mieszkańców Śródziemia, w tym przejmujące dzieje Berena i Lúthien – pary kochanków, których imiona zostały potem uwiecznione na nagrobku Tolkiena.
To oczywiście nie wszystko, co znajdziecie w Silmarillionie. Jak na dzieło życia przystało, splatają się tu elementy z właściwie każdego związanego ze Śródziemiem tekstu, jaki napisał autor. To tu swoje początki biorą losy dzieci Húrina, które potem doczekały się samodzielnej książki (zresztą wspomniani Beren i Lúthien także już wkrótce pojawią się w tej formie), widzimy też wczesne lata działania Saurona, a co za tym idzie wielu postaci, także tych najważniejszych dla innych dzieł Tolkiena. A wszystko to we wspaniałej historii jednego z najlepszych wymyślonych uniwersów w historii.
I pomyśleć, że wszystko to zapoczątkowała chęć dobrania odpowiedniej opowieści do wymyślonego przez siebie elfickiego języka. Oczywiście był to jeden z wielu impulsów. Tolkien, jako miłośnik legend, zawarł tu wszystko, czym na tym polu żywił się przez lata jego umysł. Zaczynając od Kalevali, przez mitologie nordycką, grecką i celtycką, na inspiracjach baśniami kończąc, ojciec Hobbitów stworzył dzieło tak pełne, kompleksowe i wspaniałe, że wartością literacką – i wywoływanymi emocjami – przewyższyło dokonania klasyków. Tolkien nie napisał bowiem kolejnej pozycji z gatunku fantastyki, jakich wiele przecież na rynku, a współczesną baśń dla dorosłych. Baśń, w której odzyskał elfy, tak bardzo ugrzecznione przez bajki (jakże on nie znosił tego ich wizerunku, zresztą obwiniał o to Szekspira!), jako dumne, piękne istoty, podobne człowiekowi, ale jakże od niego różne. Oczywiście to samo zrobił choćby w Hobbicie, jednak należy pamiętać, że to Silmarillion był pierwszy, choć wydany został dopiero cztery lata po śmierci pisarza.
Dobrze jednak, że w ogóle trafił na księgarskie półki. Tolkien sam się zastanawiał, czy to dzieło ma sens – bo czy coś bez Hobbitów, za to z podniosłą atmosferą mogło zdobyć popularność? Poza tym, kiedy próbował opublikować je tuż po wydaniu Hobbita, maszynopis został odrzucony. Autor nie poddawał się jednak, a jak na perfekcjonistę przystało, nie potrafił skończyć poprawiać Silmarillionu. Redagowanie przerwała śmierć i dopiero jego syn, Christopher wraz z pomocą Guya Gavriela Kaya (autora Fionavarskiego gobelinu) doprowadził zapiski ojca do obecnego kształtu. Można by więc sądzić, że po takich perypetiach w ręce czytelników trafiło dzieło niespójne albo po prostu niepełne, ale nic bardziej mylnego. Silmarillion to dzieło pełne, cudowne, przepięknie napisane i poruszające wyobraźnię, jak mało które. Być może najlepsze, jakie stworzył Tolkien. Bardziej wymagające niż Władca Pierścieni, trudniejsze, ale dostarczające takich literackich przeżyć i takiej satysfakcji, że nie sposób przestać się nim zachwycać.
Nowa edycja także przedstawia się bez zarzutu. Przepięknie zilustrowana przez Teda Nasmitha, którego hiperrealistyczne obrazy doskonale uzupełniają tekst, wzbogacona o jedną nową grafikę i spis wszystkich znajdujących się w tomie, wraz z ich nazwami, wygląda znakomicie. Wydana na dobrym papierze, w twardej oprawie i z dodatkową obwolutą, wspaniale prezentuje się na półce. Jedynym mankamentem jest fakt, że ilustracje wydrukowane zostały na papierze offsetowym, a nie kredowym, ale to tylko przysłowiowa łyżka dziegciu do tej beczki miodu.
Jeśli więc jeszcze jakimś cudem nie znacie Silmarillionu, zmieńcie to koniecznie. To nagrodzone Locus Award dla najlepszej powieści dzieło, mimo początkowej nieprzychylności krytyków, przetrwało próbę czasu, zachwycając po dziś dzień. I chyba nigdy już nie przestanie.
A wydawnictwu Zysk i S-ka dziękuję za udostępnienie książki do recenzji.
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/sila-silmarillionu-recenzja-ksiazki-silmarillion/
Choć to zdecydowanie Władca Pierścieni jest najbardziej znanym z dzieł J.R.R. Tolkiena, jego opus magnum – także we własnym odczuciu autora – pozostaje bez dwóch zdań Silmarillion. Książka ta, nie powieść, a legendarium świata wymyślonego, zaczęła powstać niemal ćwierć wieku przed wydaniem Hobbita, kiedy przyszły pisarz zaledwie przekroczył wiek dwudziestu lat, i niemalże...
więcej mniej Pokaż mimo to
O tym, jak najlepiej promować słowiańską kulturę wiedzą doskonale w CD Project Red. Za ich sprawą kilka lat temu świat usłyszał o grze Wiedźmin, gdzie gracze po raz pierwszy spotkali się ze stworzeniami pobudzającymi w przeszłości wyobraźnię naszych praojców. Był to początek nowej mody, która sprawiła, że stare wierzenia odżyły ponownie. Powstało wiele książek i komiksów, a wśród perełek nie mogło zabraknąć kolejnego kompendium wiedzy z serii LEGENDARZ, któremu poświęcono tę recenzję.
Po ogromnym sukcesie Bestiariusza Słowiańskiego autorzy poszli za ciosem , by w kilka lat po premierze pierwszego tomu wspólnie wydać kontynuację bajecznego leksykonu. Podobnie jak w przypadku poprzednika, za rysunki oraz treści odpowiadają Paweł Zych i Witold Vargas. Ich prace łatwo odróżnić od siebie, a dzięki różnorodności stylu całość doskonale komponuje się z opisami, tworząc istne dzieło.
Recenzując premierową odsłonę bestiariusza pozwoliłem sobie przedstawić kilka postaci opisanych w książce. Zrobię to i tym razem, więc na pierwszy odstrzał idzie…Łojma. Wierzenia o niej pochodzą z rejonów Białej Rusi i według opisów przypominała starą i wychudzoną kobietę. Biegała ona po lasach i polach śpiewając pieśni w dziwnym języku. Posiadała dar przepowiadania przyszłości. Cała sztuczka polegała na tym, jakiego koloru akurat miała skórę czy ubranie. Przykładowo: jeśli była to czerwień , wówczas nastanie okrutna wojna, jeśli zaś zielony, kraj czekał wielki urodzaj. Inną ciekawą postacią, o której po raz pierwszy dowiedziałem się z opisywanego leksykonu, była Grzenia. Ten pogodny duszek przypominający trochę skrzata, trochę gnoma trudził się opieką nad ogniskiem domowym. To on potrafił ścielić łóżka gospodarzom domu, nucić kołysanki, a zimową porą troszczyć się o zapadające w letarg zwierzęta. Ostatnim do przedstawienia stworkiem jest Dziuk. To maleńki wąż, wyglądem przypominający źdźbło dojrzewającego zboża. Pomieszkiwał sobie pośród łanów żyta lub pszenicy. W czasie plonów potrafił boleśnie gryźć i wchodzić po skórę. Jedynym sposobem na pozbycie się intruza z organizmu były odpowiednie modły wypowiadane przez znachorki. Przyznam szczerze, że tylko niewielki procent magicznych postaci opisywanych w książce znałem z wcześniejszych opowiadań, literatury czy gier. Przypuszczam, że to i tak tylko wierzchołek góry lodowej, a ilość wszelakich potworów, duchów czy demonów jest niewyobrażalnie wielka.
Drugi tom, wydany w październiku 2016 roku i opisujący najrozmaitsze stworzenia rodem ze słowiańskiej mitologii (i ie tylko!), w niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi. Smaczku dodaje fakt, że przedstawiono jeszcze więcej istot niż w pierwszej części. Sami autorzy przyznają, że skrupulatnie studiowali najróżniejsze pozycje książkowe, by w jak najlepszej formie ukazać czytelnikowi pradawną spuściznę. Choć wiele osób zarzuca im, że część postaci mogła zostać zmyślona, warto przyjrzeć się umieszczonej na końcu bibliografii, by samemu się przekonać, jak dużo materiałów dotyczących kultury dawnych Słowian zostało wydanych. Na liście lektur znajdują się między innymi pozycje opisujące legendy śląskie, białoruskie i sieradzkie. Sam fakt istnienia takiej różnorodności kulturowo-etnicznej na ziemiach dawnej słowiańszczyzny świadczy o tym, że co region, to obyczaj. Jestem pewien, że Paweł Zych i Witold Vargas nieraz czytali o tych samych postaciach, choć funkcjonujących pod innymi nazwami, które im nadano na obszarze zamieszkiwanym przez daną społeczność.
Kolejne wydanie Bestiariusza Słowiańskiego to doskonałe uzupełnienie poprzedniej części. Bogactwo treści, nienaganne rysunki oraz ciekawy wstęp powinny zadowolić każdego, kto interesuje się choć trochę kulturą słowiańszczyzny. Dodam od siebie, że jako fan wirtualnego Rzeźnika z Blaviken sięgnąłem po obie części bestiariusza bez wahania.
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-bestiariusz-slowianski-cz-2/
O tym, jak najlepiej promować słowiańską kulturę wiedzą doskonale w CD Project Red. Za ich sprawą kilka lat temu świat usłyszał o grze Wiedźmin, gdzie gracze po raz pierwszy spotkali się ze stworzeniami pobudzającymi w przeszłości wyobraźnię naszych praojców. Był to początek nowej mody, która sprawiła, że stare wierzenia odżyły ponownie. Powstało wiele książek i komiksów, a...
więcej mniej Pokaż mimo to
Słyszysz „Głuchowski”, myślisz “Metro 2033”. Rosyjski pisarz, niezależnie od skali swojego dorobku literackiego, długo kojarzony będzie tylko z tą rozpowszechnioną na całym świecie serią. A przecież przygody Artema nie są jedyną historią, którą warto znać. Dzięki autorowi otrzymaliśmy również bardzo dobrą antyutopię Futu.re (recenzja pod tym adresem), satyrę na temat naszych wschodnich sąsiadów – Witajcie w Rosji, a także opisywany tutaj Czas zmierzchu. Tym razem Głuchowski pokusił się o wymieszanie rosyjskiej rzeczywistości z kulturą Majów. Czy takie połączenie mogło się udać?
Głównym bohaterem powieści jest tłumacz, Dmitry Aleksiejewicz. Żyjący od zlecenia do zlecenia mężczyzna spędza każdy dzień pisząc na maszynie, śpiąc lub odwiedzając biuro tłumaczeń. Nawet takie czynności jak parzenie kawy wykonuje według konkretnego schematu i poddaje się temu z oddaniem i czcią. Błogą rutynę przerywa niecodzienny tekst, napisany w języku hiszpańskim manuskrypt, za którego przekład na rosyjski tajemniczy właściciel oferuje wyższą niż dotychczas kwotę. Dmitry bez zastanowienia postanawia podjąć się nowego wyzwania nie spodziewając się, z jakimi konsekwencjami będzie musiał niedługo się zmierzyć.
Czas zmierzchu 2
Fabuła prowadzona jest w sposób dwutorowy. Jeżeli chodzi o ilość stron poświęconych przetłumaczonym zapiskom z XVI wieku, nie ustępują one wątkowi głównemu. To ciekawy zabieg, gdyż żadna z opowiadanych historii nie odkrywa prędko swojego zakończenia, więc jesteśmy ciekawi losów nie jednego, a dwóch bohaterów jednocześnie. Nieprzypadkowo użyłem słowa “połączenie” pisząc o Rosji i kulturze Majów. Z każdym kolejnym tłumaczonym rozdziałem Dmitry zauważa coraz więcej niewyjaśnionych zjawisk i szybko okazuje się, że Majowie nie tylko nie umarli, ale także oddziałują na otaczającą go rzeczywistość. Wraz z postępami prac odczuwa te same choroby, co bohaterowie czytanych wspomnień, a świat pogrąża się w coraz większym chaosie, ulegając coraz to nowszym kataklizmom.
Czas zmierzchu charakteryzuje się oryginalnym, typowym dla Głuchowskiego stylem. Najpierw zwiedzamy z hiszpańskimi konkwistadorami selwę okalającą Jukatan, by zaraz potem obracać się w szarości moskiewskich bloków i brudnego śniegu. Autor nie spieszy się z odkrywaniem kart uwikłanej przez siebie intrygi i odpowiedź na pytanie o związek tajemniczego manuskryptu z kataklizmami z każdą stroną coraz bardziej się oddala. Zakończenie mnie trochę zawiodło, gdyż moim zdaniem jest nieco niezrozumiałe. Sądzę, że ma ono jakieś szczególne przesłanie i nie mogło być przedstawione inaczej, ale osobiście nie obraziłbym się za coś bardziej logicznego. Nawet w książce o Rosji dotkniętej klątwą Majów.
Czas zmierzchu 3
Pochwalę za to wydawnictwo Insignis za polskie wydanie powieści. Egzemplarz, który otrzymałem cechuje się okładką inną niż oryginał z 2013 roku. Tegoroczna skąpana jest w odcieniach czerni i czerwieni, prezentując rosyjską cerkiew z (prawdopodobnie) kalendarzem Majów w tle. Całość jest mroczniejsza niż piramida ze starszej odsłony. Nie wypowiem się na temat różnic we wnętrzu książki, gdyż brak mi w tej kwestii porównania. Wersja z 2017 roku zawiera na początku każdego rozdziału czarno-białą ilustrację nawiązującą do danego etapu opowiadanej historii. Wyglądają one ładnie, są klimatyczne i nie sprawiają wrażenia umieszczonych na siłę. Taki mały dodatek od wydawnictwa.
Czy Czas zmierzchu jest pozycją wartą zakupu? Fanów Metra czy nawet Futu.re muszę niestety rozczarować, gdyż opowieść o Dmitriju Aleksiejewiczu, mimo podobnego stylu, jest książką zgoła odmienną od reszty twórczości Głuchowskiego (nie miałem okazji zaznajomić się z Witajcie w Rosji, więc mogę się mylić). Powieść z pewnością posiada unikalny klimat, wplecenie kultury Majów w obraz Moskwy, choć brzmi niedorzecznie, zakończyło się sukcesem. Zastrzeżenia mam jedynie do finału, ale w duchu wierzę, że niesie przekaz, którego osobiście nie udało mi się dostrzec. Niemniej, niezdecydowanym Czas zmierzchu mogę polecić, a od Głuchowskiego oczekuję jeszcze więcej niespotykanych nigdzie indziej pomysłów.
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-czas-zmierzchu/
Słyszysz „Głuchowski”, myślisz “Metro 2033”. Rosyjski pisarz, niezależnie od skali swojego dorobku literackiego, długo kojarzony będzie tylko z tą rozpowszechnioną na całym świecie serią. A przecież przygody Artema nie są jedyną historią, którą warto znać. Dzięki autorowi otrzymaliśmy również bardzo dobrą antyutopię Futu.re (recenzja pod tym adresem), satyrę na temat...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tak się składa, że nie trzeba posiadać ściśle tajnych informacji, by zorientować się, że lubię książki Anety Jadowskiej. Właściwie wystarczy zobaczyć kilka moich wcześniejszych recenzji, by nabrać co do tego faktu pewności i nie robić zdziwionej miny. Żeby była jasność – nigdy nie twierdziłam, że jest to literatura z najwyższej półki, aspirująca do zaliczenia jej w poczet klasyki. Jednak to, że nie są to książki wystarczająco ambitne, by delikatnie muskać moje czytelnicze podniebienie, nie oznacza, że będę je mieszać z błotem… zwłaszcza, że doskonale spełniają swoją rolę i po prostu dostarczają mi rozrywki, której szukam sięgając po nie. Tak się bowiem składa, że nie każdy pisarz jest w stanie sprawić, że wsiąknę w jego opowieść do tego stopnia, że zarwę noc lub całkowicie porzucę własne życie na kilka dobrych godzin i to niezależnie od tego, jak ważne rzeczy mam w tej chwili do zrobienia. Anecie się to udaje i chwała jej za to.
Może tych kilka powyższych zdań pozwala się tego domyślić, ale lubię jak pewne rzeczy napisane są czarno na białym, a ta jest jedną z nich: naprawdę ucieszyłam się, że nakładem Fabryki Słów ukazał się drugi tom przygód toruńskiego policjanta-szamana, Piotra Duszyńskiego, znanego również jako Witkacy. Na Szamańskie tango czekałam z niecierpliwością od chwili, w której uporałam się z lekturą Szamańskiego bluesa – czyli dokładnie od dnia premiery pierwszej części, a ta miała miejsce ponad półtora roku temu. Apetyt na chwilę zaspokoił mi Akuszer bogów, będący drugim tomem serii o Nikicie, nie trwało to jednak jakoś szczególnie długo. W końcu jednak… doczekałam się!
Zacznijmy więc od przedstawienia tego, jak wygląda sytuacja wyjściowa naszego bohatera – w końcu pogodził się z faktem, że jest szamanem (wciąż jednak jak ognia unika inicjacji, bo wizja bycia ugotowanym żywcem w oleju jakoś mu się nie uśmiecha), przyjął też do wiadomości, że jest ojcem piętnastoletniej panny, która zdecydowanie odziedziczyła po nim zdolności magiczne i również widzi duchy (wziął to na klatę jak prawdziwy mężczyzna i stara się odnaleźć w roli ojca, co wychodzi mu z różnym skutkiem). Pewne aspekty jego życia zaczynają się jednak sypać jak domek z kart podczas huraganu – jego kariera w policji wisi na włosku i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będzie musiał przejść na wcześniejszą emeryturę (chociaż wcale mu się to nie uśmiecha), jakby tego było mało, jego ambitna córka nie bardzo radzi sobie z faktem, że jest do tyłu w magicznej edukacji i postanawia porwać się z motyką na słońce (co zagraża nie tylko jej życiu i zdrowiu, ale też bezpieczeństwu całego miasta), a na domiar złego Sęp wciąż jest wrzodem na tyłku (i nadal wyżera Witkacemu zawartość lodówki, zostawiając w niej jedynie światło).
Kolejne problemy nawarstwiają się, gdy okazuje się, że duch Kurczaczka zapodział się gdzieś w Zaświatach i trzeba się po niego przejść i go wykupić. Nie, nie kociętami, czekoladą i podobnymi dobrami (chociaż ja bym oddała bez marudzenia, bo więcej pożytku przewiduję raczej ze sporych zapasów słodyczy niż z rozchwianego emocjonalnie ducha nastolatki), za to w wypadku Witkaca w grę jako waluta wchodzą łzy, pot i krew, więc lekko nie będzie. Tym bardziej, że w końcu przestało dopisywać mu szczęście i chłopina chyba będzie musiał wypaść pozytywnie w kilku próbach i stawić czoła swojemu wielkiemu lękowi – szamańskiej inicjacji. Nie brzmi to jak spełnienie marzeń, tak się jednak szczęśliwie składa, że nawet w Zaświatach nie jest sam – ma u boku swojego ducha opiekuńczego, Sępa. Jakkolwiek abstrakcyjnie to zaś nie brzmi, może się okazać, że tych dwóch – szaman i jego opiekun – mogą pójść w takie tango, że zabraknie wam słów, Przedwieczni zaś długo będą to jeszcze pamiętać.
W Tangu w końcu dostaję Witkaca, za którym trochę tęskniłam (jakoś nie do końca leżał mi ten z Szamańskiego bluesa, co to rozważa kształt pośladków swoich byłych) i który jest znacznie bliższy mojemu sercu – ten melancholijny typ ze skłonnościami do depresji i umiarkowanie pozytywnym podejściem do życia. Zwłaszcza, że aktualnie nie ma wielu powodów do tego, by uczyć się jak optymistycznie patrzeć na otaczającą go rzeczywistość, gdy ta co rusz rzuca mu kłody pod nogi i nic nie zapowiada zmiany na lepsze. Wręcz przeciwnie, wszystko wygląda tak, jakby mogło być już tylko gorzej i bardziej krwawo – tak się bowiem składa, że płynąc pod prąd i walcząc o swoje racje, Witkac dorabia się również kilku potężnych przeciwników. Sprzymierzając się zaś z Sępem sprawia, że… ta liczba drastycznie wzrasta, bo jego duch opiekuńczy miał kupę czasu, by podpaść praktycznie wszystkim.
Skoro zaś przy Sępie jesteśmy! Hej, ten bawidamek i dupek pierwszej wody przechodzi całkiem malowniczą przemianę, odkrywając nie tylko przed czytelnikiem, ale i szamanem swoją prawdziwą naturę. Chwile szczerości między tą dwójką sprawiają, że postać ducha opiekuńczego przestała mnie irytować (tak, wczułam się w sytuację Witkaca, któremu ktoś regularnie wyżera żarcie z lodówki, nie mówiąc już o naruszaniu wszystkich możliwych granic osobistych), a zaczęła we mnie wzbudzać nie tylko zrozumienie, ale też… współczucie i sympatię. Okazuje się, że z powodu kilku nieprzemyślanych żartów i niemożliwych do przewidzenia konsekwencji tych wybryków, został on skazany na karę niewspółmiernie wysoką do swoich win – podczas gdy w naszym świecie uniewinniłby go każdy sąd, w Zaświatach… ciąży na nim wyrok śmierci. Sęp okazuje się istotą odrzuconą i skrzywdzoną. Zaskakujące, prawda?
Niezwykle cieszy też fakt, że Jadowska kładzie spory nacisk na to, by nawet postać epizodyczna miała swój rys charakteru, nadający jej odrobinę kolorytu. Postacie są barwne i nawet jeśli czasem wpasowują się idealnie w jakiś stereotyp, to równie często wychodzą poza jego ramy. Akcja jest wartka, a bohaterowie nie siedzą na tyłkach i nie liczą plam na suficie, dzięki czemu czytelnik nie nudzi się jak mops w poczekalni do weterynarza, a zamiast tego angażuje się w wydarzenia i śledzi je z zapartym tchem. Są też emocje – nieraz śmiałam się podczas tej lektury, rozbawiona niemal do łez przez jakiś fragment, zdarzało się jednak, że oczy pociły mi się z zupełnie innych przyczyn niż rozbawienie (i raczej nie sądzę, żeby była to wina wybitnie płaczliwego etapu w moim życiu, braku czekolady i jesiennej melancholii).
W efekcie otrzymujemy mieszankę, która daje nam bardzo dobrą powieść fantastyczną, a cała seria przygód Witkaca stopniowo zyskuje miano mojego ulubionego cyklu tej autorki. Bez wątpienia Szamańskie tango przypadnie do gustu tym, którzy polubili się ze światem wykreowanym przez Jadowską i stworzonymi przez nią bohaterami, ale także tym, którzy lubią powieści urban fantasy i nieco zagubionych bohaterów. Ci ostatni nie muszą wcale sięgać po pozostałe cykle, dobrze jest jednak, by zaczęli od Szamańskiego bluesa (przy czym tutaj będzie trzeba przymknąć oko na kilka niedociągnięć, których nie ma już w drugiej części). Nie mogę też nie wspomnieć o fenomenalnej szacie graficznej, za którą ponownie odpowiedzialna jest Magdalena Babińska – to naprawdę kawał dobrej roboty, sprawiającej, że bohaterowie stają się odrobinę bliżsi czytelnikowi.
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-szamanskie-tango/
Tak się składa, że nie trzeba posiadać ściśle tajnych informacji, by zorientować się, że lubię książki Anety Jadowskiej. Właściwie wystarczy zobaczyć kilka moich wcześniejszych recenzji, by nabrać co do tego faktu pewności i nie robić zdziwionej miny. Żeby była jasność – nigdy nie twierdziłam, że jest to literatura z najwyższej półki, aspirująca do zaliczenia jej w poczet...
więcej mniej Pokaż mimo to
Fani uniwersum Metro 2033 po raz kolejny otrzymali możliwość pokazania swojej twórczości światu. W ruinie to czwarty tom wyróżnionych w konkursie opowiadań. Jest to jednak zbiór wyjątkowy, gdyż od początku do końca akcję umiejscowiono na naszych polskich ziemiach. Czy element patriotyczny to jedyny argument przemawiający za zainteresowaniem się tytułem?
Na treść składa się dwanaście krótkich historii opowiadających o rozsianych po postapokaliptycznej Polsce niedobitkach ludzkości. Zwiedzimy między innymi Warszawę, Szczecin, egzotycznym dodatkiem jest też wypełnione Polonią Chicago. Kwestią sporną może być wybranie naszego kraju jako miejsca przetrwania ludzi po atomowej zagładzie, ale z drugiej strony tym większe jest to wyzwanie dla uczestników konkursu oczekujących na wysokie nagrody. Na plus zaliczyć można na pewno selekcję. Komisja oceniająca setki nadesłanych prac spisała się na medal, starannie oddzielając przysłowiowe ziarno od plew. Zbiór przez cały czas cechuje się tym samym poziomem jakości.
Metro 2033. W ruinie 2
Druga zaleta, za którą jestem wdzięczny twórcom, to odwrócenie proporcji między relacjami międzyludzkimi a anomaliami. W poprzednio ocenianym przeze mnie tomie, Echo zgasłego świata (recenzję znajdziecie pod tym adresem), częste anomalie były jedyną atrakcją czytanego opowiadania, które nie oferowało nic ponad to. Na szczęście tym razem motywem przewodnim była nieśmiertelna sentencja “Człowiek człowiekowi wilkiem”. Każda z opowieści w mniejszym lub większym stopniu pokazuje, że nawet szczęście w postaci przeżycia nuklearnego końca świata nie jest w stanie wyplenić skłonności do autodestrukcji. Pewnie znajdą się tacy, którzy lubują się w wszelkiej maści mutantach i zjawiskach nadprzyrodzonych, lecz ja osobiście do nich nie należę.
Po wymienieniu zalet przyszła pora na narzekanie. Nie dotyczy ono jednak samego W ruinie, ale opowiadań o świecie Metro 2033 w ogóle. Z wydanych czterech zbiorów zdołałem na tę chwilę zaznajomić się z trzema (pierwszy tom, W blasku ognia, został opublikowany wyłącznie w postaci cyfrowej, a nie jestem entuzjastą czytania na ekranie komputera lub smartfona). I w każdym z przeczytanych opowieści kompresja historii do kilku lub kilkunastu stron skutecznie psuła frajdę z ciekawie zapowiadającej się fabuły. Cechą, za którą można było pokochać przemierzanie mrocznych tuneli u boku Artema w oryginalnej trylogii autorstwa Głuchowskiego, była postać samego metra. To właśnie opis różnorodnych kultur zamieszkujących puste perony, przedstawienie przemiany podziemi w nowe państwo przekonały czytelników do kupna dzieła rosyjskiego autora. Siłą rzeczy niemożliwe jest, by osiągnąć ten sam efekt mając do dyspozycji obszar maksymalnie około dwudziestu – trzydziestu stron. Mam świadomość, że konkurs to nie okazja do tworzenia ogromnych tomiszczy, ba, pewnie wielu nie zgodzi się z tym, co teraz piszę. Niemniej moim zdaniem opowiadanie nie jest gatunkiem odpowiednim do zastosowania w uniwersum Metro 2033, ale chętnie podjąłbym się kiedyś dyskusji na ten temat.
Metro 2033. W ruinie 3
Podsumowując, W ruinie z pewnością może się spodobać ciekawym rodzimej wersji postapokaliptycznego świata. Możliwość przemierzania znanych okolic wraz z bohaterem opowiadania wielu przyciągnie do lektury. Na plus zaliczyć trzeba też rzetelny odsiew wykonany przez komisję. Opublikowane teksty reprezentują wysoki poziom i żaden z nich nie odbiega jakością względem reszty. Jedyny zaobserwowany przeze mnie mankament dotyczy problemu wciskania ogromu obróconej w ruinę Ziemi w ciasne ramy gatunku, jakim jest opowiadanie. Jest to jednak temat wymagający dłuższej dyskusji. Niemniej, W ruinie warto przeczytać choćby dlatego, że jest za darmo. Egzemplarz cyfrowy znaleźć możecie w popularnych sklepach z e-bookami, zaś papierowy dołączany jest do recenzowanej przez nas książki Prawo do zemsty Denisa Szabałowa. Ciekawych obrazu Polski pogrążonej w atomowej apokalipsie zapraszam do lektury.
Szczegóły: https://nietylkogry.pl/post/apokalipsa-polsku-czyli-recenzja-ksiazki-uniwersum-metro-2033-ruinie/
Fani uniwersum Metro 2033 po raz kolejny otrzymali możliwość pokazania swojej twórczości światu. W ruinie to czwarty tom wyróżnionych w konkursie opowiadań. Jest to jednak zbiór wyjątkowy, gdyż od początku do końca akcję umiejscowiono na naszych polskich ziemiach. Czy element patriotyczny to jedyny argument przemawiający za zainteresowaniem się tytułem?
Na treść składa się...
Recenzowany u nas niedawno The Room okrzyknięto jednym z najgorszych filmów świata. Ale to także jeden z najbardziej kultowych filmów XXI wieku. Rzesze fanów gromadzą się by wspólnie świętować ową porażkę współczesnej kinematografii, odnajdując w filmie coraz to nowsze, coraz dziwniejsze i coraz bardziej niezrozumiałe elementy. Dlaczego tytułowy pokój udekorowany jest fotografiami łyżek? Dlaczego sceny z dachu zdają się być kręcone na innej planecie? I kim, do cholery, jest Steven? Na te i wiele innych pytań postanowiła odpowiedzieć jedna z osób odpowiedzialnych za powstanie owej filmowej abominacji, jaką jest The Room.
The Disaster Artist: My Life Inside The Room, the Greatest Bad Movie Ever Made to biograficzna książka, napisana przez Grega Sestero (odtwórcę roli Marka w The Room) oraz Toma Bissella (dziennikarza i współtwórcę scenariuszy do gier takich jak Gears of War: Judgment, The Vanishing of Ethan Carter czy wydanego niedawno What Remains of Edith Finch) Sestero opisuje w niej swoje losy jako początkującego aktora, oraz powstawanie kultowego The Room, zawsze jednak stawiając w centrum swoją relację z Tommym Wiseau, dla którego był współlokatorem, marionetką, powiernikiem, rywalem i jedynym przyjacielem.
Jak szybko się okazuje, historia powstawania The Room jest równie zadziwiająca, jak sam film. Głównym powodem jest Tommy Wiseau – człowiek, który wykracza poza wszystkie granice zrozumienia. Gdyby był postacią fikcyjną, byłby całkowicie niewiarygodny. Czytając The Disaster Artist zdajemy sobie jednak sprawę, że mamy do czynienia z książką biograficzną i wszystkie opisywane tam osoby są jak najbardziej prawdziwe. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko zaakceptować fakt, że tacy ludzie faktycznie istnieją, i kontynuować lekturę.
Powiem wprost – The Disaster Artist jest świetną książką. Już od pierwszych stron wypełniona jest humorem i trafnymi obserwacjami, a to dopiero początek tego, co ma do zaoferowania. To pokręcona, ale też niesamowicie angażująca historia o marzeniach i determinacji, by je spełniać; opowieść o dobroci, która wraca, i o przyjaźni, która zmienia życia. A jednocześnie to też książka o tym, do czego prowadzi megalomania i o tym, jak potrafi ona wszystko zrujnować. To powieść o braku sprawiedliwości, o zazdrości, i o samotności. To w przykry sposób prawdziwy, a jednocześnie szalenie inspirujący obraz życia niezwykłego człowieka – Tommy’ego Wiseau.
Czytając The Disaster Artist przeskakujemy pomiędzy dwoma okresami z życia Sestero. Pierwszym z nich jest czas, gdy jako początkujący aktor zaprzyjaźnia się z Tommym Wiseau, drugim – gdy kilka lat później wspólnie rozpoczynają pracę nad The Room. Dzięki temu naprzemiennie dostajemy obraz dwóch początkujących aktorów szukających szczęścia w świecie srebrnego ekranu oraz obraz tego, jak jeden z nich, dostrzegłszy, że ów świat nie zamierza dać mu szansy, przeobraża się w desperacko walczącego o swoje tyrana.
Dużym plusem jest tu fakt, że Wiseau trudno jednoznacznie oceniać. Z jednej strony jest człowiekiem ze sporym bagażem doświadczeń, który po prostu chce zrealizować swoje marzenia i dąży do tego z niewiarygodnym, lecz godnym podziwu uporem. Z drugiej jednak strony, jest on też osobą straszliwie egoistyczną, przewrażliwioną na swoim punkcie i manipulującą wszystkimi dookoła. W jednej chwili czytelnik mu współczuje, w następnej zastanawia się, dlaczego Greg nie ucieka od niego w obawie o swoje życie. A wszystko po to, by w kolejnym rozdziale znów mieć nadzieję, że szczęście jednak się do niego uśmiechnie. Choć Sestero wielokrotnie podkreśla swoją sympatię do Wiseau, nie próbuje upiększać jego wizerunku, jednocześnie nigdy go nie potępiając. Opisuje go jakim jest. The Disaster Artist świetnie ukazuje różne strony osobowości Wiseau, i jest to wyjątkowo ciekawy portret, pomimo tego – a może właśnie przez to – że otaczające go tajemnice nie pozwalają nam go w pełni zrozumieć.
The Disaster Artist sprawdza się także jako odtrutka na pogląd, że „reżyser-tyran” oznacza „reżysera-geniusza” – że psychiczne znęcanie się nad aktorami jest usprawiedliwione (zwłaszcza post factum), jeśli tylko doprowadziło do powstania wielkiego dzieła. Wiseau na planie filmowym pomiata pracującymi dla niego ludźmi, nie ma szacunku dla ich pracy i odmawia im rzeczy tak podstawowych jak woda w upalny dzień. Bynajmniej nie doprowadziło to do powstania wiekopomnego dzieła. Każdy może być tyranem. Ale każdego powinien za to spotykać równy ostracyzm, bez względu na jego zasługi dla sztuki.
The Disaster Artist: My Life Inside The Room, the Greatest Bad Movie Ever Made to pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego fana The Room. Pomijając już całą masę ciekawostek dotyczących filmu i zachodzących w nim niewytłumaczalnych zjawisk, to po prostu wyjątkowo dobra książka. Świetnie bawić będą się przy niej nawet ci, którzy nigdy nie widzieli The Room, choć tych szczerze zachęcam do seansu. Dla tej książki warto poznać nawet największą filmową abominację.
The Disaster Artist to jedna z najlepszych biografii, jakie czytałam. To powieść o przyjaźni i samotności, utracie nadziei i realizacji marzeń, niewinności i okrucieństwie. Świetnie napisana, pełna celnych uwag i niewymuszonego humoru. Do bólu szczera i dziwnie znajoma nawet dla tych, którzy nigdy nie chcieli zrobić kariery w Hollywood. Przykra i inspirująca jednocześnie. Prawdziwa. Doskonała.
P.S. Polecam również audiobooka czytanego przez Grega Sestero. Posiada on niesamowity i rzadko spotykany talent, jakim jest zdolność mówienia jak Tommy Wiseau.
Więcej na: https://nietylkogry.pl/post/recenzja-ksiazki-the-disaster-artist/
Recenzowany u nas niedawno The Room okrzyknięto jednym z najgorszych filmów świata. Ale to także jeden z najbardziej kultowych filmów XXI wieku. Rzesze fanów gromadzą się by wspólnie świętować ową porażkę współczesnej kinematografii, odnajdując w filmie coraz to nowsze, coraz dziwniejsze i coraz bardziej niezrozumiałe elementy. Dlaczego tytułowy pokój udekorowany jest...
więcej Pokaż mimo to