Robinson w Bolechowie
- Kategoria:
- literatura piękna
- Seria:
- ...archipelagi...
- Wydawnictwo:
- W.A.B.
- Data wydania:
- 2017-11-16
- Data 1. wyd. pol.:
- 2017-11-16
- Liczba stron:
- 384
- Czas czytania
- 6 godz. 24 min.
- Język:
- polski
- ISBN:
- 9788328046306
- Tagi:
- arystokracja dzieło sztuki II wojna światowa literatura polska PRL tajemnica terror
- Inne
Nowa powieść Macieja Płazy, nominowanego do Nagrody Literackiej „Nike” 2016 za książkę pod tytułem „Skoruń”.
Robinson w Bolechowie opowiada rodzinną historię rozpoczynającą się tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Bolechowski hrabia, właściciel pałacu i kolekcji dzieł sztuki, skrzętnie ukrywa bezcenne skarby, by nie dostały się w ręce okupanta. Kiedy hrabia zginie z rąk hitlerowca, strażnikiem kolekcji zostaje pałacowy ogrodnik…
Główny bohater Robert, ceniony malarz, wraca do Bolechowa po kilku latach nieobecności. Na miejscu wspomina bolechowskie perypetie, które zagadkowo go pociągają, i próbuje odkryć największą tajemnicę swojego życia. Na tle posępnego świata wojennej i powojennej grozy i tułaczki stopniowo odsłania się historia dwu rodzin: Roberta oraz miejscowego kamieniarza o niejasnej przeszłości.
Proza Macieja Płazy opowiedziana jest zmysłowym, bogatym i sugestywnym językiem, pełna niezwykłych postaci, prowincjonalnych zdarzeń i obrazów. Na scenie, której centrum stanowi bolechowski pałac, rozgrywają się nieproste historie, z motywem miłości, zdrady, śmierci i lęku.
Porównaj ceny
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Mogą Cię zainteresować
Oficjalne recenzje
Skąd wziąć artystę?
Wydany przed dwoma laty „Skoruń” był nie lada wydarzeniem. Maciej Płaza, znany do tej pory jako tłumacz i naukowiec związany z literaturą, zdobył za swój debiutancki zbiór opowiadań Nagrodę Gdynia oraz Nagrodę Kościelskich, był także nominowany do Nike. Czy jego pierwsza powieść ma szansę powtórzyć te sukcesy?
Pierwszy kontakt z „Robinsonem w Bolechowie” może niektórych czytelników zaskoczyć, bo od samego początku widać, że Płaza to jeden z ostatnich, co tak pióro wodzi: język powieści bardzo daleki jest od – ukochanej zarówno przez wielu autorów, jak i dużą grupę odbiorców – przezroczystości. Tam gdzie poradniki każą frazę rozcieńczać, nagle się ona zagęszcza, a gdy zgodnie z prawidłami kreatywnego pisania (wynikającymi z absolutnego zakazu zmuszania czytelnika do intelektualnego wysiłku) powinien wystąpić podsumowujący kilka ostatnich wydarzeń dialog, Płaza co najwyżej zaczyna nowy długi akapit. Czy to zbyt wiele kombinowania? Czy to przerost formy nad treścią? W żadnym wypadku, do tego jeszcze bardzo daleko. To po prostu styl, który stylem rzeczywiście można nazwać; zestawianie słów w sposób nieoczywisty i wynikający z przyjętej estetyki oraz założeń światotwórczych, przekaz jasny i klarowny, wzbogacony jeszcze – a nie tylko ozdobiony – o walory artystyczne. „Robinson w Bolechowie” napisany został bardzo dobrze, co, paradoksalnie, może zniechęcić odbiorców nadmiernie przyzwyczajonych do automatycznego przewracania monotonnie zapisanych stron.
Płaza wcale wgryzienia się w powieść nie ułatwia, bo jej początek to istny kalejdoskop: co rozdział zmienia się narrator, czas akcji na kilka chwil niemożebnie przyspiesza, żeby nagle jedna ze scen mogła rozciągnąć się w nieskończoność. Wszystko to jednak dosyć szybko zostaje wygaszone, a poszczególne wątki-dopływy skupiają się w jeden centralny strumień, który w dodatku płynie potem jasno wytyczonym – na usta ciśnie się: klasycznym, choć to pojęcie w odniesieniu do rzeki wydaje się nieco chybione – korytem; jasno wytyczonym, czyli zgodnym z prawidłami następstwa czasowego i logicznego. Zdarza się Płazie bawić z chronologią, zwykle w przypadku oczywistych retrospekcji, nieco rzadziej wybiera gry subtelniejsze (choć trzeba przyznać, że wyrwana poza ramy czasowe scena z udziałem Julii i Roberta to prawdziwy majstersztyk, który robi oszałamiające wrażenie; jedna z najlepszych scen w polskiej prozie ostatnich lat), ale w gruncie rzeczy trzyma się tradycyjnej formy.
O tym jednak, czy przerasta ona treść – a takie zarzuty wobec „Robinsona w Bolechowie” można usłyszeć – nie decyduje tylko owa forma; przecież coś ją musi wypełniać. Nie uważam jednak, żeby Maciej Płaza miał się czego wstydzić. Akcja zaplanowana została bardzo dobrze, choć nie wybitnie: ciekawy kontekst historyczny pozostaje tylko kontekstem, który otacza klasyczny raczej bildungsroman. Autor modyfikuje jego schematy wykorzystując powołanie głównego bohatera, wybitnego malarza, ale używa tego łomu przy wyważaniu fabularnych furtek i igraniu z językiem – refleksja nad ogólnie pojętym losem artysty nie należy raczej do najważniejszych tematów „Robinsona w Bolechowie”. Można czepiać się kilku fabularnych kiksów (najpoważniejszym z całą pewnością jest wyświechtane zaginięcie Roberta), można mieć pretensje, że Płaza zdecydowanie lepiej radzi sobie z tą częścią akcji, która osadzona została w Bolechowie, a z Poznania, wzorem protagonisty, szybko ucieka, że niektóre wątki zbyt pospiesznie domyka. Wszystko to jednak szczegóły, bo historia jako całość broni się bez trudu – przyciąga intymnym magnetyzmem i kilkukrotnie naprawdę zaskakuje, mimo iż elementy typowe dla literatury kryminalnej i sensacyjnej pojawiają się w niej sporadycznie.
„Robinson w Bolechowie” to najlepsza polska powieść, jaką przeczytałem w ostatnim czasie. Maciej Płaza udowadnia tym samym, że wszystkie zaszczyty, który spotkały go przy okazji „Skorunia” nie były przypadkiem, a rodzima literatura wzbogaciła się o kolejnego wartego śledzenia pisarza.
Bartosz Szczyżański
Oceny
Książka na półkach
- 475
- 226
- 94
- 13
- 8
- 6
- 6
- 6
- 6
- 5
Opinia
"Eviva l'arte!"
To mnie Maciej Płaza "Robinsonem w Bolechowie" postawił do pionu, sprowadził do poziomu, zmuszając do wysiłku, gdy sił mi brakowało w tym przedświątecznym czasie, czasie gubiącym się w labiryncie mniej lub bardziej ważnych, ale - co tu kryć - bardzo przyziemnych spraw do załatwienia na przedwczoraj, wczoraj, dziś, jutro, pojutrze i popojutrze. A książka Płazy uzurpuje sobie prawo do niepodzielności uwagi, niemal złożenia jej samego siebie w ofierze, bo w przeciwnym razie drzwi do przedstawionych w niej światów pozostaną na głucho zamknięte. Zresztą zamknięte pozostaną, gdy zapuka do nich niewłaściwa osoba, bo to powieść, jakich już się nie pisze, od jakich się odwykło niemal, o jakich się zapomniało, opuszczając mury uczelni... Tak, Płaza napisał książkę przeznaczoną dla oczu, ale też i uszu wąskiego grona odbiorców, i tylko to wąskie grono odbiorców będzie w stanie ją docenić. Czy zaliczam się do grona jego wybrańców? I tak, i nie, ale zanim to wyjaśnię, chcę wszem wobec ogłosić, nie, nie ogłosić, namaścić Płazę na króla słowa, króla języka naszego ojczystego. Klękajcie przed nim młodzi, chwaleni z prawa i lewa, na wprost, na wznak, na wyrost - polscy pisarze młodego pokolenia ze swymi kursami kreatywnej pisaniny i swym nieprzekonującym przekonaniem, niepewną pewnością, że droga do Parnasu prowadzi na skróty lub przez mniej lub bardziej nachalną reklamę swoich tworów, stworów, potworów. Wraz z Wami klękam i ja oniemiała z zachwytu nad warsztatem pisarskim Macieja Płazy. A gdy z zachwytu się otrząsnę, zakrzyknę za Kazimierzem Przerwą- Tetmajerem "Eviva l'arte". Tym razem bez ironii, bo od dziś mam zamiar "trzymać się z dala od ironii, tej tępej broni słabych i głupich" (s. 191). Tylko, czy od tego porzucenia stanę się silna i mądra? Pewnie nie, ale spróbować warto. Tym bardziej że czytelnik Płazy powinien być mądry, przynajmniej autor wierzy, że takowych czytelników w naszym kraju jeszcze znajdzie. "Wykształciuchów" - jak raczył ich nazwać pewien polityk, pogardzanych i wzgardzanych polonistów, miłośników sztuki (malarstwa) szeroko rozumianej kultury, bo tylko oni w pełni będą w stanie rozsmakować się w tej powieści, a ów smak przypomni im o tym, czym powinna być literatura, nie, nie literatura, ale Literatura.
A jaka to Literatura? Modernistyczna? Postmodernistyczna? Myślę, że najwłaściwsza, a zarazem najprostsza odpowiedź skrywa się się w słowie: "dobra", tak, "Robinson w Bolechowie" to zwyczajnie, a może niezwyczajnie dobra literatura. Ustalenie, czy bliżej jej do modernizmu, czy do postmodernizmu wydaje się sprawą drugorzędną, interesującą jedynie literaturoznawców bądź osoby pragnące za takowych uchodzić. Ze swej strony napiszę jedynie, że wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazują, skazują "Robinsona w Bolechowie" na bycie powieścią modernistyczną. Sam autor zdaje się także przyklaskiwać takiej klasyfikacji, jednoznacznemu przyporządkowaniu, zaszufladkowaniu swego dzieła, wyraźnie odcinając je od postmodernizmu, który jego zdaniem rezygnuje na starcie ze "zgłębiania niezgłębionego" (patrz: https://kulturaupodstaw.pl/maciej-plaza-ziemia-jest-mi-najblizsza/). A to właśnie "zgłębianie niezgłębionego" jest nadrzędnym celem Płazy, więc w ogóle nie powinien dziwić ów zwrot w kierunku literatury modernistycznej.
Dociekliwi czytelnicy znajdą na karatach tej książki liczne nawiązania literackie i pozaliterackie, przy czym słowo: "nawiązania" nie oddaje w pełni tego, z czym mamy w "Robinsonie w Bolechowie" do czynienia. A z czym mamy, to już pozostawiam uwadze odbiorcy. Dodam jedynie, że te "nawiązania" znaleźć niełatwo, bo są czasem wkomponowane w warswę językową czy też w warstwę fabularną. Ich odkrywanie jest li tylko zabawą, grą, do której nieśmiało zaprasza nas autor. Muszę przyznać, że udało mi się samodzielnie wytropić zaledwie kilka fragmentów utworów wkomponowanych w powieść, zaś najbardziej czytelnym nawiązaniem wydaje się być malarstwo Andrew Whyetha, zatem warto "przed", "w trakcie" lektury pooglądać sobie jego obrazy, bo z niektórymi z nich w specyficzny sposób zetkniemy się w powieści. Napisałam w "specyficzny sposób", bo - podobnie jak nawiązania literackie - obrazy Whyetha także zostają "zatopione" w treści i także trzeba się ich doszukiwać. Czy można opisać obraz, by działał na wyobraźnię czytelnika? Można, choć już samo to jest nie lada wyzwaniem. Płaza idzie jednak o krok dalej lub, jak kto woli, o kilka kroków dalej i z tych obrazów tworzy scenki rodzajowe, a więc obrazy wkomponowuje w akcję powieściową. Ta zaś sama zdaje się być jednym wielkim obrazem-panoramą (nie, nie Whyetha, a Płazy właśnie), składającą się z poszczególnych miniatur, tj. obrazkowych wątków. A że w tym całościowym niezwykłym obrazie słyszymy jeszcze melodię, to już zakrawa na mistrzostwo warsztatowe. Chapeau bas!
Rozpiętość czasowa (od przedwojnia do pierwszego dziesięciolecia XXI wieku), różnorodne umiejscowienie akcji (Bolechów, Sandomierz, Poznań, Kalifornia), historyczno-społeczne tło - wszystko to ma przekonać odbiorcę o kosmetyce, ale też powolnym tempie zachodzących zmian, swoistej trwałości szeroko rozumianej materii, która tym zmianom skutecznie się opiera. Świat wykreowany przez Płazę wydaje się światem hermetycznym, zamkniętym, poddanym wprawdzie nieuchronnym procesom niszczenia, ale to niszczenie zdaje się być jedynie powierzchowne, niebędące w stanie doprowadzić do uszkodzenia owego środka, jądra. Jedynie wojna przedstawiona jest jako katastrofa, aczkolwiek widzimy ją, słyszymy oczami, uszami dziecka (Franciszek) bądź osoby bardzo młodej (Stefan). Warto zauważyć, że w odmalowanym przez Płazę obrazie wojennym nie dominują tylko same czarne barwy, w których to nurza się znaczna część literatury. Wojna zabiera, ale też i daje, zdaje się mówić autor ustami swoich bohaterów. Bez ukrycia skarbu, śmierci hrabiego, grabieży i dewastacji jego pałacu (wpierw niemieckiej, później sowieckiej) nie byłoby awansu społecznego Stefana, syna ogrodnika. Umarł król, niech żyje król. Ustrój się zmienia, jednak nie zmienia się mentalność społeczna, która w Stefanie, jego córce Łucji, a także w jej synu - Robercie każe upatrywać godnych następców hrabiego. Próżnia zostaje zatem wypełniona. Hipoteza o polskiej skłonności do "czapkowania" doczekuje się skromnej, ale pozbawionej zasad prawdopodobieństwa argumentacji. Myślę, że to najsłabsza część powieści, co trochę mnie dziwi, bo Płaza dalej całkiem przyzwoicie radzi sobie z odmalowywaniem tła historyczno-społecznego (opowieści o dziedzicu, jego skarbie, wojennych zawirowaniach, powojennej zmianie ustrojowej, transformacji z początku lat 90., dającej zachętę do dzikiej prywatyzacji, a raczej rozkradania majątku państwowego - nic zarzucić nie można). Cóż... Trzeba ów powojenną atencję, z jaką społeczność bolechowska odnosi się do byłego ogrodnika i jego rodziny potraktować jako licencję poetycką, do której wszak autor ma pełne prawo, zwłaszcza po bezkrytycznym zapoznaniu się z "Prześnioną rewolucją" Andrzeja Ledera.
Wyłom między wsią, folwarkiem (później pegeerem) a pałacem daje szansę na ukazanie wyobcowania pierwszoplanowych bohaterów, zaś owe wyobcowanie na tyle zgrabnie wiąże się z wykonywaną przez nich mniej lub bardziej artystyczną profesją, że nie jesteśmy w stanie jednoznacznie wskazać jej źródeł. Przywłaszczona, zawłaszczona tożsamość determinuje działania Stefana i Łucji, nie determinuje jednak działań Roberta. Samą wieś, pegeer widzimy jedynie poprzez jego malarskie oko, zaś jego malarskie oko patrzy, ale tak naprawdę nie widzi. Bolechowscy włościanie stanowią jedynie niewyczerpane źródło inspiracji. I to oni, cały Bolechów nieświadomie stoją za jego sukcesem zawodowym. Sam Robert przynależy i nie przynależy do tego miejsca, odciąć się jednak od niego zwyczajnie nie może. Sandomierz, Poznań, a nawet Kalifornia to zapisy (skromne!) skazanych na porażkę ucieczek bohatera, poszukiwania swego "ja" we współczesnym powierzchownym, konsumpcyjnym świecie, które - czy tego chce, czy nie - skrywa się w Bolechowie. Już sam wybór techniki malarskiej (tempera jajowa) skazuje Roberta na niekończący romans z przeszłością. Współczesność, a więc: powierzchowny związek z Julią, zetknięcie z grupą awangardowych artystów, czy też anarchistów, ich perypetie - Płaza kreśli z mniejszą finezją, mniejszym rozmachem. Ów kontrast w opisach, moim zdaniem całkowicie zamierzony i fabularnie uzasadniony, sprawia, że powieść ta wydaje się być nierówna. Na szczęście tylko "wydaje się". Jeśli złoży się wszystkie wątki w jedną całość, to zarzut ten nie będzie miał racji bytu.
Rację bytu będzie miał za to zarzut o niewykorzystanie potencjału kryjącego się w losach Franciszka i jego rodziny, a więc jedynym umiarkowanie sensacyjnym wątku powieściowym. By nie zdradzać zbyt wiele, napiszę tylko, że Franciszek to kolejny po Robercie Robinson w Bolechowie, Robinson trochę na własne życzenie, Robinson znacznie ciekawszy niż pierwszoplanowi bohaterowie. Szkoda, że wątków z Franciszkiem jest tak mało, a tych, które są - nie rozbudowano należycie. No ale Płazie do Włodzimierza Odojewskiego daleko, więc i strumienie świadomości w jego wykonaniu są zaledwie strumyczkami...
We wstępie do opinii napisałam, że należę i nie należę do wybrańców Płazy. Przyszedł czas, by wyjaśnić, skąd to moje asekuracyjne opowiedzenie się po jednej, jak i po drugiej stronie, ale zanim to zrobię odwołam się do słów samego autora: "Myślę, że to, czy spodoba nam się twórczość danego pisarza czy malarza, czy muzyka kompozytora, zasadza się na głębokich pokrewieństwach emocjonalnych. One działają nieświadomie, instynktownie. Dopiero w drugiej kolejności racjonalizujemy sobie, że podoba nam się język, głos, kreska, kolory. Więc owszem, sztuka, z którą obcujemy, stwarza nas, ale tak, że odsłania w nas pokłady wrażliwości, które dotąd pozostawały zakryte. Dlatego czasem przeżywamy takie olśnienia, gdy trafimy na artystę, którego wcześniej nie znaliśmy, a który mocno nas poruszył. One z wiekiem zdarzają się rzadziej, ale warto ich szukać" (cyt za: http://lubimyczytac.pl/aktualnosci/9844/nosimy-w-sobie-gleboka-pamiec-miejs...). Głębokie pokłady pokrewieństwa emocjonalnego... Otóź to! "Robinson w Bolechowie" tych pokładów we mnie nie uruchomił, a jeśli uruchomił, to w sposób marginalny, niezauważalny, epizodyczny. Posiłkując się swoją prywatną terminologią: ja "Robinsona w Bolechowie" po prostu nie czuję, nie czuję Płazy, co oczywiście nie przeszkadza mi w docenieniu: i jego samego, i jego dzieła. Jest to jednak docenienie racjonalne, związane raczej z moim wykształceniem, a nie z moimi osobistymi odczuciami.
Powieść ta przypomina mi niezwykle misternie, fantazyjnie, kunsztownie opakowany prezent. Można podziwiać, zachwycać się tym nietuzinkowym opakowaniem. Można czerpać niewyobrażalną przyjemność z samego rozpakowywania. Oczywiście, że można. Jednakże przy tych czynnościach towarzyszy obawa, co znajdziemy w środku, czy zmyślność opakowania nie ukrywa przypadkiem kiepskiej zawartości, innymi słowy, czy wysiłek, jaki wkładamy zostanie nam całkowicie lub częściowo zrekompensowany. Nie będę ukrywać, że ja miłośniczką formy nie jestem, jeśli miałabym wybierać między nią a treścią, to wybrałabym treść. Ideałem byłaby książka zachowująca swoistą równowagę. Chciałabym napisać, że "Robinson w Bolechowie" jest właśnie takim ideałem, ale byłaby to nieprawda, gdyż zdarzają się fragmenty, w których ta równowaga zostaje zakłócona. Z drugiej strony - nieprawdą byłoby napisanie, że mamy tu do czynienia z całkowitym przerostem formy nad treścią, jak było w wypadku "Podkrzywdzia" Andrzeja Muszyńskiego, czy też, nie szukając daleko, "Burzy" Steve'a Sema-Sandberga. Autorowi udaje się szczęśliwie spójnie połączyć wszystkie wątki w zgrabną i interesującą całość, a że ta całość nie oddziałuje na mnie tak, jak tego bym oczekiwała, to chyba wina owego braku pokrewieństwa emocjonalnego. Daleko mi zatem do olśnienia, blisko do zachwytu, nie treścią, a formą właśnie.
Czy ta forma sprawia, że można się pogubić w treści? Nie, pod warunkiem, że czyta się tę powieść z należytą i należną jej uwagą, w sprzyjającym czasie, w odpowiednim miejscu. Jeśli spełni się te warunki, mleczna, nieprzenikniona mgła stopniowo zacznie ustępować, przynajmniej na tyle, że zobaczymy obraz nakreślony ręką autora, obraz, który dookreślimy sobie sami, bo Płaza nie stawia kropki na końcu zdania, raczej zostawia trzykropek, wierząc, że odbiorca nie pozostanie bierny i sam będzie tworzyć, przetwarzać ów obraz na swoją modłę (drzwi interpretacyjne nie pozostają przez niego na głucho zamknięte). Ołówkiem, węglem, akwarelą, olejem, a może temperą jajową... To od czytelnika zależy, która technika malarska będzie dla niego odpowiednia, ja interpretacyjnie poza ołówek, węgiel i temperę raczej nie wyjdę, na akwareli, oleju, z przyjemnością zawieszę oko, ale swoich maznięć nie dodam, oj, nie, bo obawiam się, że zniszczyłabym to, co mimo wszystko udało mi się koniec końców zobaczyć i... usłyszeć. Szkoda tylko, że nie poczuć...
"Eviva l'arte!"
więcej Pokaż mimo toTo mnie Maciej Płaza "Robinsonem w Bolechowie" postawił do pionu, sprowadził do poziomu, zmuszając do wysiłku, gdy sił mi brakowało w tym przedświątecznym czasie, czasie gubiącym się w labiryncie mniej lub bardziej ważnych, ale - co tu kryć - bardzo przyziemnych spraw do załatwienia na przedwczoraj, wczoraj, dziś, jutro, pojutrze i popojutrze. A książka...