rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Przesyłka Sebastian Fitzek
Ocena 7,0
Recenzja Przesyłka, proszę się nie bać

„Przesyłka” to czwarta powieść Sebastiana Fitzka, jaką miałam przyjemność przeczytać, a zarazem trzecia, którą mam przyjemność recenzować. I po jej lekturze doszłam do następującego wniosku: problem z Fitzkiem polega na tym, że bardzo trudno jest przedstawić jego styl, nie powtarzając...

Avatar
Natalia Neisser Czytaj więcej
Okładka książki Tajemnica wyspy Flatey Viktor Arnar Ingólfsson
Ocena 6,2
Recenzja Między nami wikingami

Flatey, jedna z niezliczonych wysepek otaczających Islandię, zamieszkana jest przez około 50 osób. Chciałoby się powiedzieć, że to najmniej interesujące miejsce, w którym można by osadzić akcję książki z tajemnicą w tle. Nic bardziej mylnego! Mimowolnie przychodzi mi na myśl...

Avatar
Natalia Neisser Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Może i nie urzekła mnie tak jak pierwszy tom, ale i tak kilkakrotnie dosłownie płakałam ze śmiechu.

Może i nie urzekła mnie tak jak pierwszy tom, ale i tak kilkakrotnie dosłownie płakałam ze śmiechu.

Pokaż mimo to

Okładka książki Bazyl i Licho Marta Kisiel, Marcin Minor
Ocena 7,4
Bazyl i Licho Marta Kisiel, Marci...

Na półkach: , , , , ,

Cudowne opowiadania dla czytelników w każdym wieku z pięknymi przesłaniami. Doskonały materiał na prezent!

Cudowne opowiadania dla czytelników w każdym wieku z pięknymi przesłaniami. Doskonały materiał na prezent!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do sięgnięcia po "Bezduszną" skłoniły mnie realia, w których została osadzona powieść. Cóż poradzić - uwielbiam wiktoriańską Anglię! Jednak świat wykreowany przez Gail Carriger nie urzekł mnie na tyle, abym zdecydowała się sięgnąć po kontynuację i zdecydowanie zakończę swoją przygodę z tą autorką na tym jednym konkretnym tomie.

Do sięgnięcia po "Bezduszną" skłoniły mnie realia, w których została osadzona powieść. Cóż poradzić - uwielbiam wiktoriańską Anglię! Jednak świat wykreowany przez Gail Carriger nie urzekł mnie na tyle, abym zdecydowała się sięgnąć po kontynuację i zdecydowanie zakończę swoją przygodę z tą autorką na tym jednym konkretnym tomie.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To prawdziwy wstyd, że do zapoznania się z twórczością Marii Rodziewiczówny musiał mnie skłonić na chybcika nakręcony serial, ale lepiej późno niż wcale. Styl Marii Rodziewiczówny zdecydowanie bardziej mi odpowiada od tego stosowanego przez Elizę Orzeszkową.

To prawdziwy wstyd, że do zapoznania się z twórczością Marii Rodziewiczówny musiał mnie skłonić na chybcika nakręcony serial, ale lepiej późno niż wcale. Styl Marii Rodziewiczówny zdecydowanie bardziej mi odpowiada od tego stosowanego przez Elizę Orzeszkową.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale uważam że tej książce brakuje polotu. Niby interesujący pomysł na fabułę i ciekawy zarys postaci, ale wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że autor nie jest w stanie w pełni zobrazować słowami swoich myśli i wyobrażeń, przez co efekt końcowy nie zachwyca.

Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale uważam że tej książce brakuje polotu. Niby interesujący pomysł na fabułę i ciekawy zarys postaci, ale wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że autor nie jest w stanie w pełni zobrazować słowami swoich myśli i wyobrażeń, przez co efekt końcowy nie zachwyca.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Książka ciekawa, ze sporym potencjałem, ale zakończenie pozostawia sporo do życzenia i aż prosi się o kontynuację, na którą się na razie niestety nie zanosi.

Książka ciekawa, ze sporym potencjałem, ale zakończenie pozostawia sporo do życzenia i aż prosi się o kontynuację, na którą się na razie niestety nie zanosi.

Pokaż mimo to

Okładka książki Kobiety nieidealne. Magda Małgorzata Hayles, Magdalena Kawka
Ocena 6,5
Kobiety nieide... Małgorzata Hayles,&...

Na półkach: , , ,

Od czasu do czasu nachodzi mnie przemożna chęć przeczytania czegoś na wskroś odmiennego od moich preferowanych gatunków i zupełnie spontanicznie porywam się na coś, co akurat przykuło moją uwagę. Przy czym wyrażenie „porywam się” ma tu wiele wspólnego z motyką, gdyż w większości przypadków przychodzi taki moment, kiedy uświadamiam sobie, że ta „wybrana” książka absolutnie nie jest dla mnie. Pech chciał, że w przypadku „Kobiet nieidealnych” uświadomiłam to sobie w trakcie jazdy autobusem komunikacji miejskiej i nie bacząc gdzie się znajduję, natychmiast dałam temu wyraz.

Na początku bawiłam się przednio, w zasadzie to przez większość lektury, ale maile wymieniane między Magdą a tajemniczym Kotem były tak przeraźliwie mdłe, że praktycznie po każdym z nich musiałam sobie zrobić kilka godzin/dni przerwy. Nic nie poradzę, że nie mam duszy romantyczki i dla mnie ten typ kobiet to praktycznie inny gatunek, do którego kompletnie nie mam cierpliwości. Bo o ile kobiety są z Wenus a mężczyźni z Marsa, to ja chyba jestem z naszego Księżyca, bo niestety Wenus nie posiada własnego.

Kiedy podzieliłam się moimi spostrzeżeniami z przyjaciółką (która notabene jest w wieku głównej bohaterki), ta spojrzała na mnie niemal z politowaniem i stwierdziła, że w ogóle nie znam życia. Być może, ale przez dekadę zdołam się jeszcze sporo nauczyć, chociaż mam nadzieję, że nie wyjdę na taką kretynkę jak Magda, w przeciwnym bowiem razie wolałabym przehibernować ten okres i obudzić się za kolejne dziesięć lat. Tak, tak, drogie, panie, Magda wiele razy zrobiła z siebie kompletną idiotkę i to niekoniecznie w tych komicznych sytuacjach.

Wydawca wspomina coś o „Dzienniku Bridget Jones” i o „Seksie w wielkim mieście”, ale ja miałam w głowie jedynie „Nigdy w życiu!” Katarzyny Grocholi. Bo dla mnie "Kobiety niedoskonałe" są bardziej nowoczesną, aczkolwiek znacznie płytszą próbą przedstawienia babskiej mentalności.

Od czasu do czasu nachodzi mnie przemożna chęć przeczytania czegoś na wskroś odmiennego od moich preferowanych gatunków i zupełnie spontanicznie porywam się na coś, co akurat przykuło moją uwagę. Przy czym wyrażenie „porywam się” ma tu wiele wspólnego z motyką, gdyż w większości przypadków przychodzi taki moment, kiedy uświadamiam sobie, że ta „wybrana” książka absolutnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Przesyłka” to czwarta powieść Sebastiana Fitzka, jaką miałam przyjemność przeczytać, a zarazem trzecia, którą mam przyjemność recenzować. I po jej lekturze doszłam do następującego wniosku: problem z Fitzkiem polega na tym, że bardzo trudno jest przedstawić jego styl, nie powtarzając się; bo ileż można zachwycać się talentem autora? Moja odpowiedź jest prosta: bardzo dużo i bardzo często, z czego niejednokrotnie korzystam. Jego twórczość zafascynowała mnie do tego stopnia, że w mojej prywatnej biblioteczce znalazły się prawie wszystkie jego powieści poza „Kliniką” (gdyż nakład jest od lat wyczerpany i nie byłam w stanie jej dostać, nie płacąc absurdalnej jak na moje możliwości kwoty) oraz kilku innych, które jeszcze nie doczekały się przekładu na język polski. Na szczęście od dwóch lat wydawnictwo Amber metodycznie wydaje jego książki, toteż skompletowanie kolekcji wydaje się tylko kwestią czasu.

Jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się lekarzowi, jest zdiagnozowanie u siebie choroby lub przypadłości, w jakiej sam się specjalizuje. A Emma Stein jest renomowanym psychiatrą. Wyobraźcie więc sobie jej przerażenie, kiedy zaczyna dostrzegać u siebie oznaki paranoi i głębokiej depresji. Naturalną reakcją normalnego człowieka na otrzymanie nie swojej przesyłki powinno być wzruszenie ramionami i oddanie jej właściwemu adresatowi. Jednak od kilku miesięcy życie Emmy jest dalekie od normalności i otrzymanie tej paczki kompletnie wytrąca ją z i tak już mocno zachwianej równowagi. Kierowana irracjonalnym lękiem otwiera nieszczęsną przesyłkę i tym samym przekracza granicę, za którą już nigdy nie wróci.

Cechy charakterystyczne twórczości Sebastiana Fitzka to przede wszystkim napięcie, którym operuje niczym chirurg skalpelem, wręcz przerażający realizm oraz wiarygodne sylwetki wykreowanych postaci, spośród których żadna nie jest kryształowa. Nie ma się jednak czemu dziwić – w końcu Fitzek niejednokrotnie zaznaczał, że „thrillery są zwierciadłem społeczeństwa”, ale niejednokrotnie zastanawiałam się, ilu krytyków i zwyczajnych czytelników posądziło go o socjopatyczne skłonności. Jednak i na to ma gotową odpowiedź: „często muszę wręcz łagodzić okrucieństwo świata, żeby czytelnik mi uwierzył”. To stwierdzenie jest tak przerażające, że aż strach pomyśleć, jakie wydarzenia utwierdziły go w tym przekonaniu.

Po zakończeniu lektury mam jednak nieco wątpliwości, gdyż kilka wątków pozostaje dla mnie niejasnych. Odniosłam wręcz wrażenie, że nie zostały one dopracowane, co wydaje się wręcz niemożliwe w przypadku tego autora. Nie wiem, czy te „błędy” wynikają z przekładu (a niestety nie znam języka niemieckiego, więc nie przekonam się o tym, nie odwołując się do oryginału), czy też były intencją autora. Możliwe jednak, że swoim zwyczajem po prostu szukam dziury w całym. Jedynym ratunkiem pozostaje dla mnie sam Sebastian Fitzek, a prawdopodobieństwo, że zdecyduje się odpisać akurat na mojego maila, wynosi jeden do kilkudziesięciu tysięcy. Należę jednak do osób, które nie zniechęcają się łatwo, więc na zadane pytania z cichą nadzieją oczekuję odpowiedzi.

Jak napisał jeden z krytyków w „Der Spiegel”: „Popularność Fitzka wynika z jego niepowtarzalności i wyjątkowości. Znakomita literacko narracja, umiejętność budowania napięcia, dojrzałość i obrazowość języka, panowanie nad całością materii (wszystko się zgadza, wszystkie wątki zbiegają się logicznie) to jego stałe zalety”. Czy to prawda? Moim zdaniem tak i gwarantuję Wam, że nie będziecie w stanie przewidzieć zakończenia. Bo najwspanialsze u Sebastiana Fitzka jest to, że nawet odkrywając sprawcę przed wielkim finałem, i tak nie domyślicie się, dlaczego zrobił to, co zrobił.

„Przesyłka” to czwarta powieść Sebastiana Fitzka, jaką miałam przyjemność przeczytać, a zarazem trzecia, którą mam przyjemność recenzować. I po jej lekturze doszłam do następującego wniosku: problem z Fitzkiem polega na tym, że bardzo trudno jest przedstawić jego styl, nie powtarzając się; bo ileż można zachwycać się talentem autora? Moja odpowiedź jest prosta: bardzo dużo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Flatey, jedna z niezliczonych wysepek otaczających Islandię, zamieszkana jest przez około 50 osób. Chciałoby się powiedzieć, że to najmniej interesujące miejsce, w którym można by osadzić akcję książki z tajemnicą w tle. Jednak nic bardziej mylnego! Mimowolnie przychodzi mi na myśl „Kult”; mała społeczność mająca bogatą historię i czerpiąca z niej inspiracje, a nawet się na niej wzorująca. Na szczęście nie w tak makabryczny sposób, ale krew Wikingów robi swoje. Mimo to tamtejsi mieszkańcy są przyjaźnie nastawieni do obcych i nie wzbraniają się przed wyprawą na główną wyspę, chociaż znajdzie się delikwent (albo dwóch), którzy nie opuścili rodzimego Flatey przez parę dekad.

Pisząc, że lektura szła mi z oporami, to bardzo delikatne stwierdzenie. Początkowo czytałam „Tajemnicę…” bez entuzjazmu i raczej z obowiązku niż dla rozrywki. Kompletnie nie mogłam zrozumieć sensu rozwlekłych wypowiedzi, które z jednej strony czynią tę książkę bardziej realistyczną, a z drugiej – są przeraźliwie nudne. Bo czytelnika raczej nie zainteresuje fakt, że miejscowy nauczyciel i kościelny organista pomaga wójtowi w pracach gospodarskich i pływa z nim łodzią z wysepki na wysepkę, dzięki czemu ma zapewniony stały wikt. Nuda! Wielu autorów ma problem jak nadać książce autentyczności, równocześnie nie bombardując czytelnika mało istotnymi informacjami, a tym samym go nie zanudzając. A tzw. rozmowy o pogodzie jak nic nadają książkom autentyczności – w końcu większość ludzi plecie co im ślina na język przyniesie, nie bacząc czy jest to dla innych interesujące czy nie, a z drugiej strony kompletnie niepotrzebne z tegoż samego powodu. Tak więc z dość negatywnym nastawieniem po paru dniach cudem przebrnęłam przez 60 stron, aż tu nagle buch - wciągnęłam się na całego i nie mogłam przestać czytać aż do samiutkiego końca. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nawet te nudne wywody są de facto fascynujące i żałowałam, że książka skończyła się tak szybko, co ostatnimi czasy bardzo rzadko mi się zdarza i świadomość tego wprowadziła mnie w chwilowe osłupienie.

Nazwy własne stanowią standardowy problem przy czytaniu książek napisanych w językach wywodzących się ze staronordyckiego. Nie dość że można sobie na nich język połamać, to jeszcze trudno je zapamiętać. Bo jeśli nie ma się zielonego pojęcia o języku, to bardzo ciężko jest się odnaleźć, mimo że „Tajemnicy wyspy Flatey” nie można nazwać obszerną. Polskie wydanie liczy zaledwie 242 strony (plus mały dodatek zawierający fragmenty jednej z sag), ale mimo to książka skrywa niejedną tajemnicę. Nie są to sekrety rodem z książek Dana Browna, co mogłaby zasugerować wzmianka o średniowiecznym manuskrypcie, ale nie da się ukryć, że jest to kluczowy element, wokół którego wszystko się na Flatey kręci.

Początkowo po cichu naśmiewałam się z „jednego z najbardziej poczytnych autorów powieści kryminalnych w Islandii” – w końcu Islandia to jeden z najrzadziej zaludnionych krajów świata więc to raczej żaden wyczyn, ale na korzyść Viktora Arnara Ingólfssona przemawia fakt, że tak jak Yrsa Sigurdardóttir i Arnaldur Indriðason zaistniał nie tylko w skandynawskim gronie. Trzy z jego powieści doczekały się przekładu na język niemiecki, a na podstawie jednej nakręcono serial telewizyjny. Całkiem nieźle jak na inżyniera budownictwa lądowego i wodnego, który w swoim pięćdziesięciopięcioletnim życiu napisał sześć książek.

Flatey, jedna z niezliczonych wysepek otaczających Islandię, zamieszkana jest przez około 50 osób. Chciałoby się powiedzieć, że to najmniej interesujące miejsce, w którym można by osadzić akcję książki z tajemnicą w tle. Jednak nic bardziej mylnego! Mimowolnie przychodzi mi na myśl „Kult”; mała społeczność mająca bogatą historię i czerpiąca z niej inspiracje, a nawet się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czworo rodzeństwa.
Cztery życia.
Cztery daty.
I cztery pomysły na przeżycie życia.
„Immortaliści” to książka ukazująca jak silny wpływ na człowieka może mieć sugestia. Bo sugestia wymusza decyzję, a ta pociąga za sobą kolejne i kolejne. I zanim się obejrzysz, to decyzje zaczynają decydować za Ciebie i kształtować Twoje życie.

Czworo rodzeństwa.
Cztery życia.
Cztery daty.
I cztery pomysły na przeżycie życia.
„Immortaliści” to książka ukazująca jak silny wpływ na człowieka może mieć sugestia. Bo sugestia wymusza decyzję, a ta pociąga za sobą kolejne i kolejne. I zanim się obejrzysz, to decyzje zaczynają decydować za Ciebie i kształtować Twoje życie.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznam bez skrupułów, że za każdym razem kiedy wydawnictwo lub sam autor proszą mnie o zrecenzowanie danej książki, moja zwykła ludzka próżność zostaje mile połechtana. Niestety nie zawsze moje komentarze spełniają ich oczekiwania, dlatego panie Marku bardzo proszę mi darować słowa krytyki, bo ciągle słyszę, że jestem cynikiem, że czepiam się szczegółów i że brak mi taktu. I tak będzie w wypadku „Czarodziejów Hateway”.

Kiedy poprosiłam Marka Cabaka o kilka informacji na temat tworzenia samej książki, dostałam następująca odpowiedź: Świat „Czarodziejów Hateway" zbudowałem na trzech filarach. Mianowicie, filarze realizmu, filarze fantasy i filarze absurdu. I mam świadomość, że nie stosując zasady decorum przy budowaniu świata, wielokrotnie byłem na granicy, za którą być nie powinienem. Dlatego nad niektórymi rozwiązaniami fabularnymi zastanawiałem się bardzo długo, czy już nie idę o ten jeden most za daleko! No i niestety poszedł za daleko, gdyż w tym przypadku absurd goni absurd. Cabak jest nowicjuszem w literackim gronie i to niestety nieustannie rzuca się w oczy.

A skoro a absurdach mowa, to główny bohater (nazwany patetycznie Demetriuszem, co notabene jest bardzo ciekawym pomysłem zważywszy na realia) okazuje się niesamowicie łatwowierny i praktycznie wszystko co usłyszy lub zobaczy, bierze za pewnik. Świadomość, że taki naiwniak ma być potężnym magiem z przepowiedni (co z kolei jest kompletnie nietrafionym wtrętem) każdego powinien napawać lękiem; zarówno „tych dobrych”, jak i „tych złych”. Chociaż okazuje się, że jest tam znacznie więcej stron chcących zamieszać w kotle. I to jak najbardziej jest w porządku, bo nigdy nie wiadomo kto z kim się sprzymierzy, żeby pomieszać szyki pozostałym.

Jednak sama fabuła jest niestety fatalna, niezwykle naiwna i przekombinowana na potęgę; wraz z jej rozwojem autor coraz bardziej się zapętla, co rusz wprowadzając nowe wątki, które nie tylko nie doczekały się chociażby pobieżnego wyjaśnienia, ale wręcz sensownego zarysu. Ta książka to kolejny dowód na to, że wbrew współczesnym trendom nadmiar pomysłów i zawirowań wcale nie jest korzystny. Zresztą wyłożyło się na tym już wielu znacznie bardziej doświadczonych autorów. W efekcie „Czarodzieje Hateway” to duży galimatias, który przed wydaniem powinien zostać uporządkowany. W książce są bowiem fragmenty, które przywodzą na myśl szkolne wypracowania, a to nie powinno mieć miejsca w poprawnie zredagowanym tekście oddanym do druku. Książka jest przeładowana pomysłami i jest w niej sporo fragmentów, które należałoby przerobić albo wręcz usunąć. Jednak tu już raczej można mieć pretensje do osoby odpowiedzialnej za zredagowanie tekstu i ewentualne korekty niż do samego autora-debiutanta.

Bardzo żałuję, ale nie mogę wydać „Czarodziejom Hateway” zbyt pozytywnej opinii. Książka jest przeciętna, żeby nie powiedzieć słaba, a spora liczba fragmentów zakrawa na czysty absurd, który zresztą nie byłby taki zły, gdyby autor konsekwentnie się go trzymał. I właśnie ten brak konsekwencji i logiki ukształtował moją końcową opinię, która nie jest zbyt pochlebna.

Krytyka krytyką, ale za niesamowite uważam fakt, że „Czarodzieje Hateway” częściowo wywodzą się z zaledwie dwustronicowego opowiadania napisanego przez gimnazjalistę na konkurs literacki. Było to opowiadanie o bednarzu, które na potrzeby książki zostało dość znacznie rozbudowane; choć według samego autora i tak później okrojone. Według mnie byłoby super, gdyby Marek Cabak przerobił zawarte w nim pomysły i umieścił je w trochę innych realiach niż wyimaginowane królestwo, które znacznie bardziej pasowałoby do książki dla dzieci. Za jakiś czas można by zastosować ten sam trik co Brandon Sanderson, który napisał na nowo „Elantris” i zdecydował się na jego powtórną publikację.

Przyznam bez skrupułów, że za każdym razem kiedy wydawnictwo lub sam autor proszą mnie o zrecenzowanie danej książki, moja zwykła ludzka próżność zostaje mile połechtana. Niestety nie zawsze moje komentarze spełniają ich oczekiwania, dlatego panie Marku bardzo proszę mi darować słowa krytyki, bo ciągle słyszę, że jestem cynikiem, że czepiam się szczegółów i że brak mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Słownik języka polskiego podaje trzy znaczenia słowa „troska”: to uczucie niepokoju wywołane trudną sytuacją lub przewidywaniem takiej sytuacji, to sytuacja, w której doznajemy takiego uczucia, to dbałość o kogoś, o coś lub zabieganie o coś. Tę wielowymiarowość w doskonały sposób zaprezentowała Eve Ainsworth w swojej najnowszej powieści młodzieżowej.

Każdy człowiek troszczy się o kogoś lub o coś. Nawet największym egoistom nie jest obce to uczucie, a to że troszczą się o samych siebie to już inna sprawa. Nie można jednak mylić troskliwości z zaborczością, chociaż między nimi jest dość cienka granica, którą można nieświadomie przekroczyć.

Przeważnie z opiekuńczą osobą kojarzą się takie cechy jak łagodność, cierpliwość i delikatność, jednak troska, jak wszystko inne, ma również swoje ciemniejsze oblicze. Nadmierna troskliwość może działać destrukcyjnie zarówno na jej obiekt, jak i na samego opiekuna. Najlepszym przykładem jest tu Marty, który całą swoją uwagę poświęca chorej psychicznie matce; w efekcie ma poważne problemy w szkole, stale unika opieki społecznej, prowadzi życie odludka, odmawiając przyjęcia jakiejkolwiek pomocy. W całym tym chaosie nie zauważa, że on sam znajduje się na skraju załamania. Również Daisy nie jest łatwo, od wczesnego dzieciństwa towarzyszy jej nieustanna obawa o los jej nieuleczalnie chorego braciszka. Świadomość że każdy dzień może być tym ostatnim sprawia, że szuka odskoczni w szkolnych murach, gdzie wiecznie musi wysłuchiwać błahych problemów i rozterek swoich rówieśniczek. Pomimo tego nie zgadzam się z notką zamieszczoną przez wydawnictwo – owszem, Marty stara się wyprzeć ze świadomości fakt, że jego matka cierpi na silne zaburzenia psychiczne, ale Daisy zdaje się mieć całkowitą świadomość ciężkiego stanu brata.

Podobno dzieci troszczą się inaczej – nie mają pretensji, nie wytykają błędów… Wprawdzie Marty i Daisy dziećmi jako takimi już nie są, ale nie ulega wątpliwości, że oni także czują wielką potrzebę opiekowania się najbliższymi. Obydwoje muszą zmierzyć się z sytuacją, która przerosłaby niejednego dorosłego i to działa na nich dość wyniszczająco, chociaż równocześnie tworzy silniejszymi. A kiedy w końcu znajdują oparcie w swoim towarzystwie, ich życie nabiera jaśniejszych barw.

Cała ta przygnębiająca, ale i chwytająca za serce historia została przedstawiona z perspektywy samych zainteresowanych. Z racji tego stylu narracji nie spotka się tu wyszukanego słownictwa, co tylko sprawia, że książka jeszcze bardziej zyskuje na autentyczności. Można dokładnie prześledzić tok myślenia obojga nastolatków, wczuć się w ich sytuację i częściowo zwizualizować ich otoczenie. Dzięki temu nawet dorosły czytelnik (m.in. ja) ma szansę zżyć się z bohaterami i wczuć się w problemy młodzieży.

„Troska” ma w sobie wszystkie elementy jakie powinna zawierać powieść skierowana głównie do młodzieży. Wydawcy powinni kierować uwagę młodych czytelników właśnie na tego typu książki a nie wciskać im kolejne robiące wodę z mózgu czytadła o wampirach, wilkołakach, aniołach i innych wróżkach. Doprawdy, wystarczy tylko przeczytać zarys fabuły i już można mieć pewność, że nie ma w nich nic, czego nie byłoby w dziesiątkach innych. Natomiast „Troska” jest zupełnie inna. Autorka bez jakichkolwiek upiększeń pokazała, że młodość to nie tylko randki, portale społecznościowe, komórki i imprezy, że istnieje coś poza nimi, z którymi wielu młodych ludzi musi się zmagać na co dzień.

Słownik języka polskiego podaje trzy znaczenia słowa „troska”: to uczucie niepokoju wywołane trudną sytuacją lub przewidywaniem takiej sytuacji, to sytuacja, w której doznajemy takiego uczucia, to dbałość o kogoś, o coś lub zabieganie o coś. Tę wielowymiarowość w doskonały sposób zaprezentowała Eve Ainsworth w swojej najnowszej powieści młodzieżowej.

Każdy człowiek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Falcio val Mond zdecydowanie nie ma szczęścia do kobiet. Chociaż nie – ma, tyle że nie w sposób w jaki każdy normalny mężczyzna by sobie życzył. Wprawdzie Falcio do końca normalnym mężczyzną nie jest, ale faktem jest, że w przeciągu jednego roku w jego życiu pojawiło się ich całkiem sporo i wszystkie przyprawiają go o ból głowy. Dobra księżniczka, zła księżniczka, niby księżniczka, matka króla i jeszcze parę innych na dokładkę (w tym widmo jego zamordowanej żony). Do tego wszyscy rycerze królestwa mają chętkę na jego głowę, a Krawcowa i książęta knują intrygi raczej nie wróżące mu i jego najbliższym towarzyszom świetlanej przyszłości.

Nazwanie tej książki naiwną, to tak jak stwierdzić w ciemno, że kolejna książka Remigiusza Mroza okaże się literackim bestsellerem. To oczywista oczywistość i raczej się nie zmieni w kolejnych tomach. Ale dzięki osadzeniu akcji w takich a nie innych realiach, ta naiwność ma specyficzny urok. Bo, bądźmy szczerzy, taki rozwój wypadków zupełnie nie sprawdziłby się w obecnej rzeczywistości. Motyw błędnego rycerza powinien być wykorzystany właśnie w takiej serii jak „Wielkie Płaszcze”, gdzie zostaje wykreowana odpowiednia atmosfera i środowisko. Choć jak się tak mocniej zastanowić, fabuła „Cienia rycerza” jest naiwna tylko do pewnego stopnia, bo od pewnego momentu zaczyna się dziać dużo bardzo nieprzyjemnych rzeczy. Ale nie martwcie się, Falcio nieustannie nadrabia te braki; nasz bohater prze do przodu wbrew ludziom, świętym i bogom. Ten człowiek jest jakby wyrwany z innej epoki, a to sporo znaczy zważywszy, że mamy do czynienia z cyklem fantasy. W swoich działaniach kieruje się wzniosłą ideą, tyle że jest ona wręcz niemożliwa do urzeczywistnienia i w zasadzie tylko on jeden w nią wierzy. Jak sam Brasti stwierdził: "Falcio chce zbawić świat, zamiast skupić się na ludziach którzy go tworzą". Idealista w każdym calu.

Jak dotąd największą zaletą tej serii jest humor. Pod tym względem autor ma doskonałe wyczucie chwili i na całego korzysta ze swojego lekkiego pióra. Bo jest ono niesłychanie lekkie i przez to lektura jest o wiele przyjemniejsza i w znacznym stopniu rekompensuje absurdalne części fabuły. A głównym ich bohaterem jest oczywiście Falcio, który zdaje się być niezniszczalny, choć przy takim trybie życia powinien umrzeć jeszcze w pierwszym tomie. Ale nie zapominajmy o jego towarzyszach, którzy na szczęście nie tworzą tylko tła i również odgrywają istotne role. Szczególne laury należą się Brastiemu, co nie powinno specjalnie dziwić, zważywszy na fakt że oryginalni wydawcy zarezerwowali mu miejsce na okładce. Zaiste jego czyny powinne być opiewane w pieśniach jeszcze długo po jego śmierci. A przynajmniej Brasti tak twierdzi, gdyż trubadurzy pewnie i tak wszystko przekręcą i wyjdzie na to, że cały ten czas spędził w pobliskiej karczmie, pijąc i zabawiając się z oberżystkami, podczas gdy jakiś Brazti Gudpow ratował świat. Kest również wniósł sporo do fabuły i choć jest znacznie mniej zrównoważony niż w poprzedniej części (w końcu jest teraz świętym), to nadal pozostaje moim ulubionym bohaterem i bez niego książka nie byłaby w połowie tak interesująca, choć to oczywiście kwestia gustu. Słowem, ci trzej są gwiazdami serii o „Wielkich Płaszczach”.

W „Cieniu rycerza” naprawdę sporo się dzieje i jestem bardzo ciekawa co Sebastian de Castell zaserwuje czytelnikom w kolejnych dwóch tomach. Jednak można być pewnym, że w „Krwi świętego” i „Tronie tyrana” czeka na nas sporo intensywnej akcji, mnóstwo humoru i jeszcze więcej naiwności, która w przypadku tej konkretnej serii jest wręcz wskazana. Bo odrobina absurdu nigdy nikomu nie zaszkodzi i pozwoli się oderwać od nudnej rzeczywistości.

Falcio val Mond zdecydowanie nie ma szczęścia do kobiet. Chociaż nie – ma, tyle że nie w sposób w jaki każdy normalny mężczyzna by sobie życzył. Wprawdzie Falcio do końca normalnym mężczyzną nie jest, ale faktem jest, że w przeciągu jednego roku w jego życiu pojawiło się ich całkiem sporo i wszystkie przyprawiają go o ból głowy. Dobra księżniczka, zła księżniczka, niby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Negatyw” spadł mi jak z nieba. Ostatnio bardzo chciałam odpocząć od thrillerów psychologicznych i dla odmiany przeczytać coś ze śledczym w roli głównej więc ta powieść to miła odskocznia od ciągłego napięcia. Wprawdzie nie nazwałabym go rasowym tak jak sugeruje wydawca na okładce, ale jest to kryminał i to całkiem dobry.

Akcja rozgrywa się dwutorowo. Oba wątki dotyczą śledztwa w sprawie morderstwa, jednak mają miejsce w innym miejscu i czasie. Na szczęście Klaudiusz Szymańczak nie zdecydował się na odległą wycieczkę w przeszłość, a jedynie cofnął się rok wstecz. I chwała mu za to, bo dzięki temu mamy wiarygodne porównanie realiów jakie panują w dwóch oddzielonych oceanem państwach.

Motywem przewodnim jest nietolerancja na tle rasowym oraz wobec mniejszości etnicznych. Stąd też wziął się tytuł całej powieści. Jak stwierdził John „Filozof” Slade: Tam wszyscy czarni, tu wszyscy biali. Tam nie lubią białych, a tu pewnie nie przepadają za czarnymi. Jak w negatywie. Niestety wszyscy w pewnym stopniu jesteśmy spętani uprzedzeniami, choć wydawać by się mogło, że w XXI wieku powinniśmy zostawić to już dawno za sobą. Jednak ludzie rzadko uczą się na czyichś błędach i sami muszą je powielić, żeby wyciągnąć z nich własne wnioski.

Autor wprost wytyka Polakom absurdalność ich przekonań. Za okrutną ironię uważa fakt, że w kraju, w którym w czasie IIWŚ wymordowano tysiące ludzi, teraz coraz częściej słyszy się o neonazistowskich demonstracjach. Albo dlaczego masowo emigrujący na zachód naród jest przeciwny uchodźcom? A już kwintesencją są słowa jakie Szymańczak włożył w usta komisarza Hozera: Żyjemy w kraju, w którym normalni są ludzie (…) wierzący, że dwa tysiące lat temu żydowska dziewica urodziła chłopca, który chodził po wodzie, przemieniał tę wodę w wino, rozmnażał ryby i chleb, a potem powiesili go na krzyżu, a on, niczym jakieś żydowskie zombie, wyszedł z grobu i poleciał w kosmos. I to jest normalne (…) ale to, że moja córka chciała kochać kobietę, a nie mężczyznę to było, kurwa, i nadal jest nienormalne i niemoralne. Ten cytat daje jasno do zrozumienia jakie jest stanowisko autora w tej konkretnie kwestii.

Niestety nie obyło się bez błędów, z których najistotniejszym jest brak konsekwentności w kreowaniu niektórych postaci. Ich początkowy zarys kompletnie różni się od zaprezentowanego przez większość książki. Niby nie jest to kardynalny błąd, ale ta przemiana byłaby znacznie bardziej przekonująca, gdyby postępowała stopniowo wraz z rozwojem fabuły, a nie w trakcie jednego rozdziału. Reszta błędów to w zasadzie detale i nie są warte szczególnej uwagi. Oczywiście jak ktoś zechce się przyczepić, to się przyczepi, ale jest to debiut i nie ma sensu gasić zapału autora, zwłaszcza że mogą powstać kolejne tomy z udziałem agenta specjalnego Johna Slade’a.

A teraz czas poświęcić uwagę samemu autorowi. Klaudiusz Szymańczak w przeszłości pracował w pruszkowskiej policji, jednak ze względu na podjęte studia postanowił porzucić służbę. Pomimo że ukończył politologię i amerykanistykę, to nieustannie się dokształca, min. studiuje filozofię na jednym z londyńskich uniwersytetów. Jego fascynacja historią i kulturą USA zaowocowała wieloma podróżami, które w dużym stopniu ułatwiły mu pracę nad jego debiutancką powieścią, a niektóre odwiedzone przez niego miejsca stały się tłem wydarzeń „Negatywu”. Swoje pasje przerzucił na swojego głównego bohatera, co czyni Slade’a dość nietuzinkową postacią.

„Negatywowi” z pewnością nie można wystawić negatywnej opinii, bo absolutnie na nią nie zasługuje. Co oczywiście nie oznacza, że książka jest rewelacyjna, bo nie jest i sporo jej do tego brakuje. Ale jest to kawałek solidnej roboty i bardzo się cieszę, że LC zdecydowało się objąć swoim patronatem ten szczególny debiut literacki. Osobiście jestem zdania, że krajowym pisarzom poświęca się stanowczo zbyt mało uwagi, zważywszy że ich twórczość wcale nie odbiega poziomem od zagranicznych autorów. Oczywiście renoma robi swoje, ale najpierw należy sobie na nią zasłużyć, co obecnie jest praktycznie niemożliwe bez wiarygodnych sponsorów.

„Negatyw” spadł mi jak z nieba. Ostatnio bardzo chciałam odpocząć od thrillerów psychologicznych i dla odmiany przeczytać coś ze śledczym w roli głównej więc ta powieść to miła odskocznia od ciągłego napięcia. Wprawdzie nie nazwałabym go rasowym tak jak sugeruje wydawca na okładce, ale jest to kryminał i to całkiem dobry.

Akcja rozgrywa się dwutorowo. Oba wątki dotyczą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pięć kobiet, pięć historii. Każda inna, ale równie interesująca jak poprzednia, jednak to "Syndrom Anastazji" uważam za najlepsze opowiadanie z tego zbioru, który zachęcił mnie do bliższego zapoznania się z twórczością Mary Higgins Clark.

Pięć kobiet, pięć historii. Każda inna, ale równie interesująca jak poprzednia, jednak to "Syndrom Anastazji" uważam za najlepsze opowiadanie z tego zbioru, który zachęcił mnie do bliższego zapoznania się z twórczością Mary Higgins Clark.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W życiu prawie każdego człowieka są takie chwile, że jedyne czego pragnie, to obudzić się za rok, dwa lub nie obudzić się wcale. Jeżeli nie, to jest wielkim szczęściarzem i ewenementem na skalę światową. Nawet niepoprawni optymiści miewają okresy, gdzie znajdują się u kresu swojej wytrzymałości czy to z powodu tego, co ich samych spotkało lub z tego, co sami zrobili. A nic chyba tak nie wyniszcza człowieka jak poczucie winy. A Cass Anderson czuje się winna. Czuje się winna do tego stopnia, że wpada w głęboką depresję, gdyż bardzo trudno jest pozbyć się tego uczucia, gdy już raz zagnieździ się w naszym umyśle. I powoli zabija od wewnątrz...

Poza nieustannym poczuciem winy Cassie zmaga się także z ogromnym strachem przed chorobą, która zabiła jej matkę, a której symptomy zaczyna dostrzegać także u siebie. I pomimo że ma wielkie oparcie w mężu, to wzbrania się przed wyznanie mu całej prawdy zarówno o demencji matki, jak i swoim, zdawałoby się, karygodnym zachowaniu w lesie. Na domiar złego zaczynają ją nękać głuche telefony, przez co zaczyna popadać w paranoję. Cierpi na tym jej małżeństwo, bo doprawdy jedynie prawdziwy anioł miałby na tyle pokładów cierpliwości, a mąż Cass jest jedynie człowiekiem. Psują się także jej relacje ze znajomymi a praca na stanowisku nauczycielki pozostaje pod wielkim znakiem zapytania. Innymi słowy, jej życie jest w całkowitej rozsypce.

„Na skraju załamania” bezwzględnie należy zaliczyć do kategorii thrillerów psychologicznych. Jednak żeby naprawdę je docenić, trzeba takie książki po prostu lubić. Nie znajdzie się tu bowiem żadnej intensywnej akcji, czy dreszczyku charakterystycznego dla horrorów. Dostanie się natomiast książkę pełną nieustannego napięcia i niepewności, które (biorąc pod uwagę osobę głównej bohaterki) dają iście piorunujący efekt, zwłaszcza kiedy na jaw wychodzi złożoność całej intrygi. Kuleje trochę sam zarys postaci, bo praktycznie nie wiadomo o nich nic poza szczątkowymi informacjami wtrąconymi jakby mimochodem oraz tym, co sami wywnioskujemy na podstawie przebiegu fabuły. Jednak mając do wyboru opis historii życia bohatera z najdrobniejszymi szczegółami lub drobne wzmianki, to zdecydowanie wolę drugie rozwiązanie. Świadczy to bowiem, że autorka ma oszczędny styl i raczej nie będzie posiłkować się tzw. zapychaczami, tylko po to żeby na siłę zwiększyć objętość książki.

Ciężko opisać przez co przechodziła Cass. Przez prawie trzy miesiące nieustannie balansowała na skraju załamania, co wyniszczyło ją zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jednak mimo tego w kluczowym momencie okazała się na tyle silna, aby doprowadzić sprawę do końca. Czy jednak po tym wszystkim zdoła naprawdę się pozbierać? Czy świadomość że odkrycie prawdy było dziełem tylko i wyłącznie przypadku pozwoli jej odbudować swoje życie? Tego nie można być już pewnym, ale Cassie z pewnością spróbuje. I choćby za to ją podziwiam, gdyż koszmar jakiego doświadczyła niejednego pozbawiłby zdrowych zmysłów a nawet wpędził do grobu.

Choć wiele z thrillerów ma dość przewidywalne zakończenie, to z czystym sumieniem muszę przyznać, że w tym wypadku powieść B.A. Paris kompletnie mnie zaskoczyła. Z tego też powodu „Na skraju załamania” dołącza do listy książek, które mogę spokojnie polecić zarówno starym wyjadaczom jak i czytelnikom dopiero zapoznającym się z paskudniejszą stroną ludzkiej natury.

W życiu prawie każdego człowieka są takie chwile, że jedyne czego pragnie, to obudzić się za rok, dwa lub nie obudzić się wcale. Jeżeli nie, to jest wielkim szczęściarzem i ewenementem na skalę światową. Nawet niepoprawni optymiści miewają okresy, gdzie znajdują się u kresu swojej wytrzymałości czy to z powodu tego, co ich samych spotkało lub z tego, co sami zrobili. A nic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W życiu części kobiet przychodzi taki moment, że zaczynają odczuwać pragnienie zostania matką. To naturalna, głęboko zakorzeniona potrzeba, która w procesie ewolucji przekształciła się z czysto fizycznej chęci przedłużenia gatunku w coś o znacznie głębszym charakterze. Oczywiście zawsze zdarzają się wyjątki i co rusz słyszy się o maltretowanych dzieciach i porzuconych na pastwę losu niemowlętach. To wyjątkowo tragiczne, gdyż oprócz niezasłużonej krzywdy jaka spotyka te dzieci, to jest mnóstwo rodzin, które byłyby w stanie zapewnić im dom, z powodu niemożności posiadania własnych. Osoby te decydują się na różne rozwiązania: od terapii hormonalnej, przez kontrowersyjne in vitro, a na adopcji kończąc. Dla zdesperowanych osób, których starania nie przyniosły pozytywnego rezultatu istnieje jeszcze jedna akceptowana przez prawo furtka – surogacja. Jednak i wtedy może pójść coś nie tak – matka zastępcza może okazać się osobą niegodną zaufania i po porodzie odmówić zrzeczenia się praw do dziecka, poronić, ciężko zachorować, ulec wypadkowi... Może ją spotkać naprawdę wiele nieprzyjemnych rzeczy, ale istnieje zagrożenie, że kolejne niepowodzenie może kompletnie załamać potencjalnych rodziców i wręcz wpędzić ich w obłęd. Właśnie coś podobnego przytrafiło się Kat, tyle że ona zaczęła tracić zmysły już znacznie wcześniej.

Mnie osobiście ciężko było polubić Kat. Owszem, współczułam jej, ale jej skupianie się wyłącznie na sobie w niemal wszystkich aspektach życia i niestabilność emocjonalna wywołały we mnie taką niechęć, że w końcu zaczęłam mieć cichą nadzieję, że jednak nie zostanie matką. Bo o ile niemal wszyscy pragną przekonać się co oznacza rodzicielstwo, to dla Kat staje się to obsesją. I to do tego stopnia, że naprawdę nie zawaha się przed niczym, żeby jej marzenie się spełniło; praktycznie byłaby gotowa nawet za to zabić. Już to samo w sobie jest alarmujące i źle rokuje na przyszłość. Może to brzmi okrutnie, ale po prostu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że bardziej zależy jej na samym fakcie bycia matką i związanymi z tym obowiązkami, niż na samym dziecku. Nieustannie odnosiłam wrażenie, że traktowałaby maleństwo z ogromną troską, ale równocześnie widziałaby w nim raczej najbardziej upragnioną zabawkę lub bezcenne trofeum niż istotę ludzką.

Pamiętacie „Efekt motyla” z Ashtonem Kutcherem w roli głównej? W którym jedno z powodu niepozorne zdarzenie zapoczątkowuje całą serię niekontrolowanych, mających tragiczne konsekwencje. W „Surogatce” również spotkamy się z takim samym rozwiązaniem, tyle że na zdecydowanie mniejszą skalę. Tam wszystko zdawało się nie dziać bez konkretnej przyczyny, mimo że dopiero w punkcie kulminacyjnym zostaje opisane wydarzenie, które można uznać za początek wszystkiego. Choć to nie do końca prawda, bo zawsze jest jakieś „gdyby”. Za pomocą „efektu motyla” Jensen udało się niezwykle zgrabnie spleść ze sobą losy postaci, przez co nieustannie miało się wrażenie, że ta historia właśnie tak miała się potoczyć. Zupełnie jakby to było zapisane w gwiazdach, jak ujął to jeden z bohaterów.

Motyw matki zastępczej został również wykorzystany min. w popularnej ostatnio „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. Wydaje mi się, że to właśnie dzięki tej książce zaczęto poruszać temat surogacji w szerszych kręgach. Jeśli tak faktycznie jest, to chwała Margaret Atwood, gdyż bez niej Louise Jensen mogłaby nie przeczytać tego konkretnego artykułu i nie znaleźć inspiracji do napisania jej trzeciej już książki. A byłaby to wielka strata, gdyż w mojej opinii „Surogatka” jest jak do tej pory jej najlepszą powieścią. Opowiada ona nie tylko niezwykłą (choć miejscami tragiczną) historię, ale jest również dowodem prawdziwego talentu pisarskiego. Wygląda więc na to, że sukcesy dwóch poprzednich powieści Jensen nie były przypadkowe, a biorąc pod uwagę fakt, że autorka z książki na książkę pisze coraz lepiej, to można się w przyszłości po niej spodziewać wielu bestsellerów; i to tych zasłużonych a nie tylko marketingowych.

W życiu części kobiet przychodzi taki moment, że zaczynają odczuwać pragnienie zostania matką. To naturalna, głęboko zakorzeniona potrzeba, która w procesie ewolucji przekształciła się z czysto fizycznej chęci przedłużenia gatunku w coś o znacznie głębszym charakterze. Oczywiście zawsze zdarzają się wyjątki i co rusz słyszy się o maltretowanych dzieciach i porzuconych na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na samym początku chcę zaznaczyć, że starałam się ograniczyć do minimum wyrażanie moich osobistych opinii na temat działań tajnych służb i polityki jako takiej i całkowicie skupić się na interpretacji tekstu.

„Czerwony Parasol” to powieść o porachunkach między CIA, MOSADEM i KGB. Gdzie w takim przypadku może być miejsce dla nastoletniej dziewczyny? Otóż jest i to nawet całkiem spore. Za pośrednictwem ojca Tatiana weszła w posiadanie pewnego specyfiku i ścisłej dokumentacji na jego temat i teraz ma na głowie agentów tajnych służb trzech niezależnych państw. Trochę tego dużo jak na jedną nastolatkę, ale Tatiana ma niebywałe szczęście i trafia pod skrzydła organizacji zwanej „Czerwonym Parasolem”, gdzie uczy się podstawowych zasad życia w konspiracji. Dosyć szybko okazuje się, że dziewczyna ma zadatki na prawdziwego agenta i postanawia całą sytuację obrócić na swoją korzyść. Dodatkowo motywuje ją fakt, że najprawdopodobniej jedna z tych organizacji jest odpowiedzialna za zamordowanie jej rodziców i młodszej siostry. Słowem, dziewczyna jest żądna zemsty i wyrusza na osobistą krucjatę przeciwko domniemanym zabójcom, a dzięki pomocy swojego opiekuna a zarazem kochanka nieustannie udaje jej się wodzić przeciwników za nos. Ale oczywiście do czasu, jednak jej działania zdołają przyprawić o ból głowy niejednego zawodowca i „pieszczotliwie” zostaje porównana do Jamesa Bonda – tyle że w postrzępionych szortach.

Dla mnie spódnice są nadal i zapewne zawsze pozostaną atrybutem kobiecości. I dla wielu dziewczyn i kobiet również, biorąc pod uwagę długość noszonych przez nie spódnic i sukienek. Tatiana nie jest w tym wypadku wyjątkiem, ale (w przeciwieństwie do większości) posługuje się swoją kobiecością w przemyślany i niewulgarny sposób. Jednak mimo całej tej pozy twardzielki, Tatiana nadal pozostaje dzieckiem, może bardziej dojrzałym emocjonalnie od swoich rówieśników, ale jednak dzieckiem, które w drastyczny sposób zostało zmuszone dorosnąć w ciągu kilku godzin. Tak gwałtowna zmiana nie pozostaje bez śladu i wraz z rozwojem fabuły często widać tą gniewną naiwność tak charakterystyczną dla młodego wieku.

Na początku akcja jest bardzo intensywna, ale potem tempo zwalnia niemal do zera. Bardzo dobrze, że Mrok poświęcił trochę czasu, aby opisać aklimatyzację Tatiany w nowym otoczeniu, ale niektóre rzeczy naprawdę mógłby pominąć. Chodzi na zakupy i kupuje ciuchy – super. Znalazła sobie chłopaka i przez większość czasu nie wychodzi z łóżka? Też dobrze. Ale po co poświęcać temu ciągiem ponad sto stron? Gdyby zamiast tego autor postanowił rozłożyć to na fragmenty i powplatać w fabułę, byłoby znacznie lepiej. Co oczywiście nie oznacza, że jest źle, bo później historia znowu nabiera rumieńców i czytelnik zastanawia się co następnym razem wykombinuje główna bohaterka. Jednak w niektórych momentach Mrok moim zdaniem przesadził, ale możliwe że wynika to z faktu, że w głowie nie chce mi się pomieścić jak zwyczajna dziewczyna może wpaść na tak odważne rozwiązania.

A teraz coś o samym autorze. Pod pseudonimem Wiktor Mrok kryje się Jurij Jakow – emerytowany wojskowy i technokrata, posiadający również gruntowną wiedzę z dziedziny psychologii i socjologii, których znajomość wielokrotnie znalazła zastosowanie w jego zawodowej karierze. Dodając jeszcze do tego jego osobiste doświadczenia i obserwacje z licznych podróży służbowych, można mieć pewność, że autor doskonale wie o czym pisze. I bardzo dobrze, gdyż dzięki temu „Czerwony Parasol” został napisany z realniejszej perspektywy niż większość pozycji typowych dla literatury sensacyjnej. Jednak, jak sam Jakow zaznacza, jego książka nie jest ani dokumentem, ani faktografią – to nadal thriller sensacyjny. W sumie to nawet nie wiadomo czy dziewczyna, mająca być pierwowzorem głównej bohaterki, w ogóle istniała. A jeśli nawet to z pewnością opis jej życia w nowym „domu” to czysta fikcja, bo szczerze wątpię, żeby takie nic nieznaczące szczegóły znalazły się w aktach tajnych służb. Chociaż kto to może wiedzieć.

„Czerwony Parasol” rekomenduję przede wszystkim miłośnikom literatury sensacyjnej (prawdziwi fani powinni być zachwyceni), ale nawet osoby nieprzepadające za aferami szpiegowskimi, uszczkną coś dla siebie. Dla mnie ta pozycja była miłą odmianą od thrillerów, które miałam okazję recenzować i jeśli kiedykolwiek Jurij Jakow zdecyduje się na napisanie kolejnej książki, to z chęcią się z nią zapoznam.

Na samym początku chcę zaznaczyć, że starałam się ograniczyć do minimum wyrażanie moich osobistych opinii na temat działań tajnych służb i polityki jako takiej i całkowicie skupić się na interpretacji tekstu.

„Czerwony Parasol” to powieść o porachunkach między CIA, MOSADEM i KGB. Gdzie w takim przypadku może być miejsce dla nastoletniej dziewczyny? Otóż jest i to nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Potworami mogą być ludzie tacy jak ja czy pani, potrafiący ukryć swoją prawdziwą twarz."

Już sama okładka robi upiorne wrażenie; stara stodoła z dużymi szparami, żelazną zasuwą i zabezpieczona solidną kłódką przyprawia o ciarki. O ile niejednokrotnie narzekałam jak kompletnie nietrafiona potrafi być oprawa graficzna, o tyle w tym przypadku uważam, że w pełni odzwierciedla zawartość książki.

Utrata dziecka to doświadczenie, które odciska trwałe piętno na duszy każdego normalnego rodzica. Świat rozpada się na milion kawałków i potrzeba lat a nawet dekad, żeby otrząsnąć się z tego traumatycznego przeżycia i stworzyć na gruzach starego życia zaczątki nowego. Jednak jak ma zareagować rodzic, do którego życia, starannie poukładanego na nowo, po latach wkracza na powrót dziecko oficjalnie uznane za zmarłe?

Kiedy dziesięć lat temu sześcioletni synek Emmy Price został oficjalnie uznany za zmarłego, jej życie staje się jednym wielkim koszmarem. Dopiero po przeszło dekadzie jest w stanie na powrót czerpać radość z życia, jest szczęśliwą mężatką i oczekuje przyjścia na świat córeczki. I kiedy w końcu jest przekonana, że w pełni odzyskała nad wszystkim kontrolę, odnajduje się jej już nastoletni syn. Tyle że tak bardzo okaleczony psychicznie, że nie jest w stanie wydobyć z siebie choć słowa. Co gorsza, jako że Bishoptown to małe miasteczko, to za jego stan najprawdopodobniej odpowiedzialna jest osoba doskonale jej znana. Wszystko to sprawia, że Emma znajduje się na skraju załamania. Jednak właśnie w tak wydawałoby się beznadziejnej sytuacji okazuje się, że nic nie może się równać z wściekłością matki na widok cierpienia jej dziecka. W takich chwilach porównanie kobiety do lwicy jest jak najbardziej na miejscu. To uczucie bije ze stron do tego stopnia, że zaczynamy się całym sercem solidaryzować z główną bohaterką i łatwiej jest nam zaakceptować wszelkie aspekty jej zachowania. Bo co jeśli to przytrafiłoby się właśnie Twojemu dziecku?

Każdy z nas nosi maski, tyle że niektórzy noszą je w większym stopniu niż inni. Takich ludzi należy się wystrzegać jak ognia, co oczywiście jest niezwykle trudne, bo im lepsza maska, tym trudniej ją przejrzeć i może się okazać, że skrywa pod sobą prawdziwego potwora. I chociaż każdy z nas ma ciemniejszą stronę swojego charakteru, którą raczej stara się ukryć przed światem, to wstrząsające jest to, jak bardzo ludzie potrafią być dwulicowi. Nawet taka mała mieścina jak Bishoptown nad rzeką Ouse, licząca niespełna czterystu mieszkańców skrywa niejeden brudny sekret, a powrót Aidena po latach powoli, ale nieuchronnie ujawnia każdy z nich.

„Milczące dziecko” to opowiedziana oczami kobiety historia o wielkiej stracie i odzyskaniu tego, co dla matki najcenniejsze. I o ile jest to wątek zdecydowanie dominujący, to oscylujące wokół niego wątki poboczne również zasługują na uwagę, jednak omówienie ich nie jest możliwe bez zdradzenia istotnych szczegółów, dlatego wspominam o nich tylko mimochodem. Mimo to uwierzcie mi, że całość składa się na całkiem zgrabny thriller psychologiczny, który trąci w Was tę specyficzną strunę, o której istnieniu wie każdy rodzic, a która niejednemu jest jeszcze nieznana.

"Potworami mogą być ludzie tacy jak ja czy pani, potrafiący ukryć swoją prawdziwą twarz."

Już sama okładka robi upiorne wrażenie; stara stodoła z dużymi szparami, żelazną zasuwą i zabezpieczona solidną kłódką przyprawia o ciarki. O ile niejednokrotnie narzekałam jak kompletnie nietrafiona potrafi być oprawa graficzna, o tyle w tym przypadku uważam, że w pełni odzwierciedla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trudno się nie zgodzić, że to właśnie twórczość pisarzy science fiction była i nadal jest inspiracją dla naukowców. Ich wyobraźnia działa niczym motor napędowy dla najtęższych umysłów, chcących urzeczywistnić zawarte na kartach powieści pomysły ludzi, często zupełnie nie mających pojęcia o temacie, na który piszą. Oczywiście wiele z nich to czysta abstrakcja – przynajmniej w obecnych czasach, ale jak pokazuje autor „Szklanych pszczół”, rozwój technologii postępuje bardzo szybko i kto wie jak bardzo będzie ona zaawansowana za sto, dwieście, trzysta lat (bardziej w przyszłość nie wybiegam, bo media ciągle straszą mającą nastąpić apokalipsą).

Wyraźnie da się odczuć, że nie jest to współczesna pozycja, ale moim zdaniem obecna proza nijak ma się do powieści i opowiadań z połowy XX wieku. Mają one zupełnie inny wydźwięk i stanowczo odbiegają od znanego nam kanonu. W „Szklanych pszczołach” praktycznie nic konkretnego się nie dzieje, a dialogi są niezwykle rzadkie; pełno za to w nich wspomnień i wywodów głównego bohatera o charakterze egzystencjalnym. Chociaż jest osobą słabą i (jak podsumował go jeden z jego dawnych przełożonych) odludkiem o defetystycznych skłonnościach, to jest również indywidualistą, co wpłynęło negatywnie na rozwój jego kariery. W końcu nawet dzisiaj indywidualizm i bezstronność nie są za bardzo w cenie. Z tego też powodu Richard ma bardzo duże problemy adaptacyjne i jest reliktem minionej epoki.

Szczególną uwagę należy zwrócić na język. Autor używa słów, które praktycznie wyszły już codziennego użytku i są charakterystyczne dla rozpraw naukowych. Przez to są często niezrozumiałe dla przeciętnego czytelnika. Ja na przykład przez większość czasu miałam pod ręką „Słownik Języka Polskiego”, czego absolutnie się nie wstydzę, gdyż język nieustannie się zmienia i za stulecie czy dwa wiele słów stanie się anachronizmami. Zresztą sam autor zwraca na to uwagę, skarżąc się wręcz, że wiele słów, pomimo że nadal są używane, to całkowicie zmieniły swoje znaczenie. Zresztą nie dotyczy to tylko języka, bo chleb nie jest już chlebem, a wino nie jest już winem, a to co dawniej uważano za zaletę, stało się niepożądaną cechą.

Tytułowe szklane pszczoły pojawiają się stosunkowo późno. Oprócz dosłownego znaczenia (są naprawdę szklane!) to mają również i metaforyczne. Ernst Junger poprzez swojego bohatera snuje rozważania o relacji między naturą a techniką i miejscu człowieka w świecie zdominowanym przez maszyny. Trafnie zauważa, że postęp ma za zadanie poprawić niedoskonałości, ale naprawiając jedno, zawsze niszczymy drugie.

Ciężko ocenić „Szklane pszczoły” w standardowy sposób; w tym celu trzeba zastosować zupełnie inną skalę. Pomocna może być zamieszczona na końcu książki szczegółowa analiza autorstwa Wojciecha Kunickiego, jednak wspominam o niej jedynie mimochodem, gdyż analizowanie analizy mijałoby się z celem. Proza Jungera nie jest przeznaczona dla każdego, ale można w niej znaleźć zapowiedzi niezwykłych zmian, jakie nastąpią w późniejszym okresie.

Trudno się nie zgodzić, że to właśnie twórczość pisarzy science fiction była i nadal jest inspiracją dla naukowców. Ich wyobraźnia działa niczym motor napędowy dla najtęższych umysłów, chcących urzeczywistnić zawarte na kartach powieści pomysły ludzi, często zupełnie nie mających pojęcia o temacie, na który piszą. Oczywiście wiele z nich to czysta abstrakcja – przynajmniej...

więcej Pokaż mimo to