Szał Vandy

Okładka książki Szał Vandy Marta Kurek
Okładka książki Szał Vandy
Marta Kurek Wydawnictwo: Self Publishing Cykl: Dragonus Cracovus: Biomagia (tom 1) fantasy, science fiction
670 str. 11 godz. 10 min.
Kategoria:
fantasy, science fiction
Cykl:
Dragonus Cracovus: Biomagia (tom 1)
Wydawnictwo:
Self Publishing
Data wydania:
2018-05-10
Data 1. wyd. pol.:
2018-05-10
Liczba stron:
670
Czas czytania
11 godz. 10 min.
Język:
polski
ISBN:
9788395032301
Tagi:
Kraków smoki
Średnia ocen

5,2 5,2 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Mogą Cię zainteresować

Okładka książki Gemina. Illuminae Folder_02 Amie Kaufman, Jay Kristoff
Ocena 8,1
Gemina. Illumi... Amie Kaufman, Jay K...
Okładka książki Przeklęta Frank Miller, Thomas Wheeler
Ocena 5,8
Przeklęta Frank Miller, Thoma...
Okładka książki Obsidio Amie Kaufman, Jay Kristoff
Ocena 7,9
Obsidio Amie Kaufman, Jay K...

Oceny

Średnia ocen
5,2 / 10
28 ocen
Twoja ocena
0 / 10

OPINIE i DYSKUSJE

Sortuj:
avatar
314
6

Na półkach:

nie grało mi w tej książce wszystko:
- za długa
- przy zmianie universum należy dodać mapę, bo jak świat światem idąc z Małego Rynku w Krakowie na Błonia nie da się przejść przez Wisłę JEDEN raz, krócej i szybciej jest przez Wisłę nie przechodzić
- nielogiczności (jak można jeździć samochodami i jednocześnie uznać mikroskop za możliwą broń)
- język smoków jest niesamowicie skomplikowany, a nazwiska Krakowian idiotyczne i trudne do spamiętania/wymówienia
- wszystko jest przegadane i napuszone, a z drugiej strony dziecinne (widać, że książka była pisana wiele lat i nie została porządnie zredagowana)
- o końcu nawet nie napiszę, bo przeczytałam go po to żeby sprawdzić czy warto się męczyć w środku, a więc nie warto.
Wielka szkoda, bo pomysł super.

nie grało mi w tej książce wszystko:
- za długa
- przy zmianie universum należy dodać mapę, bo jak świat światem idąc z Małego Rynku w Krakowie na Błonia nie da się przejść przez Wisłę JEDEN raz, krócej i szybciej jest przez Wisłę nie przechodzić
- nielogiczności (jak można jeździć samochodami i jednocześnie uznać mikroskop za możliwą broń)
- język smoków jest niesamowicie...

więcej Pokaż mimo to

avatar
729
271

Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że bardzo intrygowała mnie historia, którą wymyśliła Marta Kurek. Pomysł na fabułę był oryginalny, ciekawy i widziałam jeszcze książki, która opowiadałaby o smokach żyjących w Krakowie tuż obok ludzi. Szukałam tej książki w Internecie, ale dopiero na WTK miałam okazję zobaczyć tę książkę na żywo i postanowiłam ją kupić.
Moje pierwsze wrażenie było takie, że spodobała mi się kolorystyka książki. Wiem, że niektórzy narzekają na rysunki i malowidła, ale mnie to w jakiś sposób urzekło. Była to inwencja twórcza i zamysł autorki, aby coś takiego znalazło się w jej opowieści i to mi się podobało. Jedynym minusem jest dla mnie wielkość książki. Jest strasznie duża i czasami trudno mi się ją czytało, ale to tylko moje odczucia, bo innym coś takiego może odpowiadać.
Jak sam opis mówi historia opowiada o smokach, Wandzie i sekrecie, który zagraża wszystkim żyjącym w Krakowie. Jak dla mnie pomysł na fabułę był świetny i naprawdę ciekawy, ale wykonany w trochę gorszy sposób. Nie było idealnie, ale nie było też źle. Niekiedy miałam wrażenie, że bohaterowie w ogóle siebie nie słuchają lub nie wiedzą o czym w danej chwili mówią. Było między nimi wiele wymuszonych kłótni, problemów i nieścisłości, których czasami naprawdę nie rozumiałam. Sama historia też na pierwszy rzut oka zdaje się opowieścią dla młodszych czytelników – nazwiska niektórych bohaterów wprost jednoznacznie określają ich charakter oraz zawód, postawa niektórych bohaterów (na początku historii) jest nieco dziecinna, a także cały wstęp jest taki… No bardziej myślałabym, że będzie to delikatna historyjka o smokach. Jednakże autorka miała chyba inną wizję, bo jest tu dość sporo scen śmierci i sama fabuła dąży w dość niewesołą drogę. To mi trochę przeszkadza. Wolałabym, aby cała historia była w mroczniejszym klimacie – wraz z bohaterami, ich zachowaniem oraz wszelkimi nazwami. Nie musiałaby się drastycznie zmieniać, ale to z pewnością zmieniłoby nieco odbiór całej opowieści o smokach.
Jeżeli chodzi o bohaterów, to z całą pewnością mam problem z główną bohaterką. Wanda wydawała mi się przez całą książkę irytująca i niekiedy bardzo denerwowało mnie jej zachowanie. Wydawała się być dumna, pyskata i wierząca jedynie w swoje słowo. Denerwowała mnie też jej wiedza i to, że często używała biologicznych metafor i była dość zbzikowana na tym punkcie. Tak samo jak jej rodzice. Ciągle nosili kitle i używali biologicznych wtrąceń. Ja tego nie robię, a kształcę się w kierunku biologii – chociaż może jestem wyjątkiem na tym świecie i jako jedyna z biologicznego kręgu tego nie robię.
Mimo to starałam się ją polubić i wczuć się w jej historię, bo dziewczyna nie miała łatwo, ale i tak było mi trudno. Jakoś nie przypadła mi do gustu.
Zrobiła to natomiast smoczyca Vebula. Ją bardzo polubiłam i jakoś przeżywałam z nią jej wszelkie trudy. Pragnęłam dla niej szczęścia rodziny, aby udało jej się w miłości i żeby uratowała swoich bliskich oraz pozostałe smoki. Była naprawdę ciekawa i rozdziały z jej perspektywy były interesujące. Polubiłam też Wita Twardowskiego i sądzę, że był chyba moją ulubioną ludzką postacią w całej książce.
Muszę też wspomnieć o dość ciekawej rzeczy występującej w całej opowieści, a dokładniej o języku, który używają smoki. Autorka zaimponowała mi tym, gdyż sama chyba nie chciałabym wymyślać nowego języka do książki, a ona to zrobiła. Sam koncept oraz pomysł był naprawdę ciekawy, ale wykonanie… Szczerze powiem, że omijała linijki ze smoczym językiem, ale mimo to uważam, że jest to dobry pomysł. Chociaż czasami miałam problem z tymi gwiazdkami, szlaczkami i innymi znaczkami wstawionymi w tekst.
Miałam też problem z bardzo długimi rozdziałami. Strasznie mi się dłużyły i często wyczekiwałam końca rozdziału, którego nie było widać. Dobrą zmianą byłoby, gdyby rozdziały były krótsze. Czytałoby się to wtedy szybciej i nieco dynamiczniej, a historia nie zdawałaby się wlec bez końca.
Sądzę, że opowieść o smokach, które pojawiają się w Krakowie, jest naprawdę ciekawą historią. Może nie jest wykonana perfekcyjnie, a główna bohaterka nie należy do najciekawszych, to cała reszta jest dobra. Poboczni bohaterowie są dobrzy i ich większe rozbudowanie w kolejnych tomach może naprawdę uratować całą historię. Sądzę też, że jeżeli Wanda będzie lepiej napisana, to cała książka może na tym naprawdę zyskać. Pierwszy tom jest dobry. Warto chociaż sięgnąć po niego i zapoznać się z wizją autorki, która jest naprawdę ciekawa i nieco poprawiona mogłaby być jeszcze lepsza.
Czekam na drugi tom, bo jestem ciekawa jak potoczy się historia Vebuli oraz smoków. Mam nadzieję, że wyjdzie i będzie lepszy niż pierwsza część.

Przyznam szczerze, że bardzo intrygowała mnie historia, którą wymyśliła Marta Kurek. Pomysł na fabułę był oryginalny, ciekawy i widziałam jeszcze książki, która opowiadałaby o smokach żyjących w Krakowie tuż obok ludzi. Szukałam tej książki w Internecie, ale dopiero na WTK miałam okazję zobaczyć tę książkę na żywo i postanowiłam ją kupić.
Moje pierwsze wrażenie było takie,...

więcej Pokaż mimo to

avatar
170
49

Na półkach: ,

Żebyście mnie dobrze zrozumieli – starałam się podejść do Dragonusa z otwartą głową, z myślą, że tak zwane selfpuby (selfpublishing – wydawanie książek własnym sumptem),nie zawsze są takie złe i każdy przecież gdzieś zaczyna. Ale już pierwsze strony udowodniły, że to niestety nie jest przypadek dobrej książki wydanej za finanse autora..
Dalsza część tutaj https://popbookownik.pl/krotka-historia-wydawania-ksiazek-na-przykladzie-dragonus-cracovus/

Żebyście mnie dobrze zrozumieli – starałam się podejść do Dragonusa z otwartą głową, z myślą, że tak zwane selfpuby (selfpublishing – wydawanie książek własnym sumptem),nie zawsze są takie złe i każdy przecież gdzieś zaczyna. Ale już pierwsze strony udowodniły, że to niestety nie jest przypadek dobrej książki wydanej za finanse autora..
Dalsza część tutaj...

więcej Pokaż mimo to

avatar
874
154

Na półkach: , ,

Poddałam się. Za nic nie potrafię się zmusić by dojść dalej. A szkoda, bo jest tu mnóstwo wspaniałych pomysłów. Szkoda tylko, że cała reszta im nie dorównuje.

Autorka wymyśliła naprawdę ciekawy świat. Zadbała o to, by jej smoki miały własny język, tradycje, wierzenia, a nawet legendy, czy kalendarz. Widać, że bardzo zaangażowała się w tworzenie podstaw dla swojej powieści i za to udało jej się u mnie zaplusować. Byłam naprawdę pod wrażeniem ogromu szczegółów, do jakich mieliśmy dostęp i nie miałam poczucia niedosytu, jak to zwykle zdarza mi się przy tego typu powieściach.

Przy warstwie fabularnej jest już mniej kolorowo. Nie zamierzam jej zbyt mocno oceniać, bo książkę udało mi się doczytać tylko do około 470 strony ( albo w sumie mogłam odpaść jeszcze wcześniej),ale sam fakt, że nie miała ochoty czytać dalej o czymś świadczy. Bo o ile świat jest bardzo ciekawy, o tyle fabuła jest bardzo... zwykła. Schematów jest tu dość sporo i nie sposób przymykać na nie oka. Może część z nich została przełamana w dalszej części, ale do momentu, w którym skończyłam niewiele się wydarzyło. A na pewno niewiele ciekawego. Powieść przez większość czasu po prostu nudzi. Albo nic się nie dzieje i dostajemy sceny typu "zapchaj dziurę", albo w końcu coś już się w końcu dzieje tylko, że jest to opisane i wyrozciągane w taki sposób, że czytelnik tylko odlicza strony do końca rozdziału.

No i na koniec styl. Na początku było kiepsko. Autorka siliła się na przesadnie poetyckie zdania z licznymi porównaniami. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że miejscami ta poetyckość brzmiała bardziej śmiesznie, niż majestatycznie. Na szczęście potem tych kwiatków jest trochę mniej, choć niestety nie znikają one na dobre. Głównym problemem tej książki jest fakt, że styl w żaden sposób nie podnosi komfortu czytania. Fakt, że sama warstwa fabularna jest mało ciekawa dobija ten szkolny typ pisana. Taki naiwny i nieciekawy. Nie dlatego, że autorka olała sobie ten czynnik, ale dlatego że przyłożyła się do niego zbyt mocno. W efekcie to, co dostajemy, jest po prostu na maksa sztuczne.

PODSUMOWUJĄC:
"Szał Vandy" prezentuje naprawdę masę świetnych pomysłów, jednak toną one w morzu drobnych, ale irytujących błędów. Jest mi strasznie szkoda, bo widzę, że pani Marta naprawdę mocno się starała. Być może kiedyś dam tej powieści drugą szansę, ale póki co muszę z przykrością stwierdzić, że do ideału wiele jej brakuje.

Poddałam się. Za nic nie potrafię się zmusić by dojść dalej. A szkoda, bo jest tu mnóstwo wspaniałych pomysłów. Szkoda tylko, że cała reszta im nie dorównuje.

Autorka wymyśliła naprawdę ciekawy świat. Zadbała o to, by jej smoki miały własny język, tradycje, wierzenia, a nawet legendy, czy kalendarz. Widać, że bardzo zaangażowała się w tworzenie podstaw dla swojej...

więcej Pokaż mimo to

avatar
71
3

Na półkach: ,

Hmmm, jak na literaturę dla młodzieży mało to młodzieżowe... Historia głęboka, sięgająca do motywów postępowania człowieka i zakorzenionego w każdym z nas zła. Ciekawie przedstawiona kultura smoczej rasy, intrygujący, choć wybitnie trudny smoczy język, nieco groteski zarówno w bohaterach, jak i wielu sytuacjach. Trudne, nieoczywiste charaktery postaci i ich jeszcze trudniejsze wybory. Plastyczność języka, jakim operuje młoda autorka, satysfakcjonuje, mimo że gdzieniegdzie zdarzyły się niedociągnięcia. Czuje się pasję do opowieści, groza ukryta w pięknie inności przyciąga; niezrozumiana inność doprowadza do tragedii. W istocie jest cała ta historia jest czymś nowym, przynajmniej jeśli chodzi o polski rynek wydawniczy. Akcja szybka, nawet bardzo, ale nie spłyca. Świat rozległy, a spod jego niezliczonych barw wyłania się mrok, jakiego nikt nie chciałby doświadczyć.

Młodzież szukająca prawdziwych opowieści bez infantylizacji i żałosnych trójkącików miłosnych powinna być zadowolona. Starsi miłośnicy fantasy z przymrużeniem oka, acz wcale nie bez sensu i nie bez krwi, również mogą sięgnąć po tę powieść. Warto zwłaszcza dla zakończenia - wyrywa serce.

Hmmm, jak na literaturę dla młodzieży mało to młodzieżowe... Historia głęboka, sięgająca do motywów postępowania człowieka i zakorzenionego w każdym z nas zła. Ciekawie przedstawiona kultura smoczej rasy, intrygujący, choć wybitnie trudny smoczy język, nieco groteski zarówno w bohaterach, jak i wielu sytuacjach. Trudne, nieoczywiste charaktery postaci i ich jeszcze...

więcej Pokaż mimo to

avatar
100
6

Na półkach: , ,

"Szał Vandy" poleciła mi znajoma, która wsparła wydanie powieści na portalu Polak Potrafi. Na początku nie wiedziałam, że książka ukazała się dzięki crowdfundingowi (wydaje mi się, że ta metoda nie jest u nas zbyt popularna),więc szukałam jej na stronach Empiku i innych tego typu sklepów. W końcu udało się się ją kupić na stronie autorki (nie ma tutaj linku, więc może podam: www.dragonuscracovus.com). No i przyszła - piękna, kolorowa, może trochę za duża jeśli chodzi o format, ale za to z fajnie rozłożonym tekstem. Nie sądziłam, że można tak dobrze wydać książkę bez wydawcy. Marta Kurek ma za to u mnie duży plus.

Teraz historia - początkowo wydała mi się dość osobliwa: smoki kupują Kraków... Lubię smoki, ale kojarzą mi się bardziej z mitycznymi potworami niż inteligentną rasą. Zanim zaczęłam czytać, myślałam sobie, że trudno będzie wykreować inny ich obraz. W trakcie lektury zmieniłam jednak zdanie. Historia Dragonus Cracovus i Wandy mnie porwała <3

Pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, kiedy zaczęłam czytać, był niesamowity klimat tej książki <3 Uwielbiam Percey'ego Jacksona i Harry'ego Potter, więc bardzo przypadł mi do gustu. Autorka raczej nie posługuje się prostym językiem (a do tego jest język smoków),co momentami trochę mi przeszkadzało, ale kiedy się do niego przyzwyczaiłam, to wydał mi się oryginalny i budujący nastrój. Szczególnie urocze były opisy - jeszcze nie spotkałam się z takim w literaturze dla młodzieży, przynajmniej nie w YA.

Świat, który stworzyła Marta Kurek, jest oryginalny, jednocześnie znany i nieznany - Dragonus Cracovus przybyły, żeby osiedlić się wśród ludzi, ale moją swoją kulturę, a nawet mitologię, która bardzo mi się spodobała. Wszystko to jest mroczne, wciągające, choć powstało w oparciu o dwie najpopularniejsze polskie legendy - tę o smoku Wawelskim i Wandzie. Główna bohaterka, choć młoda, musi zmierzyć się ze straszną tajemnicą, a Kraków staje się tłem przedziwnych wydarzeń. Na początku akcja powieści płynie dość powoli, ale moim zdaniem nie jest to wada - mogłam się dzięki temu dobrze zapoznać ze światem smoków i poznać jego liczne "smaczki". Gdyby akcja od pierwszych stron pędziła do przodu, tak jak pędzi mniej więcej od połowy, to chyba przeoczyłabym wiele rzeczy, bo tempo wydarzeń jest w pewnym momencie naprawdę zawrotne. No i jest magia! Nowa i intrygująca, ale o tym nie będę się rozpisywać, żeby nie psuć nikomu lektury.

Dla mnie ta książka jest odkryciem. Raz że przedstawia oryginalny świat i wciągającą historię, a dwa że jej przesłanie wydaje mi się mądre, choć smutne. Wydaje mi się, że autorka, mimo młodego wieku (jest chyba rok starsza niż ja) napisała coś niesamowitego. Świetne jest też to, że wydała książkę sama i że nie promuje jej na prawo i lewo jako bestseller. Choć może powinna?

Daję dużo gwiazdek :) Za solidną pracę, oryginalność i wytrwałość, która daje motywację innym młodym ludziom! Na pewno zrecenzuję "Szał Vandy" na moim blogu <3

"Szał Vandy" poleciła mi znajoma, która wsparła wydanie powieści na portalu Polak Potrafi. Na początku nie wiedziałam, że książka ukazała się dzięki crowdfundingowi (wydaje mi się, że ta metoda nie jest u nas zbyt popularna),więc szukałam jej na stronach Empiku i innych tego typu sklepów. W końcu udało się się ją kupić na stronie autorki (nie ma tutaj linku, więc może...

więcej Pokaż mimo to

avatar
38
6

Na półkach: ,

Nie sądziłem, że mi się to spodoba, a jednak. Nie jest to może coś dla fanów Wiedźmina, ale osoby, które lubią np. "Hobbita" albo "Opowieści z Narnii" czy też serie typu "Felix, Net i Nika", powinny być jak najbardziej zadowolone. Książka Marty Kurek to naprawdę fajna literatura młodzieżowa. Ja się bardzo dobrze bawiłem mimo początkowo sceptycznego nastawienia.

Nie sądziłem, że mi się to spodoba, a jednak. Nie jest to może coś dla fanów Wiedźmina, ale osoby, które lubią np. "Hobbita" albo "Opowieści z Narnii" czy też serie typu "Felix, Net i Nika", powinny być jak najbardziej zadowolone. Książka Marty Kurek to naprawdę fajna literatura młodzieżowa. Ja się bardzo dobrze bawiłem mimo początkowo sceptycznego...

więcej Pokaż mimo to

avatar
1129
445

Na półkach: ,

Nie czytam self-publisherów. Jest kilka powodów, ale nie będę się na ten temat rozpisywać. Być może powinnam mieć szerzej otwarty umysł, jednak najzwyczajniej nie mam czasu na publikacje wydawane w ten sposób.

W dzisiejszych czasach książkę może już nie tylko napisać każdy, ale także ją wydać. Wystarczy zebrać pieniądze lub po prostu zapłacić z własnej kieszeni. M.in. stąd moja ostrożność. Dlaczego więc przyjęłam propozycję Marty Kurek, aby zrecenzować jej «Szał Vandy»? Odpowiedź może być tylko jedna - smoki.

Nie jestem miłośniczką smoków

Zacznijmy od tego, że fantasy zaczęłam czytać jakieś 3 lata temu i książki tego typu czytam raz na miesiąc albo rzadziej. Przesadną fanką smoków też nigdy nie byłam, ot, postacie z legend i bajek. Czemu więc mimo wszystko zdecydowałam się sięgnąć po «Dragonus Cracovus: Biomagia», tym bardziej, że to self-publishing właśnie? Sami przyznajcie, że pomysł na to, aby smoki powróciły do Krakowa i odzyskały w nim władzę brzmi fantastycznie. Co by było, gdyby Smok Wawelski wcale nie był postacią z legend? Ta myśl kupiła mnie od razu i postanowiłam dać książce szansę.

Niby self-publishing, a nie wygląda

Marta zaczęła pisać tę powieść w wieku 13 lat, w wieku 17 prawie ją wydała w dużym wydawnictwie, ale po pewnych przejściach nic z tego nie wyszło i ostatecznie smoki ujrzały światło dzienne przy wsparciu innych, dzięki zbiórce pieniędzy. Pod względem wizualnym książka nie wygląda jakby została wydana przez autorkę samodzielnie. Piękna okładka ze skrzydełkami, dobrej jakości papier, szerokie marginesy, ładny, przystępny skład i dodatkowe elementy graficzne. Tutaj jedyne zastrzeżenia mam do formatu. Jest zbyt duży i nieco nieporęczny - przy ponad 650 stronach czytanie nie należało do najwygodniejszych. Dlatego bardzo często posiłkowałam się plikiem PDF, który otrzymałam od autorki, i lekturą na laptopie.

Legenda o Smoku Wawelskim w innym wydaniu

A treść? Autorka bawi się kilkoma legendami, prostując je pod fabułę i swoje smoki, które nagle wracają do Krakowa. Okazuje się, że to, co ludzie brali za bajki, zdarzyło się naprawdę, ale wyglądało nieco inaczej. Lubię takie zabawy, własne interpretacje, przerabianie różnych elementów. Powrót Dragonus Cracovus na swoje ziemie ojczyste to dla mnie pomysł wprost genialny i jestem nim zachwycona. Ale sam pomysł nie wystarczy, wykonanie jest równie ważne, a może nawet ważniejsze. «Szał Vandy» to powieść młodzieżowa - główna bohaterka, Wanda Wszechwiedzka - ma 15 lat. Bardzo pasuje mi to do tej książki, bo nie jestem pewna, czy dojrzalsza postać byłaby odpowiednia.

Kilka słów o postaciach

Wanda i jej rodzice, para zakręconych naukowców, są naukowo nawiedzeni. Wszystkie potoczne powiedzenia są przez nich zniekształcane w specyficzny sposób. Taki zawał serca np. został zawałem mięśnia sercowego, a gęsia skórka - gęsim naskórkiem. Bardzo mi się ten pomysł podobał, chociaż momentami czułam przesyt. To zaś, co mnie irytowało w głównej bohaterce, to jej cięty aż do przesady język. Dziewczyna jest zbyt sarkastyczna jak na swój wiek i momentami ewidentnie tego sarkazmu było za dużo. Smoki Marty Kurek są bardzo ludzkie, co na początku mnie zaskoczyło, ale później zdecydowanie zaczęło mi to pasować do fabuły. A sama fabuła? No właśnie.

Czy wszystkie grubaski trzeba odchudzać?

Pierwotna wersja książki miała 300 stron, a to, co możemy przeczytać, ma ich dokładnie 663 (chyba że będziecie czytać też “Galerię Wspierających, to 668). Nie wiem, jak powieść wyglądała na początku, ale czy podwojenie jej objętości miało sens? Jak wiecie, nie lubię wodolejstwa i bardzo często stwierdzam, że autor spokojnie mógłby swoją książkę odchudzić, nic przy tym nie tracąc. Myślę, że i w «Szale Vandy» nie wszystkie wydarzenia były potrzebne, niektóre były dla mnie właśnie takim laniem wody, ale biorę pod uwagę to, że to debiut autorki, do tego pozbawiony konkretnej redakcji. Nie będę rozprawiać na temat elementów fantastycznych, czy są zgodne z kanonem fantasy, czy nie. Nie jestem (i nigdy nie będę) specjalistką w tym temacie. Mnie pomysł na fabułę przypadł do gustu, chociaż zakończenie już niestety trochę mnie zawiodło. Rozumiem jego cel, bo od razu czuć, że to dopiero początek i będą kolejne tomy, ale ja mimo wszystko czuję się trochę… oszukana? Nie wiem, jak to najlepiej nazwać.

Język smoków i smocze przekleństwa

A na zakończenie muszę wspomnieć o czymś, co będzie kropką nad i mojej recenzji. Smoczy język. Zachwycił mnie od samego początku i bardzo podoba mi się, że autorka wprowadziła go do fabuły. Od kilku dni moim ulubionym przekleństwem jest to Dragonus Cracovus - hor^ka skun^ka. Czyż nie brzmi wspaniale? Dodatkowo, w zapisie tego języka autorka zastosowała znaki dodatkowe dotyczące elementów mimiki, a że mimika jest jednym z elementów polskiego języka migowego, nie mogę być bardziej zachwycona.

Podsumowując ten przydługi wpis

Rozpisałam się strasznie, ale to taka książka, którą chcę zrecenzować jak najpełniej, zarówno z myślą o was, jej przyszłych czytelnikach (mam nadzieję!),jak i o samej autorce (a i tak pewnie mi coś umknęło, o czymś zapomniałam wspomnieć). Smoki krakowskie mnie zachwyciły i mam szczerą nadzieję, że zdecydujecie się wesprzeć Martę, kupić jej książkę i również będziecie nią oczarowani.

Nie czytam self-publisherów. Jest kilka powodów, ale nie będę się na ten temat rozpisywać. Być może powinnam mieć szerzej otwarty umysł, jednak najzwyczajniej nie mam czasu na publikacje wydawane w ten sposób.

W dzisiejszych czasach książkę może już nie tylko napisać każdy, ale także ją wydać. Wystarczy zebrać pieniądze lub po prostu zapłacić z własnej kieszeni. M.in. stąd...

więcej Pokaż mimo to

avatar
502
68

Na półkach: ,

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Dragonus Cracovus parę lat temu, parskałam śmiechem z politowaniem, czytając opis fabuły i patrząc na te paskudne ilustracje rysowane kredkami. Sądziłam, że autorka może mieć góra trzynaście lat, założyła sobie blogaska i snuje marzenia o wielkim debiucie. No i ok - każdy wannabe młodociany pisarz przechodził podobną fazę, ja nie jestem wyjątkiem. Projekt umarł, ku zdziwieniu nikogo.

Aż tu nagle dorosła Marta Kurek powstała niczym feniks z popiołów, zapowiadając wielkie plany wydawnicze, zbiórkę pieniędzy na sfinansowanie jej marzenia i cuda, jakich polska fantastyka jeszcze nie widziała. Mój wewnętrzny hejter mruknął na to: oho...

A jednak, mimo wszystko, mimo podśmiechujek, podeszłam do lektury naprawdę pełna dobrej woli. Kto wie, może autorka dojrzała, może udało jej się ogarnąć ten projekt, może nie idzie w selfpublishing dlatego, że żadne wydawnictwo nie chciało tego wydać, a chciała mieć pełną kontrolę nad procesem wydawniczym. Może mimo całej pretensjonalności, jaką prezentowała na filmikach promocyjnych, sama książka jest nawet jeśli nie dobra, to znośna i przyjemna.

Spoiler: nie jest. To zła książka. Może nie najgorsza, jaką w życiu czytałam, ale jest lata świetlne od nazwania jej "znośną", o "dobrej" nie ma nawet co mówić. Lektura "Szału Vandy" była jedną z najbardziej frustrujących w moim życiu. A przeczytałam więcej selfpubów i vanitów niż przeciętny zjadacz chleba (nie licząc książkowych blogerek/ów, które/którzy łykną wszystko, co się im podsunie i wystawią temu 10/10). Mało który self czy vanit doprowadził mnie do szewskiej pasji na równi z gniotem pani Kurek.

Ale po kolei. Ostrzegam, będą spoilery, bo inaczej się, kuropatwa, nie da.

Czasy współczesne, Kraków. Rasa smokopodobna, nazywająca siebie Dragonus Cracovus, ni z tego ni z owego objawia się światu i kupuje od prezydenta Krakowa władzę nad miastem. Główna bohaterka, piętnastoletnia Wanda, niespodziewanie staje się osią smoczych problemów.

Nawet nie wiem, od czego zacząć wyliczać problemy tej powieści. Może zrobię to w punktach, począwszy od tych najbardziej trywialnych.

1) Powieść jest rozdmuchana do niewyobrażalnych rozmiarów. Format jest ogromny, marginesy spore, czcionka też niemała. Każdy rozdział rozpoczyna ilustracja - jedna z sześciu, potem, po piątym rozdziale, zaczynają się powtarzać i lecą od nowa, jakby nie można było narysować NOWYCH albo - no nie wiem - POPRZESTAĆ na tych kilku i nie powielać ich bezsensownie, tym bardziej, że są do siebie bliźniaczo podobne: to tylko popiersia smoczych bohaterów, którzy nawet się między sobą jakoś mocno nie różnią. Na wstępie książki znajduje się smoczy alfabet, każda literka jest narysowana w formacie 3x3cm, mimo że są na tyle pozbawione detali, że spokojnie mogłyby być pięć razy mniejsze. W efekcie ten bezsensowny dodatek zajmuje cztery strony. To wszystko z rzeczy kosmetycznych, a co dopiero treść! Powieść również jest napisana tak, by maksymalnie zwiększyć ilość stron. Wszystko mamy powtórzone po kilkanaście razy, bohaterowie w kółko rozmyślają o tym, o czym czytelnik doskonale wie od dawna, a w dialogach mówią jednocześnie w dwóch językach - smoczym i polskim - więc każde zdanie jest tak naprawdę napisane dwa razy. Jakby tego było mało, co chwilę męczeni jesteśmy smoczymi legendami, kompletnie nieistotnym backstory losowych napotykanych postaci i tego typu wstawkami, które poza tym, że są nudne w cholerę i NIC nie wnoszą do właściwej historii (a często są także i głupie),to jeszcze bardziej rozdmuchują objętość. I ja naprawdę nie miałabym nic przeciwko takiemu zabiegowi, to może być ciekawy element budowania uniwersum, ale... w tym przypadku nie jest, no po prostu nie. To jest nudne, to jest głupie, to jest źle napisane. W efekcie książka stała się męczącą cegłą. Nawet kolor ma odpowiedni.

2) Błędy. Apeluję: nie kupujcie usług firmy panbook.pl, która chwali się dokonaniem korekty w tym "dziele". W powieści razi kompletna nieznajomość zasad zapisywania dialogów, błędy interpunkcyjne występują na każdej stronie, a zdarzają się także rażące ortografy ("dziubek" i "koleszkować" najbardziej zapadły mi w pamięć). Potwornie to przeszkadza w odbiorze. Dodatkowo, wielokrotnie mamy do czynienia z ewidentnym zjawiskiem "nie pamiętam, co napisałam wcześniej, ale nie chce mi się sprawdzać i tego zmieniać", względnie "piszę to, co aktualnie mi odpowiada, niezależnie od tego, co pisałam wcześniej". Autorka bardzo często przeczy sama sobie. Najpierw Wanda jest bałaganiarą, ale w swoich naukowych sprzętach ma pedantyczny porządek, a za chwilę w tym samym akapicie czytamy, jak to ma na biurku totalny syf pełen probówek z nieznaną jej zawartością. Tu niby smoki są racjonalne i zafiksowane na punkcie nauki, a zaraz mamy wiarę w amulety i metafizykę. Raz czytamy, że smoki uważają ludzi za głupich, bo są ślepo przywiązani do swoich władców, nawet jeśli źle sprawują rządy, a zaraz potem okazuje się, że same robią dokładnie to, o co oskarżają (niesłusznie) ludzi.

3) Smoczy język. Pardon my french, ale omfg. Nie można nie odnieść wrażenia, że cały ten "smoczy język", którym zachwyca się autorka, powstał metodą rzucenia kota na klawiaturę i nawet nie pofatygowano się z usunięciem przypadkowych symboli. Pozwólcie, że posłużę się przykładami.
- Nah*kinmorr
- Alay*hum
- ssob''laccrelliss (fetysz podwójnych liter lepszy jak u Michalakowej)
- Hummad*pempethi
- Himini''pehernothe
- Ke*vushcass
- hon^allal*ssof
- Lonn'*Vlamicci
- Arrva Yrrtat
- Hor^ka scun^ka (tu w oryginale są te strzałeczki w dół, ale nie ma opcji, żebym szukała tego symbolu specjalnie, żeby go tu wkleić)
- dra'*fomge
- Nu*amaneb (jak wyżej; zamiast gwiazki powinna być kropka u góry)
- Thel'~figricc''vlehtha
- Ac'*bedmo
- unmivus''rezz therrna''holloz
- Gul*ilccerr
- gurva*g
Oraz mój osobisty faworyt:
- Frangama''s'~o'~o'*dripthi*n (to jest JEDNO SŁOWO!)
W trakcie lektury wzrok się po tym bełkocie po prostu prześlizguje. Zasady wymowy, które autorka prezentuje we wstępie, nie mają najmniejszego sensu i są po prostu niepotrzebne. Przykładowo, gwiazdka NIE ma wymowy, a jest tylko znakiem oznaczającym specyficzną mimikę. Więc po co to komu? Nie można było po prostu napisać, że język smoków jest skomplikowany i mimika odgrywa w nim dużą rolę? Ach, no nie, co ja gadam, wtedy jeszcze by się mogło okazać, że powieść wyszła za mało gruba, głupia ja. Jeszcze śmieszniej sprawa ma się a apostrofem, który pełni taką samą funkcję jak w języku angielskim, a mimo to w niektórych smoczych słowach występują po dwa i trzy jednocześnie. Po co to? Żeby wyglądąło egzotyczniej? Nie wyszło - wygląda DURNIE.

4) Imiona ludzkich bohaterów. Chciwy prezydent Łasokoszt, cichociemny asystent Zacień, pracownik wieży lotów Podchmurka, woźny Zamietka, mądra Wszechwiedzka, rezolutna Hardziewicz... Widzicie już, z czym mam problem? Z jednej strony nie jest to zabieg nowy ani nadzwyczajny, żeby nie szukać daleko: nazwiska w "Harrym Potterze" również niosą ze sobą znaczenie mające związek z charakterami postaci. Ale w takim natężeniu, z takim przesadyzmem i kompletnym brakiem subtelności, jak u Kurek, każe to myśleć, że mamy do czynienia z książką dla dzieci - bardzo małych dzieci. Tymczasem wmawia nam się, że to poważna powieść fantasy, ze śmiercią, krwią i w ogóle.
O imionach smoków nie ma co mówić, to taki sam nieczytelny bełkot, jak cała reszta ich "języka". Dodatkowo spora część z nich brzmi po prostu śmiesznie, jak Vebula (cebula!).

5) Nauka. W materiałach promocyjnych autorka nie przestawała się rozpływać nad tym, jaka jej powieść jest "naukowa", "biologiczna", związana z naturą i w ogóle. Niestety, dostaliśmy kolejną porcję bełkotu i zwyczajnych naukowych bzdur, na których pozna się każdy, kto ukończył obowiązkowych sześć (czy też osiem, według bardzo starych albo bardzo nowych przepisów) klas podstawówki. Mroźne powietrze jest opisywane jako "rozedrgane", podczas gdy to gorące powietrze "faluje" (efekt fatamorgany). Smoki się pocą, mimo że są gadami. Cały Kraków spowijają cuchnące opary siarki/siarkowodoru, które nie czynią nikomu najmniejszej krzywdy, mimo tego, że głównej bohaterce wręcz osiadają one na włosach i sklejają je w twarde sople. Razem ze smoczą rodziną zajada się ona "rtęciorosołem", na którego powierzchni pływają metaliczne oka. Nie wiemy, czy to prawdziwa rtęć (chyba nie, skoro unosi się na powierzchni wody, zamiast po bożemu opaść na dno) i również nie ma to dla niej żadnych konsekwencji zdrowotnych. Ogromna część fabuły zależy od alchemii, ale jeśli myślicie, że dzięki temu poznamy ciekawostki na temat właściwości ziół i tego typu rzeczy, to się srogo rozczarujecie. Zamiast tego otrzymujemy kompletnie zmyślone rośliny i składniki o idiotycznych nazwach, bo do tego nie można się przyczepić, w końcu to fantazja autorki. Mało tego! W pewnym momencie okazuje się, że w grę wchodzi także MAGIA. No, to pozamiatane. Ta książka ma tyle wspólnego z nauką, co rewelacje antyszczepionkowców czy innych płaskoziemców.

6) Stosunek autorki do bohaterów. Jeśli autorka kogoś nie lubi, to BARDZO DOSADNIE da nam to odczuć i z uporem maniaka będzie próbować zmusić czytelników do tego samego. Będzie upadlać taką postać na wszelkie możliwe sposoby i za wszelką cenę udowadniać wyższość głównej bohaterki. Przykładowo Celebriss, smocza nastolatka, której nie zostaje oszczędzone bycie nastolatką. Jest cała w różu i komicznym makijażu, jest pulchna, porusza się jak kaczka... Niestety, w rzeczywistości wypada to tak, że Wanda jest wredną pindą, a takiej Celebriss czytelnik współczuje tego, jak się do niej odnosi zarówno główna bohaterka... jak i autorka. Różnym innym bohaterom autorka nie wybacza także tego, że są grubi. Postać gruba jest automatycznie ZŁA: głupia, obleśna, pryskająca śliną, z trzęsącymi się podbródkami, śmieszna i pożałowania godna. Nie ma ani jednej postaci, która byłaby jednocześnie nieszczupła i dobra. To jest zwyczajnie obrzydliwe ze strony autorki... i śmierdzi leczeniem kompleksów.

7) Główna bohaterka, och, nasz wyjątkowy płateczek śniegu. Wanda NIE JEST TAKA JAK INNE DZIEWCZYNY. Ona jest MĄDRA, a innym nastolatkom w głowach tylko makijaż, moda, chłopaki i celebryci. Wanda się takimi rzeczami BRZYDZI, są poniżej jej naukowej GODNOŚCI. Ona za to jest przedstawiana jako doskonała, najmądrzejsza, "naukowo nawiedzona" (co jest nam przypominane przy każdej okazji),o ciętym języku i ironicznym podejściu. Opisuje się nam ją jako bystrą i ironizującą, ale w rzeczywistości okazuje się zwyczajną wredną suką. Średnio odporny czytelnik ma ochotę ją zabić już w drugim rozdziale.

8) Jeszcze o bohaterach. Cechy charakteru każdego z nich są karykaturalnie stereotypowe i przerysowane. "Naukowo nawiedzeni" Wszechwiedzcy są naukowcami i będzie to podkreślane na każdym kroku. W każdym zdaniu mówią o czymś "naukowym", non stop chodzą ubrani w kitle, nawet we własnym domu, który wygląda jak jedno wielkie laboratorium i są tak zafiksowani na punkcie "nauki", że codzienne czynności takie jak zrobienie śniadania stanowią dla nich zagadkę nie z tego świata. Szczególnie rzuca się to w oczy w przypadku ojca Wandy, który jest takim comic reliefem, roztrzepanym naukowcem, którego racjonalna żona musi za rączkę prowadzić i buzię wycierać, bo inaczej by sobie nie poradził.

9) Dialogi. Poza tym, że są totalnie sztuczne i żadna istota ludzka tak nie mówi, szczególnie Wanda i jej rodzice mają tendencję do cholernie wkurzającej rzeczy. Widzicie, oni są tak wyjątkowi i "naukowo nawiedzeni", że nie powiedzą, że mogą zrobić coś na własną rękę. Oni robią coś NA WŁASNĄ KOŃCZYNĘ. Oni nie plują na kogoś śliną, oni plują GĘSTĄ WYDZIELINĄ SWOICH GRUCZOŁÓW ŚLINOWYCH. Po kilku takich tekstach ma się ochotę Wandę zwyczajnie zamordować. Ktoś powinien uświadomić autorkę, że używanie pretensjonalnych zamienników nie sprawia, że ktoś używający ich sprawia wrażenie elokwentnego, tylko potwornie wkurzającego. Pozwolę sobie wziąć ten zaszczyt na siebie. Autorko, to, co uczyniłaś, jest DURNE i DOPROWADZA DO SZAŁU. A ponieważ nie mogę cierpieć w samotności, proszę, oto kilka przykładów.
"- Z jamy ustnej mi to wyjęłaś - odparła dziewczyna."
"Niniejszym... PLUJĘ NA TO GĘSTĄ WYDZIELINĄ MOICH GRUCZOŁÓW ŚLINOWYCH!"
"Zaraz przekonasz się na własnym naskórku!"
"- Mój narząd wzrokowy wariuje".
"- (...) Jeśli, pańskim zdaniem, mam na trzewioczaszce wypisaną pogoń za pieniądzem..."
"- Jaki to wybór?! - przełknęła ślinę. - Trzeba być tarantulą w ludzkiej skórze, żeby w takiej sytuacji odmówić pomocy! Ale... - nabrała powietrza, odetchnęła - dajcie mi chwilę... Chcę użyć mózgowia w celach refleksyjno-przemyśleniowych. Muszę wyjść."

10) Styl. Autorka zdecydowanie powinna znaleźć sobie nowe hobby, bo pisarstwo jej nie wychodzi, a z podejściem, jakie reprezentuje, nie zapowiada się, by mogło to ulec poprawie - skoro uznała, że ten gniot jest gotowy do wydania w obecnej formie. Nadużywanie wersalików bardzo szybko zaczyna doprowadzać do szału. Całkowity brak wyczucia językowego bije po oczach. Autorka używa dziwnych, śmiesznych porównań, które całkowicie psują nastrój sceny. Przykładowo: był moment grozy, gdy bohaterka idzie opustoszałymi, zrujnowanymi ulicami, i pada zdanie, że odwraca głowę powoli "jak lalka w galarecie". W innej scenie Wanda jest pogrążona w ponurych, smutnych myślach o tym, jakie straszne nagle stało się jej życie i jak kiedyś chłonęła nowe informacje jak glonojad w akwarium. Dialogi są koszmarne, rozwleczone i sztuczne. Budowanie napięcia nie istnieje, bo nawet jeśli zacznie się dziać coś interesującego, cała akcja spowalnia, przytłoczona jakimiś długimi wyjaśnieniami albo smoczymi legendami. Dodatkowo, autorka leci po wszelkich kliszach znanych człowiekowi, co najbardziej się rzuca w oczy w przypadku dwóch wątków miłosnych, potrzebnych w tej powieści jak umarłemu kadzidło. Nie wiadomo, który jest głupszy i gorzej poprowadzony, ale w podłogę wbiła mnie scena... a zresztą, sami zobaczcie. Prezentuję wam dialog między smokiem Lotharem a jego cizią, smoczycą Cassminą; wycięłam tylko opisy pomiędzy wypowiedziami bohaterów. Rozmowa odbywa się nad umierającym, ciężko rannym ojcem Lothara.
"- On umiera, Lothar. (...) Lothar, twój ojciec umiera - powtórzyła Cassmina. (...)
- Wiem - westchnął (...).
- Nie powiedziałabym - prychnęła cicho.
(...)
- Przykro mi - mruknął bezradnie. - Po prostu... tak wyszło.
Cassmina uniosła brew; wytarła zakrwawione ręce i splotła je na piersi.
- Tak wyszło - powtórzyła niczym echo. - TAK... wyszło...?
(...)
- Cass, jesteś wspaniała, naprawdę - dodał, spoglądając gdzieś w bok - ale popełniłem błąd. Zrozum, ja...
(...)
- Czyli jestem twoim błędem? - wycedziła przez zęby. - Wspaniałym, ale błędem...? Ha - roześmiała się gorzko. - Wielki Lothar Arhagon nawet błędy popełnia wspaniałe!"
Musiałam to przeczytać trzy razy, by się upewnić, czy aby na pewno niczego nie pominęłam, a potem i tak popadłam w stupor.

11) Fabuła. O matko, tu to dopiero nie wiem, od czego zacząć... Całe te Dragonus Cracovus (co nie jest łaciną, tylko smoczą mową, więc tu nie ma błędu, hahaha, szach-mat, hejterzy),cała sprawa z ich powrotem do Krakowa, ich historia, to, co się z nią dalej dzieje... Jakie to wszystko jest GŁUPIE i BEZ SENSU. Uwaga, tu już równo lecę spoilerami, więc jeśli nie chcecie stracić tej wątpliwej przyjemności odkrywania sekretów powieści na własną rękę, przejdźcie do podsumowania.
No więc smoki wróciły do Krakowa po kilkuset latach, by znaleźć lekarstwo na tajemniczą chorobę, na którą cierpi ich królowa, a która objawia się morderczym szałem, który dopada ją przy każdej pełni. Tytułowy szał Vandy wiąże się z PRAWDZIWĄ historią Smoka Wawelskiego, który poślubił ludzką kobietę Vandę, zapłodnił ją, lecz zanim zdążyła POWIĆ JAJO, wpadła w szał i wytłukła wszystkie smocze jaja w specjalnej pieczarze, po czym wpadła do rzeki i tyle ją było widać. Wanda Wszechwiedzka okazuje się być DZIECKIEM PRZEPOWIEDNI, które ma znaleźć to tajemnicze lekarstwo. Pewnie już teraz jesteście w stanie zgadnąć, że Wanda - w kółko opisywana jako dziewczę o urodzie jaszczurki - to potomkini Vandy, inaczej nie byłaby wystarczającą merysujką.
Wszystko, co się wiąże z tym wątkiem jest zwyczajnie... głupie. Kiedy smoki przylatują do Krakowa i oznajmiają, że teraz one tu rządzą i przedstawiają swoją wersję legendy o Smoku Wawelskim, jak myślicie, jaka jest reakcja ludzi? Nie, nie są przerażeni, nie wietrzą podstępu, nie chcą się sprzeciwić czemuś, co wygląda jak cicha inwazja (pojawia się nawet motyw indoktrynacji dzieci w szkołach - nauczycieli nagle zastępują smoki!),co ewidentnie wyszło autorce przypadkiem, bo ona od początku do końca uważa, że to zupełnie naturalne. Nie, ludzie są zszokowani tym, jaki straszny los spotkał biedne smoki, zasypują Wawel zniczami w hołdzie Smoka Wawelskiego, zakazują sprzedaży kiczowatych smoczych pamiątek, potępiają ludzkiego władcę, który po stracie córki, Vandy, przepędził Dragonus Cracovus na cztery wiatry. GDZIE TU PRAWDOPODOBIEŃSTWO PSYCHOLOGICZNE? LOGICZNE? JAKIEKOLWIEK?!
Mogłabym punkt po punkcie przeanalizować wszystkie aspekty fabuły, ale to nie ma sensu, podobnie, jak ona sama. Nie chce mi się przez to przechodzić nawet tylko po to, żebyście mieli się z czego pośmiać - a jest z czego, szczególnie pod koniec, gdy dostajemy wyjaśnienie, czym jest ta cała biomagia. Uwierzcie mi na słowo, że to jest po prostu - przepraszam, że się powtarzam - głupie.

EDIT: Zapomniałam napisać o jednej dość istotnej rzeczy. Autorka najwyraźniej boi się pisać scen akcji, bo za każdym razem, kiedy ma takowa nastąpić, robi bardzo dziwny wybieg. Jest wstęp do sceny akcji, nagle się ona urywa w pół słowa, po czym po "gwiazdce" dostajemy już scenę na długo po tym wydarzeniu i bohaterów zachowujących się tak, jakby nic się nie stało. Były co najmniej trzy takie przypadki i za każdym razem musiałam się cofać, by przeczytać to jeszcze raz i upewnić się, czy aby na pewno niczego nie przeoczyłam. Z jednej strony miło, że autorka zdaje sobie sprawę, że kompletnie nie umie opisywać scen akcji, ale z drugiej baty za to, że nie stara się tego zmienić i serwuje czytelnikom takie kretyńskie rozwiązania.

Powiem tak: nic dziwnego, że Kurek musiała pójść w selfpublishing, bo ta książka nie nadaje się do wydania. I podejrzewam, że nawet po porządnej robocie redakcyjnej NADAL by się nie nadawała. Wszelkie przebłyski dobrych pomysłów giną pod lawiną głupoty: fabuła, bohaterowie, świat przedstawiony, naukowe bzdury, okropne dialogi, koszmarny język... Gratuluję spełnienia marzenia, ale przykro mi, nie będę głaskać po łebku za wydanie gniota. Żądać za coś takiego pięć dych zakrawa na skandal, bo nie jest warte pięciu. To nie jest powieść, to jest wprawka. Kurek wydała wprawkę. Trzeba pisać wprawki, ale NIE WOLNO ich wydawać, nie jeśli się chce uchodzić za dobrego pisarza. Pół bidy, gdyby to był taki tam projekcik wydrukowania swojej wesołej twórczości dla przyjaciół i rodziny, ale to jest PROJEKT SFINANSOWANY PRZEZ OBCYCH AUTORCE LUDZI, Z KAMPANIĄ MEDIALNĄ ROZDMUCHANĄ DO NIEDORZECZNYCH ROZMIARÓW. Za coś takiego można - wręcz powinno się - oczekiwać jakości, a dostaliśmy jej dokładne przeciwieństwo.

Bezlitosne 1/10. Nie jest mi przykro.

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Dragonus Cracovus parę lat temu, parskałam śmiechem z politowaniem, czytając opis fabuły i patrząc na te paskudne ilustracje rysowane kredkami. Sądziłam, że autorka może mieć góra trzynaście lat, założyła sobie blogaska i snuje marzenia o wielkim debiucie. No i ok - każdy wannabe młodociany pisarz przechodził podobną fazę, ja nie jestem...

więcej Pokaż mimo to

avatar
260
214

Na półkach: , ,

Na wstępie napiszę, że moja ocena 7/10 jest w kategorii debiutów. Biorąc pod uwagę doświadczenie i wiek autorki, powieść wyszła naprawdę dobra. Coś jest złe w książce, nie wynikło już z winy Pani Kurek, bo warsztat językowy wyrabia się latami, nawet dziesiątkami. Muszę przyznać, że to jedna z lepszych książek polskich debiutantów, którą miałem okazję przeczytać. Mówiąc ogólnie osoby w wieku szkolnym powinny być z książki zadowolone, bo na wymienione dalej błędy nawet nie zwrócą uwagi. Jednak wymagającym, starszym i doświadczonym czytelnikom tekst będzie czytać się trudniej.
O książce dowiedziałem się po raz pierwszy parę tygodni temu na Targach Książki, zupełnie przypadkiem. Dała mi ją do poczytania znajoma, razem ze stertą innych książek. Po poszperaniu w sieci dowiedziałem się, że o "Szale Vandy" było głośno od dobrych kilku lat, a to za sprawą bardzo dobrze zrobionej kampanii reklamowej Marty Kurek, w co zaangażowane zostały nawet czasopisma i radio. Książka została wydana jako self-publish, a uściślając z crowdfundingowej zbiórki funduszy na portalu Polak Potrafi. Autorka zaczęła ją pisać mając bodajże 13 lat, a wydała w wieku 20.
Wizualnie książka wygląda przyzwoicie. Okładka (ze skrzydełkami jej wielkości i mapkami wewnątrz) jest ładna, zawiera połyskujące elementy, czcionka tytułowa idealnie została dobrana pod klimat okładki. Książka jest duża (16,5 cm x 23,5 cm),a przez to druk rozstrzelony – dość niestandardowy jak na współczesne powieści. Rozdziały są długie, nawet do 70 stron. Na wers przypada czasem 15 wyrazów. Czuć ten brak normalizacji podczas czytania, bo książki nie czyta się szybko, choć bardziej z powodu licznych błędów językowych i topornych zdań z pleonazmami (ale o tym później). Grafiki w książce (portrety smoków) nie są może profesjonalne, za to wykonane z pasją, jak autorka umiała najlepiej. Czyli jest to zdecydowanie na plus. Miło się czyta autorów, którzy podchodzą z weną do swoich powieści, a da się to łatwo wyczuć w tekście. Podobało mi się również stworzone na potrzeby książki pismo smoków (podobne do kaligrafii z filmów o predatorach),chociaż lepiej by było, aby dać dodatkowe materiały na końcu powieści, gdyż przez to wszystko (w tym podziękowania i wstęp, które zawierają zdublowane informacje) tekst właściwy zaczyna się dopiero na 19. stronie.
Koncept jest oryginalny (świetne rozwinięcie legendy o Panu Twardowskim i Smoku Wawelskim),całkiem niezły. Świat przedstawiony wręcz gigantyczny: język, pismo, mitologia, obyczaje, urządzenia codziennego użytku – wszystko stworzone na potrzeby książki. Sądzę, że mogłaby zaistnieć jako wydana nakładem tradycyjnym a nie croftfungingowym. Autorka ma dość bogate słownictwo. Sama fabuła nie wypadła już oryginalnie (przepowiednie, wybrańcy, zła władza, złe żołnierzyki, nadrzędny motyw niczym z gry "Heretic 2"),ale to raczej wina tego, że obecnie naprawdę trudno wymyślić porywająca historię przy dziesiątkach tysięcy tytułów wydawanych rocznie. Im dalej, było mroczniej. Trupy walały się tysiącami, a powieść zaczęła przypominać postapo. Przyznam, że początek był nudny i się przez niego brnęło: rozmowy, chodzenie z miejsca w miejsce, opisy życia codziennego, czasem jakiś trup. Akcja zaczęła nabierać tempa dopiero w drugiej połowie.
Jednak tu się kończą plusy.
Co poszło nie tak? Pomysł jest dobry, ale wykonanie fatalne. Czyli leży po całości język, co jest jedynym błędem powieści – tylko tyle i aż tyle. Jest masę baboli na poziomie szkoły podstawowej, w tym zdania, w których brakuje słów lub jest ich nadmiar (pozostałość po wykasowaniu czegoś). Niektóre konstrukcje zdań również przypominają wczesnoszkolne. Książka powinna zostać napisana praktycznie na nowo albo porządnie zredagowana, niemniej jeśli mamy już rozdawać baty, należą się one redaktorom i korektorom za to, że puścili na rynek tekst w takiej formie. Młodziutka autorka nie ponosi więc tu żadnej winy. Język wygląda tak, jakby poprawione zostały tylko błędy ortograficzne. Innych jest dużo, na każdej stronie byłyby dłuższe uwagi do tekstu niż sam tekst. Przytoczę przykłady korzystając z prawa cytatu. Już w pierwszym wersie mamy narrację wszechwiedzącą, która wygląda bardziej jak wypowiedź dialogowa:

Księżyc nad Wieżą Ratuszową miał kolor siarki. Niepokojące…

Nie jest to pojedynczy przypadek, tego w powieści jest mnóstwo – narrator wszechwiedzący wyglądający jak wypowiedź dialogowa bądź myśli bohatera:

Jej oczy były zielone. Niepokojące…
Dlatego nie poderżnięto im gardeł. Jeszcze…
Ludzi przybyło, a hałas wzmógł się. Orał mózg.
Lucjan poczuł, jak żołądek, w towarzystwie układu trawiennego, podjeżdża mu do gardła.
Patyczak, beznamiętnie poruszając aparatem gębowym, siedział obok.
Napędzały go rozżarzone, jakby kosmiczne silniki, a jedno jedyne oko przysłaniał woal, który chronił wnętrze przed wzrokiem niepowołanych… Niepotrzebnie!
– Ja też nie mówiłam, nie wszystko – dziewczyna przełknęła ślinę i kątem oka, WYŁĄCZNIE kątem oka, zerknęła w dół.
Przyczajony w głębi serca niepokój zaatakował ze zdwojoną siłą i ogarnął ją niczym fale lepkiej mazi.
Vebula była pewna, że nie wybaczy sobie furii, która ogarnęła ją w przesileniu rozpaczy i bezsilności.

Autorka pisała tak świadomie i zapewne nie zdawała sobie sprawy, że miesza różne formy narracji. Redakcja powinna to jednak jej zasugerować i zaproponować poprawki. Dalej mamy paradę capslocków, nagminnie nadużywane zarówno w dialogach, jak i narracji, u bohaterów młodych i dojrzałych:

Na miejscu zastał Łucję. Wśród misek, łyżek i pieczołowicie przygotowanych produktów zabierała się do… PIECZENIA.

– Nasza dziedzina to nauka ścisła w ŚCISŁYM TEGO SŁOWA ZNACZENIU!

– Czegoś, co poruszyłoby mnie do cytoplazmy KAŻDEJ komórki ciała – wyjaśniła z przejęciem córka.

– A to byłaby zaiste WIELKA SZKODA – Leon uśmiechnął się znacząco.

– JA NIE JESTEM SMOKIEM! NIE CHCĘ I NIE BĘDĘ RATOWAĆ POTWORA! Zrywam umowę. Niniejszym… PLUJĘ NA TO GĘSTĄ WYDZIELINA MOICH GRUCZOŁÓW ŚLINOWYCH!

Przyznam, że te dialogi capslockowe przypominały mi wysławianie się diabła z „Cow and Chicken”, który mówił spokojnie i nagle wrzeszczał bez uzasadnienia ;)

Swoją drogą również do wielokropków należy się przyzwyczaić, bo pojawiają się one często i niekonsekwentnie.
Rzeczowniki niebędące nazwą własną, ani niepełniące szczególnej funkcji, pisane są wielką literą, np. Prezydent, Ścigacze, Wódz.

W całej są w książce źle zapisane dialogi:

– Lepiej nie pytaj – pokręcił głową z kolejnym westchnieniem.
– Niby czemu? – tata ze zdziwieniem wytrzeszczył oczy.
– Odpowiednio dla… nich – Łasokoszt przełknął ślinę.
– Przejdźmy zatem do rzeczy – Mespera klasnęła w szponiaste dłonie.
– Nie przeczę – mężczyzna ucałował żonę w policzek.
– Właśnie widzę – mężczyzna zerknął na sufit upstrzony plamkami ciasta.
– Mespera Radracoss wezwała nas i wydaje się, że sprawa należy do pilnych – kobieta pokazała pismo.

Następnie mamy biologiczne nawiedzenie bohaterki (ale i nie tylko),co wyszło komicznie, lecz nie chodzi o komizm, który rozbawi czytelnika:

– Własnym receptorom wzrokowym nie wierzę… – wyszeptała Wanda.
– O mamo – rzuciła ironicznie Wanda – Pójdzie gładko jak po śluzie ślimaka!
– Trochę entuzjazmu, moja jaszczurko – mężczyzna machnął ręką. – Ja od zawsze sprawdzałem się w roli ryjówki. Można powiedzieć, że gdybym nie był homo sapiens, byłbym właśnie ryjówką.
– Byłbyś ryjówką, Lu? – zachichotała cicho Łucja. – Wiesz, myślałam, że niesporczakiem. Zmieniasz gatunki jak kameleon ubarwienie. Jeszcze chwila, a przeistoczysz się w przedstawiciela Dragonus Cracovus.
– Z jamy ustnej mi to wyjęłaś – odparła dziewczyna.

Są i zdania, które nie wiadomo co znaczą lub zostały źle zapisane:

Jakimś cudem uniosła się na łokciach i zmiażdżyła piętnastolatkę strasznym spojrzeniem.
My nie mamy sensu.
Mężczyzna o twarzy nienasyconego chomika.
– Patyczak i zmutowane myszy mignęły mi dziś tu i ówdzie. – Ale gdzie, na faunę i florę tego świata, jest nasze dziecko?
Smoczy urzędnicy dyskretnie ignorowali, że większość ”dowodów ucierpienia” sprawiała wrażenie sfabrykowanych zaraz po ogłoszenia orędzia o refundacji.
Splotła dłonie w piramidkę (swoją drogą ciekawe czy autorka wiedziała, że gest „układania” dłoni w piramidkę w mowie ciała oznacza sztuczność i wyniosłość).
Zawadiacko wzruszył ramionami.
Jęknęła, załamując szpony.
Na sterczących wszędzie stalaktytach przysiedli żywi przedstawiciele gatunku.
Wanda obrzuciła je przelotnym spojrzeniem i wzdrygnęła.
Ledwo przekroczyli próg, w świątyni błysnął ogień, który rozwarł się w kątach paszczami krwawych palenisk.
Lećcie więc i wróćcie wśród ludzi.
W innym przypadku cieszyłaby się, że wiadomości, które zdobyła, udaremnią mu sceptyczne załatwienie sprawy(…)
Dziewczyna zamarła; jej członki skostniały w bezruchu.

Błędy naukowe, mimo że autorka wybrała biologię na dominującą w powieści:

(…) na brązową niczym kora łuskę wystąpił pot.

Nazwy gatunkowe (choć fikcyjne; w powieści opisanych jest gdzieś 8 gatunków smoków) pisane były wielką literą w obu członach, jak i zdarzało się w drugą stronę: homo sapiens. Czasem były kursywy, czasem nie.

Pleonazmy:

– Nie obawiam się – zaprzeczyła dziewczyna.
Zempher splunęła, bo zebrana w ustach ślina dławiła słowa.
Strumień myśli, który płynął przez jej mózg, zatrzymał się.

Nieobrazowe, przesadzone porównania:

Twarz piętnastolatki pobladła, policzki przybrały kolor śniegu.
Ascal zatrzymał się, a jego cień znieruchomiał niczym plama zakrzepłej krwi.
Księżyc biały jak śmierć.
Wcześniej informacje wydawały się dostępne ot tak i pochłaniała je z lubością glonojada, który przyssał się do porośniętej algami ściany akwarium.

Autorka napisała bardzo długi tekst jak na debiut i niestety z tego powodu straciła nad nim panowanie. Na przykład opisywała smoki jako istoty przypominające człowieka, z ludzką twarzą (co zresztą widać na rysunkach),a 1/3 książki potem jakiś bohater ma pysk a inny głowę tyranozaura. Historia Vandy najpierw pojawiła się w smoczej historii, by później zostać szczegółowo omówiona raz jeszcze. Czasem te same informacje autorka powtarzała nawet pół strony dalej.

Raził mnie behawioryzm bohaterów. Wszyscy dorośli zachowują się jak sześciolatki (zarówno w mówieniu, jak i wykonywanych czynnościach),nie przesadzając, a najbardziej dojrzała wydaje się być Wanda (nie mylić z Vandą). Przykładowo żona budzi się rano, jest pełna entuzjazmu, zwala męża z łóżka. Mąż również łapie tego bakcyla pasji. Oboje szybko biegną do kuchni, aby po cichu upiec tort i ciasteczka w kształcie bakterii na piętnaste urodziny córki. Żona robi ciasto, dodaje do niego preparaty, a potem część tortu ląduje na suficie, bo autorka w ten sposób pragnęła podkreślić kucharską nieporadność kobiety. Inny przykład to przeszukiwanie mieszkania przez jakieś służby policyjne. Małoletnia córka pyskuje dorosłemu dowódcy oddziału, ten chce jej przygadać, a że nie wie jak, to zerka na książkę od biologii leżącą na półce i z dumą wyzywa dziecko od skolopendry, czując wyższość nad Wandą. Takie rzeczy są przez całą powieść.

Jeśli chodzi o świat przedstawiony, konkretnie smocze społeczeństwo, jestem pod wrażeniem. Pani Kurek świetnie się do tego przygotowała. Niestety poszła z tym wszystkim za daleko i zamiast zainteresować czytelnika smokami, wyważenie podając o nich informacje, na każdej stronie (od chwili wylądowania samolotu) dawała średnio kilkanaście zwrotów w obcym, trudnym języku. I tak nikt tego nie zapamięta ani nie przeczyta poprawnie, co najwyżej kilka często powtarzających się zwrotów. Autorka potrafiła podczas spaceru bohaterów przytoczyć w dialogu mit kreacjonizmu (bardzo podobny do wierzeń Indian) prawie na dziesięć stron, tylko po to, by w kolejnym rozdziale kontynuować to podczas spożywania kolacji. Słowa w dragozońskim zostały wplecione w tekst trochę bezsensownie, bo smoki mówią w ludzkim języku i do niego wtrącają dragozońskie słowo (często całe zdania),które zaraz potem wypowiadają w ludzkim. W naszych realiach wyglądałoby to tak: „Dzisiaj pracowałem w polu i uciekła mi das Schwein, świnka.” Moim zdaniem, autorka mogłaby zwroty w smoczym języku dać w dodatku za powieścią, a do zdań wplatać tylko słowa, które nie mają odpowiednika w ludzkim, a wiążą się z dragozońską kulturą.

Przy opisach bohaterów jest za dużo porównań ich do zwierząt.

Fabuła w wielu miejsca była nielogiczna. Np. dziewczyna dostaje list nie wiadomo od kogo, kto chce się z nią spotkać w bezludnym zaułku, po ciemku. Wanda idzie tam i oczywiście wpada w pułapkę. Jeszcze przeprasza swojego wroga za strach, który tłumaczy roztrzęsieniem z powodu ostatnich wydarzeń.

Jeśli chodzi o samych bohaterów tylko jeden wzbudził moją sympatię – królowa smoków. A wszystko za sprawą jej języka. Szkoda, że w powieści nie było Zempher więcej. Reszta bohaterów dość sztampowa.

Gdyby wykasować niepotrzebne, zbędne dla fabuły rzeczy (jak dialogi o miłostkach, opisy na kilka kartek czy przytaczane mity),powieść zmieściłaby się swobodnie na ponad 400 stronach.

Ale ogólnie dużo bardziej jestem na tak, niż na nie ;)

Na wstępie napiszę, że moja ocena 7/10 jest w kategorii debiutów. Biorąc pod uwagę doświadczenie i wiek autorki, powieść wyszła naprawdę dobra. Coś jest złe w książce, nie wynikło już z winy Pani Kurek, bo warsztat językowy wyrabia się latami, nawet dziesiątkami. Muszę przyznać, że to jedna z lepszych książek polskich debiutantów, którą miałem okazję przeczytać. Mówiąc...

więcej Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    74
  • Przeczytane
    29
  • Posiadam
    17
  • Teraz czytam
    3
  • 2018
    2
  • Polscy autorzy
    2
  • 2021
    1
  • Nie kupione - nie chce
    1
  • Smoki
    1
  • Fantastyka, SF
    1

Cytaty

Bądź pierwszy

Dodaj cytat z książki Szał Vandy


Podobne książki

Przeczytaj także