rozwiń zwiń
Marcin

Profil użytkownika: Marcin

Kraków Mężczyzna
Status Czytelnik
Aktywność 34 tygodnie temu
31
Przeczytanych
książek
32
Książek
w biblioteczce
31
Opinii
255
Polubień
opinii
Kraków Mężczyzna
Dodane| 1 ksiązkę
Strony www:
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach:

Po co tracić czas na granie w gry komputerowe? Nie wiem.
Po co tracić czas na czytanie książek napisanych na podstawie gier komputerowych? Nie wiem jeszcze bardziej.

Zazwyczaj takie wypociny, obliczone pod portfele pasjonatów elektronicznej rozrywki prezentują poziom polskiej debaty publicznej. Mają słaby warsztat; denną, niedbale przeniesioną z gry fabułę; papierowych bohaterów i nie posiadają ani krztyny oryginalności.

Opisywana książka Bowdena niestety nie jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Fabularnie "Tajemna krucjata" zasadniczo odpowiada opowieści zaprezentowanej w "Assassin's Creed" (2008), tyle że z pominięciem wszelkich współczesnych wątków związanych z Desmondem, Animusem i Abstergo. Rzecz przenosi nas zatem w mroki średniowiecza, do roku 1191, w którym to Europejczycy po raz trzeci postanowili wyeksportować Chrześcijaństwo na Bliski Wschód. Bohaterem historii snutej przez tajemniczego narratora jest - tak jak w grze - Altair - młody członek Zakonu Asasynów, który zostaje wmanewrowany w rywalizację pomiędzy Krzyżowcami, a Saladynem. Jako, że autor wyraźnie nie lubi się wysilać - pierwsza połowa książki wiernie zżyna z gry nawet pojedyncze linijki dialogów. Potem jest nieco lepiej i oryginalniej, lecz poziom historii trzyma się dala nawet od przeciętności. Bohaterowie są nudni i rozpisani na tyle słabo, że gdybym akurat w to teraz nie grał - nie potrafiłbym ich sobie sensownie wyobrazić.

Warsztatowo nie jest za to może aż tak fatalnie, jak np. w przypadku "Wrót Baldura" Athansa, ale nawet jeśli Bowden ma jakiś talent, to pozostaje on ukryty przed światem. Mam niepokojące wrażenie, że opisy są tu tylko dlatego, że głupio oprzeć książkę na samych dialogach, a dialogi pechowo są akurat wyjątkowo słabe.

Rzecz jest zwyczajnie, po ludzku napisana na odp***dol, tak jakby ktoś z Ubisoft zostawił Bowdenowi na biurku walizkę pieniędzy i powiedział: "Oliver, masz miesiąc. Nie musisz się starać, ale wyrób się w terminie."

W rezultacie odradzam, chyba że zostałeś uwięziony podczas epidemii dżumy w Libiążu, a lokalna biblioteka spłonęła.

https://nudnerzeczy.pl

Po co tracić czas na granie w gry komputerowe? Nie wiem.
Po co tracić czas na czytanie książek napisanych na podstawie gier komputerowych? Nie wiem jeszcze bardziej.

Zazwyczaj takie wypociny, obliczone pod portfele pasjonatów elektronicznej rozrywki prezentują poziom polskiej debaty publicznej. Mają słaby warsztat; denną, niedbale przeniesioną z gry fabułę; papierowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wydawca "Wojen konsolowych" rzetelnie odrobił lekcje płynące z ich lektury. Przez kilka ostatnich tygodni, książka była dosłownie wszędzie, śmiało wychodząc poza środowisko graczy - czyli target, który można by jej przypisywać po zerknięciu na okładkę. Ilość osób, które pochwaliły się nią na Facebooku czy Instagramie, nakazuje podejrzewać, że kampania marketingowa opłaciła się z nawiązką, ale niesprawiedliwie byłoby przypisywać sukces książki tylko jej sprawnej promocji. Opowieść Blake'a J. Harrisa o rywalizacji SEGI z NINTENDO naprawdę pochłania czytelnika niemalże od początku do końca, dostarczając znacznie więcej frajdy, niż można by się spodziewać po przerzuceniu kilku pierwszych stron.

Całość bowiem niestety nie zaczyna się zbyt dobrze. Książka ma jeden z najgorszych wstępów w dziejach literatury i choć nie bardzo wiem kim są Seth Rogen i Evan Goldberg, wystarczy mi, że są równie "zabawni" jak niesławny duet ze Studia Yayo, a jeśli mają więcej niż trzynaście lat to dodatkowo żenujący. Żeby nie było wątpliwości, dalej też bywa nierówno, bo zasadnicza treść książki ma postać fabularyzowanego dokumentu, ze wszystkimi tego konsekwencjami, czyli fabularnymi przeinaczeniami, zmyśleniami i dialogami. Pół biedy jeszcze, gdyby te ostatnie były choć przyzwoite, ale bywają nieraz tak drętwe i sztuczne, że trudno uwierzyć, by kiedykolwiek zaistniały.

Głównym bohaterem opowieści jest Tom Kalinske - obejmujący kierownictwo nad amerykańskim oddziałem koncernu SEGA z zadaniem zdeklasowania NINTENDO - największego rywala firmy na amerykańskim rynku elektronicznej rozrywki. Kalinske to postać w 100% prawdziwa, jak zresztą każdy z bohaterów "Wojen..."((Wewnątrz książki znajduje się kolorowa wkładka ze zdjęciami, pozwalająca sobie ich "zwizualizować".)) - gwiazdor zarządzenia z branży zabawkarskiej, odpowiedzialny za sukces takich marek jak Barbie czy Hot Wheels. W chwili przejęcia władzy nie ma większego pojęcia o rynku konsol i gier, więc czytelnik ma okazje wraz z nim dowiedzieć się co nieco o tym, jak wyglądała rzeczona branża pod koniec lat 80-tych. Te fragmenty - to jest dokumentalny wycinek z biznesowych dziejów growych korporacji (m.in. NINTENDO, SEGA, ATARI, SONY, ELECTRONIC ARTS) - to zdecydowanie najciekawsza i na szczęście najobszerniejsza część książki. Tam, gdzie Harris zapomina, że chciał napisać powieść - zawiera się cały "miód" "Wojen..." i to właśnie dla niego warto je kupić. Dostajemy tu bowiem niezwykle ciekawą historię rywalizacji korporacji - opartą na badaniach, których rzetelności nie mam podstaw kwestionować ((Harris w celu napisania "Wojen..." przeprowadził kilkaset rozmów z byłymi pracownikami ww. gigantów świata elektronicznej rozrywki.)). Poznajemy proces organizowania zespołu, budowania marki oraz łańcucha logistycznego i sieci sprzedaży, kulisy międzykorporacyjnych rozgrywek - nieoczekiwane sojusze, upokarzające zdrady i problemy związane z prowadzeniem biznesu na styku kultur (przy okazji dowiadując się, że starciu NINTENDO z SEGĄ towarzyszyły regularne spięcia wewnętrzne pomiędzy japońskimi i amerykańskimi oddziałami tychże), a wszystko to podlane sosem ze sprzętu (NES, SNES, Genesis, etc.) i gier (serie "Sonic" i "Mario"), które kojarzy chyba każdy, kto miał okazję dojrzewać w latach 90-tych.

Pomimo drętwych dialogów, czy trafiających się nieraz literówek - czyta się to naprawdę znakomicie i chyba nie tylko ze względu na tematykę. Nie ukrywając bowiem, że branża growa jest mi szczególnie bliska, jestem dziwnie przekonany, że gdyby mi zupełnie obca - bawiłbym się równie dobrze. "Wojny..." opowiadają bowiem zwyczajnie ciekawą historię międzyludzkiej rywalizacji, starcia intelektów i wyobraźni, która byłaby wciągająca nawet wówczas, gdyby uczestniczyli w niej producenci mydła. To że jej bohaterowie zajmują się akurat grami, a przede wszystkim sprzętem do grania, stanowi tylko jej dodatkowy atut (po prawdzie zresztą, Harris nie rozpisuje się obszernie na temat samych gier czy też specyfikacji sprzętu, znacznie więcej miejsca poświęcając praktycznym aspektom prowadzenia biznesu).

Niezła lektura na weekend.

http://nudnerzeczy.pl/wojny-konsolowe-2017-blake-j-harris/

Wydawca "Wojen konsolowych" rzetelnie odrobił lekcje płynące z ich lektury. Przez kilka ostatnich tygodni, książka była dosłownie wszędzie, śmiało wychodząc poza środowisko graczy - czyli target, który można by jej przypisywać po zerknięciu na okładkę. Ilość osób, które pochwaliły się nią na Facebooku czy Instagramie, nakazuje podejrzewać, że kampania marketingowa opłaciła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To nadal stary, dobry „The Expanse”, czyli wielowątkowa, wciągająca opowieść science-fiction o konflikcie ludzi z ludźmi, z obcymi w tle. Do samej historii nie można mieć zastrzeżeń. Poprowadzona jest bardzo sprawnie i nie wyrywa się autorom spod kontroli, zgrabnie zamykając stare wątki, jak i rozpoczynając nowe. Nie wszystko jednak może się podobać.

Otóż tym razem, zamiast dwóch bohaterów śledzonych z trzeciej osoby, dostajemy, aż czwórkę, w tym trójkę nowych. Spotykamy więc ponownie protagonistę „Przebudzenia Lewiatana” – Jima Holdena – niezmiennie irytującego idealistę stanowiącego motor napędowy dla fabuły (sami rozumiecie – na jego miejscu każdy dałby sobie spokój, a Jim ochoczo „leci tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek” – nieustannie pakując się w kłopoty), którego jednak da się lubić. Następnie poznajemy Robertę „Bobbie” Draper – marsjańską marine, która w konstrukcji charakteru przypomina nieco Brienne z „Gry o Tron”. Mamy Praxidike’a „Praxa” Menga – botanika z Ganimedesa, który desperacko próbuje odnaleźć porwaną córkę. Możemy także wreszcie spojrzeć na świat „Ekspansji” z perspektywy przedstawicielki ziemskiego rządu (ONZ) – Chrisjen Avasarali.

Powyższe narracje są wierne logice (w sensie: Bobbie myśli jak żołnierz, Prax jak naukowiec, itp.), ale oczywiście bohater bohaterowi nierówny. Historia obserwowana oczyma Holdena bawi głównie ze względu na fakt, że zdążyliśmy zżyć się z nim i z jego załogą w pierwszym tomie, a ta opowiadana przez Bobbie – choć jest kliszą – jest po prostu ciekawa. Taki Prax natomiast, wymęczył mnie już solidnie i to głównie przez niego – czytanie „Wojny Kalibana” przeciągnęło mi się tak długo. Nie winiąc samej postaci (jestem w stanie zrozumieć rozpacz ojca po stracie dziecka), przez cały czas zastanawiałem się – co on tu w ogóle robi – jako jedna z pierwszoplanowych postaci? Przypisany mu wątek spokojnie dałoby się upchnąć w narracji Holdena.

W rezultacie – dość nieoczekiwanie – crème de la crème opowieści okazuje się „babcia Avasarala”, która jest chyba zresztą najbardziej interesującą kobiecą postacią w sci-fi, z jaką przyszło mi się do tej pory zetknąć. Wulgarna i bezpośrednia, ciepła względem rodziny i bezwzględna w stosunku do wrogów, wdzięcznie mieszająca osobiste ambicje z pracą na rzecz ludzkości, nie daje się zamknąć w ramach prostego porównania – „Underwood w spódnicy (i w kosmosie)”, a przy tym wszystkim wydaje się być po prostu szalenie autentyczna.

Niestety – jak dla mnie – te wszystkie zmienne perspektywy tylko spowalniają akcję i niepotrzebnie rozdrabniają narrację. Trzy byłyby jeszcze może do przeżycia, a tak – przy Praxie stale, a momentami i przy Holdenie – marzyłem, by wrócić do historii Bobbie lub Avasarali, tj. do miejsca gdzie „coś się dzieje”. Historii nie pomagają zresztą również te wszystkie cudowne zbiegi okoliczności i szczęśliwe zakończenia (których jest chyba nawet więcej, niż w pierwszym tomie). Nie chciałbym radzić lepszym od siebie (bo i tak tego nie czytają), ale może czasem warto zrzucić na bohaterów konkretną klęskę, albo wręcz śmierć, by podtrzymać autentyczność świata i lęk o życie bohatera? Tymczasem przy „The Expanse”, nawet w chwili największego fuck-upu jestem dziwnie pewien, że wszystko dobrze się skończy.

Kończąc – nadal jest bardzo dobrze, ale już nierewelacyjnie. Mam nadzieję, że kolejna część bardziej mnie zaskoczy.

http://nudnerzeczy.pl/calibans-war-2012-james-s-a-corey/

To nadal stary, dobry „The Expanse”, czyli wielowątkowa, wciągająca opowieść science-fiction o konflikcie ludzi z ludźmi, z obcymi w tle. Do samej historii nie można mieć zastrzeżeń. Poprowadzona jest bardzo sprawnie i nie wyrywa się autorom spod kontroli, zgrabnie zamykając stare wątki, jak i rozpoczynając nowe. Nie wszystko jednak może się podobać.

Otóż tym razem,...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Marcin Kaliński

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
31
książek
Średnio w roku
przeczytane
3
książki
Opinie były
pomocne
255
razy
W sumie
wystawione
31
ocen ze średnią 7,1

Spędzone
na czytaniu
199
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
3
minuty
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
1
książek [+ Dodaj]