Rytuały morza
- Kategoria:
- literatura piękna
- Cykl:
- Trylogia Morska (tom 1)
- Seria:
- Złota Seria
- Tytuł oryginału:
- Rites of passage
- Wydawnictwo:
- Amber
- Data wydania:
- 2001-01-01
- Data 1. wyd. pol.:
- 1994-01-01
- Data 1. wydania:
- 2013-11-07
- Liczba stron:
- 182
- Czas czytania
- 3 godz. 2 min.
- Język:
- polski
- ISBN:
- 8372457824
- Tłumacz:
- Arkadiusz Nakoniecznik
- Tagi:
- morze trylogia morska literatura angielska
- Inne
Czasy wojen napoleońskich. Edmund Talbot, młody angielski arystokrata, wyrusza do australijskich kolonii, by rozpocząć tam karierę polityczną. Dramatyczne wydarzenia wystawiają na próbę załogę statku i pasażerów, odsłaniając prawdziwe charaktery uczestników podróży. A Edmund – wychowanek epoki Oświecenia – prowadzi dziennik, który niespodziewanie staje się świadectwem jego wewnętrznej przemiany...
Porównaj ceny
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Mogą Cię zainteresować
Oceny
Książka na półkach
- 163
- 140
- 30
- 4
- 4
- 4
- 3
- 3
- 2
- 2
Cytaty
Ci, co wyruszają w morze, są skazani na ciągłe przebywanie w towarzystwie swych bliźnich, a więc i na obcowanie ze wszystkim, co najstraszli...
RozwińJuż wiem, jak zaznaczyłbym jego pojawienie się na scenie: wchodzi Dobry Człowiek. Tak się jednak składa, że Dobrzy Ludzie oraz dzieci mają j...
Rozwiń
Opinia
Z Goldingiem przez oceany
William Golding pisząc „Rytuały morza” niewątpliwie znał zarówno dzieła osiemnastowieczne, jak też ich współczesne, nieraz bardzo udane przetworzenia (szczególnej rekomendacji warta jest jest „Speranza” Svena Delblanca). I chociaż sam stworzył raczej rekonstrukcję powieści oświeceniowej niż jej pastisz, to bynajmniej nie zrezygnował z ironii i sarkastycznego poczucia humoru. Dzięki temu dziennik podróży, jakim są „Rytuały”, ani na chwilę nie traci na atrakcyjności, pomimo że autor zapisków w ogóle nie wysiada na ląd podczas wielomiesięcznej (mamy I połowę XIX w.) podróży do Australii.
W tym miejscu wypada zauważyć, że często pisze się o Goldingu jako o pisarzu – moraliście, który snuje rozważania etyczne, opisuje zło tkwiące w człowieku, itp. Takie jednostronne charakterystyki mogą być wręcz szkodliwe, gdyż pozwalają niezorientowanym czytelnikom podejrzewać pisarza o natrętny dydaktyzm i szacowne nudziarstwo. A przecież Golding pisał zawsze w sposób niezwykle sugestywny, pomysłowy, dobrze wiedząc, że same wielkie idee nie tworzą wielkiej czy choćby wartej czytania literatury.
Oryginalny tytuł „Rytuałów morza” to „Rites of Passage”, co dosłownie oznacza „obrzędy inicjacyjne”. Antropolodzy określają tak ceremoniał przyjmowania młodych (lub obcych) osób do grona pełnoprawnych członków danej społeczności. Obrzędy te, wielokrotnie opisywane, na ogół wiążą się z próbą wytrzymałości fizycznej i psychicznej kandydata. Czy podobna próba oczekuje narratora „Rytuałów”? Początkowo nic na to nie wskazuje i wydaje się, że jedynie jakiś większy sztorm mógłby uzasadnić tytuł powieści. To jednak nie następuje, gdyż Goldinga zdecydowanie bardziej interesuje głębia ludzkiej psychiki niż powierzchnia oceanu. Dlatego wstrząsające statkiem uderzenia fal opisane są pobieżnie i zupełnie nieheroicznie, raczej od strony sensacji żołądkowych pasażerów niż walki załogi z żywiołem. Pomimo tego podróż wcale nie jest, jak można by sądzić, pozbawiona dramatyzmu.
Wysłużony angielski statek, w czasach świetności będący okrętem wojennym, niesie na pokładzie pasażerów z ich niemałym bagażem, na który poza kuframi i walizami składają się sztywne podziały stanowe i towarzyskie – tym silniejsze, że w Europie triumfuje właśnie stary ład Świętego Przymierza, niczym na pozór nie zagrożony po upadku Napoleona. Sytuacja na statku pod pewnymi względami znacznie jednak różni się od tej na stałym lądzie korony brytyjskiej. Na przykład kościół anglikański w Zjednoczonym Królestwie miewa się równie dobrze jak sama monarchia, której jest częścią. Na statku jest jednak zupełnie inaczej. Jedyny przedstawiciel kościoła, skromny, prowincjonalny pastor Colley znajduje się w sytuacji wręcz tragicznej. Przyczyn jest kilka.
Najważniejsza z nich to osoba kapitana Andersona – zagorzałego antyklerykała, syna lorda (lecz cóż, gdy ze związku pozamałżeńskiego…). Kapitan – wychowywany przez duchownego - żywi zapiekłą nienawiść do kleru, o czym nieszczęsny Colley przekonuje się już na samym początku podróży. Trudno mu nawet pojąć, że ktoś zupełnie obcy może bez żadnego powodu traktować go jak wroga. Może mobbingowany Colley zdołałby pozyskać jakichś sojuszników, gdyby posiadał lepszą pozycję towarzyską, jakieś koneksje, czy chociaż urok osobisty. Brakuje mu jednak tego wszystkiego i zostaje odrzucony przez towarzystwo jako nieudacznik i prostak. Nie znajdując dla siebie miejsca na elitarnej rufie, szuka życzliwości wśród pobożnych emigrantów i załogi, zajmujących przednia część statku. Niestety, rachuby te okazują się błędem, i to tragicznym w skutkach.
Edmund Talbot nie ma takich problemów. Szlachetnie urodzony, ustosunkowany i przystojny, bez trudu uzyskuje akceptacje otoczenia. Dotyczy to zarówno kapitana, obawiającego się możnych protektorów autora dziennika, jak i niejakiej Zenobii. Talbot pisze o niej w duchu epoki przedfeministycznej: „jak większość atrakcyjnych, namiętnych kobiet, Zenobia jest kompletną idiotką”. Jednak i on sam okazuje się niezbyt przenikliwy, gdyż profesji pięknej Zenobii (dla której Australia to już ostatni etap kariery) domyśla się dopiero wówczas, gdy ta obdarza swymi wdziękami kolejnych wybrańców. Nic dziwnego, że pastor Colley nie budzi większego zainteresowania ze strony Talbota. Gdy jednak szykany wobec pastora zaczynają się niebezpiecznie nasilać (w końcu długą podróż trzeba jakoś urozmaicić) okazuje wprawdzie dezaprobatę, ale wynika to raczej z jego dobrych manier niż empatii.
Jak na dzieło Noblisty przystało, w tym zestawieniu „kozła ofiarnego” i tego, który umywa ręce cechy zjednujące sympatie rozmieszczone są nieszablonowo. Otóż pastor budzi nie tyle współczucie i litość, co raczej irytację i zniecierpliwienie. Jego naiwność i brak zdrowego rozsądku są bezgraniczne. Wystarczy powiedzieć, że odgłosy miłosnych zmagań Talbota z Zenobia bierze za objawy żarliwości religijnej młodego dżentelmena. Ten natomiast nie jest bynajmniej bohaterem negatywnym. W swym dzienniku nie unika autoironii i samokrytycyzmu. Doskonale tez zdaje sobie sprawę, że uprzywilejowana pozycja nie jest jego osobistą zasługą. Nie ma zatem żadnych złudzeń co do przyczyn życzliwości otoczenia wobec jego osoby.
Bardzo dobrze, że Golding ukazując tragiczny los zaszczutego pastora unika jednoznacznego wartościowania i łatwych oskarżeń. Nie szukając winnych wskazuje jedynie, że nikt nie jest bez winy. W pełni tego świadomy jest Edmund Talbot, pisząc w zakończeniu dziennika, że „ci, co wyruszają w morze, są skazani na ciągłe przebywanie w towarzystwie swych bliźnich, a więc i na obcowanie ze wszystkim, co najstraszliwsze pod słońcem”. Obawiam się, że także pozostając na lądzie nie jesteśmy w dużo lepszej sytuacji…
Z Goldingiem przez oceany
więcej Pokaż mimo toWilliam Golding pisząc „Rytuały morza” niewątpliwie znał zarówno dzieła osiemnastowieczne, jak też ich współczesne, nieraz bardzo udane przetworzenia (szczególnej rekomendacji warta jest jest „Speranza” Svena Delblanca). I chociaż sam stworzył raczej rekonstrukcję powieści oświeceniowej niż jej pastisz, to bynajmniej nie zrezygnował z ironii i...