Syndrom Everetta: Ulysses
- Kategoria:
- fantasy, science fiction
- Cykl:
- Syndrom Everetta (tom 1)
- Tytuł oryginału:
- Syndrom Everetta: Ulysses
- Wydawnictwo:
- Drageus Publishing House
- Data wydania:
- 2015-05-13
- Data 1. wyd. pol.:
- 2015-05-13
- Liczba stron:
- 660
- Czas czytania
- 11 godz. 0 min.
- Język:
- polski
- ISBN:
- 9788364030529
Czterdzieści tysięcy lat temu starły się dwie kosmiczne cywilizacje, a każda z nich reprezentowała potęgę niewyobrażalną dla współczesnego człowieka. Nie była to zwyczajna wojna, w której jedna ze stron miała zwyciężyć – przeciwnik miał zostać doszczętnie zniszczony, a wszelkie ślady jego obecności w Galaktyce, wszelkie pozostałości po niej, czy to czysto materialne, czy też duchowe, wypalone gorącym żelazem.
Arnvallia została zatem obrócona w perzynę, a jej flota doszczętnie zniszczona już w dwunastym roku wojny. Imperialny okręt wojenny „Caelestis” wraz z niedobitkami floty stoczył swoją ostatnią walkę, ale nie było już nadziei na zwycięstwo. Pozostała tylko ucieczka i znalezienie schronienia.
Mały świat na peryferiach i z dala od szlaków komunikacyjnych dawał podwładnym komandora Aroaliona szanse na przeżycie. Jednak wrogowie nie poddali się. Ich psy gończe rozpoczęły przeczesywanie kosmosu, szukając śladów znienawidzonej Arnvallii i nieprawdopodobnie zaawansowanej technologii, która zniknęła wraz z ostatnimi okrętami Acheronty.
Ziemia dwudziestego drugiego wieku korzysta z dobrodziejstw taniego i ekologicznego paliwa, a zarazem nasza cywilizacja pogrąża się w dziwnej stagnacji. Zupełnie jakby ktoś lub coś starał się zahamować rozwój ludzkości, nie pozwolić jej rozwinąć skrzydeł, chciał zatrzymać w drodze do gwiazd...
Z pozoru przypadkowa katastrofa samolotowa jest pierwszym ogniwem w łańcuchu wydarzeń, które mogą prowadzić do ujawnienia straszliwej prawdy i odkrycia spisku przeciw ziemskiej cywilizacji. Kto za tym stoi? Kim jest Ulysses? Ile czasu pozostało ludziom, zanim nadejdzie ostateczna zagłada?
Porównaj ceny
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Mogą Cię zainteresować
Oficjalne recenzje
Powieść to nie scenariusz
Całkiem niedawno w moje ręce wpadła książka „Kraniec nadziei” autorstwa Rafała Dębskiego, wydana przez Drageus Publishing House, która okazała się naprawdę dobrą space operą. Skuszony „Krańcem nadziei” sięgnąłem po najnowszą pozycję wydawnictwa – „Syndrom Everetta”, debiutującego autora Jarosława Ruszkiewicza, po opisie okładkowym wnioskując, że otrzymam coś podobnego do dzieła pana Dębskiego właśnie. Pierwsze wrażenie zdawało się potwierdzać przypuszczenia, bowiem początek książki Ruszkiewicza to właśnie typowa space opera - a na dodatek jej redakcją zajął się nie kto inny, lecz wspomniany wyżej Rafał Dębski.
„Syndrom Everetta” zaczyna się więc bardzo dynamicznie - już po przeczytaniu kilkunastu stron wpadamy w wir kosmicznej bitwy, w której ważą się losy Imperium Arnvallii. Poznajemy dowódcę imperialnej floty, komandora Aroaliona, który za wszelką cenę stara się ocalić resztki swej armii, choć zdaje się to zadaniem niewykonalnym. Zaraz potem autor przeskakuje z czasem i miejscem akcji daleko do przodu i przenosi czytelnika na Ziemię. Od tego momentu akcja znacznie zwalnia, rodzi się wątek kryminalny osadzony w realiach s-f - naszej planety za niecałe sto lat, która w gruncie rzeczy niewiele różni się od swej obecnej formy.
I właśnie w miejscu, gdzie akcja przenosi się na Ziemię, zaczynają się tak zwane „schody”. Aby dokładniej opisać co mam na myśli, posłużę się kilkoma liczbami. „Syndrom Everetta” to, nie przymierzając, prawdziwa cegła – sześćset czterdzieści cztery strony o nietypowym dużym formacie, zapisane dość gęsto, co daje około jednej trzeciej więcej tekstu na stronę niż w klasycznie wydanej książce. Gdyby więc wydano tę powieść w bardziej standardowym formacie, jej objętość przekroczyłaby pewnie osiemset stron, a może i zbliżyła się do tysiąca. Objętość nie byłaby jednak problemem, gdyby nie fakt, że jakieś osiemdziesiąt procent z niej to wydarzenia, które dzieją się na przestrzeni trzech dni. Trzy doby ciągnie się wspomniany wyżej wątek kryminalny, w którym występuje kilkunastu najważniejszych bohaterów. Co najważniejsze jednak, te osiemdziesiąt procent objętości nie jest wypełnione po brzegi akcją, lecz w zdecydowanej większości składa się z fragmentów, które są najzwyczajniej zbędne. Prawie każdy akapit tej powieści zawiera zdania, które nie niosą żadnej wartości dodanej dla całokształtu historii, a jedyne czemu służą, to zapełnianie. Naprawdę ciężko jest tu wyłuskać istotne informacje, bowiem autor co i rusz raczy nas szczegółowymi opisami wyglądu bohaterów, ich nawyków i wykonywanych przez nich błahych czynności. Jeśli w historii pojawia się nowa postać, to możemy być pewni, że już za moment dowiemy się jakiego koloru ma oczy, jakie ma włosy, kształt głowy, nosa i uszu, ile pieprzyków na prawym przedramieniu oraz jakie papierosy pali, jak często, lub ewentualnie dowiemy się dlaczego tego nie robi i co praktykuje w zamian. Co gorsza, nie dotyczy to tylko głównych bohaterów, ale także takich, którzy pojawiają się w całej powieści raz - jak strażnik przy bramie, cieć hotelowy, czy pilot samolotu, który zostaje zestrzelony. Zestaw informacji nie jest identyczny dla każdej postaci, ale każdy z nich ma jedną cechę wspólną - jest zbyt obszerny.
Drugą bolączką „Syndromu Everetta”, poza zbyt pieczołowicie podanymi opisami bohaterów, są niepotrzebne fragmenty, w których w zasadzie nic się nie dzieje. Naprawdę nie widzę sensu w ciągłym opisywaniu scen odpalania papierosa, przechadzania się po gabinecie, przyglądania się otoczeniu, itd. To fragmenty nijak niezwiązane z głównym wątkiem i powinny zostać zwyczajnie usunięte na poziomie redakcji – a przynajmniej część z nich. Niestety również fragmenty istotne dla wątku głównego przeładowane są niepotrzebnymi wypełniaczami. Szczegółowy opis procedury startu samolotu, łącznie ze wszystkimi dialogami pomiędzy pilotami a wieżą kontroli lotów, jest może ciekawy, ale nie posuwa całej akcji po przodu ani o milimetr. Poza tym wystarczy przytoczyć go raz, a nie powtarzać w odrobinę zmienionej formie przy każdej okazji, kiedy tylko akcja dzieje się na pokładzie statku powietrznego.
Trzecią rzeczą, która trochę kłuje (tylko odrobinę, w porównaniu z wcześniejszymi dwiema), są niekiedy wymuszone dialogi, wnoszące równie niewielką wartość jak przeciągające się w nieskończoność opisy. Bohaterowie często wyjaśniają sobie wzajemnie to, co już wiadomo z informacji podanych przez narratora, często zwyczajnie dublując dane, które czytelnik już posiada. Mam wrażenie, że gdyby umiejętnie wyciąć nawet połowę dialogów z całej powieści, nikt by na tym nie stracił.
Kilka słów o autorze. Jarosław Ruszkiewicz jest debiutantem - nie zdołałem znaleźć żadnych informacji o ewentualnych wcześniejszych publikacjach, zatem jest to debiut „z grubej rury”. Trzeba przyznać, autor pisać potrafi, bowiem sam tekst napisany jest poprawnie, biorąc pod uwagę najróżniejsze aspekty techniczne – umiejętne posługiwanie się językiem, prawidłową konstrukcję zdań, dbałość o czystość tekstu (literówki jakie udało mi się wyłowić można zliczyć na palcach jednej ręki – uznaję to za zasługę wspólną autora i redakcji). Autor miał ciekawy pomysł na wątek główny, stworzył prawdziwe mrowie bohaterów, każdego z nich obdarowując zestawem indywidualnych cech, opisał też kilka ciekawych rozwiązań technologicznych, które być może nawet kiedyś sami będziemy stosować. Mówiąc krótko, zbudował świat s-f, który chce się poznawać. Niestety, „Syndrom Everetta” jako powieść wypada nie najlepiej, ze względu na bardzo utrudniony odbiór najważniejszych informacji spowodowany natłokiem tych zupełnie niepotrzebnych. Całość bardziej nadaje się na scenariusz filmowy, w którym istotne są wszelkie szczegóły, jakich czytelnikowi książki nie trzeba serwować. W filmie kilka rzeczy dzieje się na raz - kiedy bohater przechadza się po biurze i odpala papierosa, jednocześnie wypowiadając swą kwestię, widz otrzymuje komplet informacji praktycznie na raz. Wygląda na to, że Ruszkiewicz starał się właśnie opisać to wszystko tak, jakby widział tę scenę w filmie - podaje więc dane dotyczące wyglądu bohatera, opisuje szczegółowo czynność jaką wykonuje, oraz przytacza wypowiadaną kwestię, co z kilku sekund w czasie rzeczywistym zamienia się na kilka akapitów w książce. Nie można jednak związanych z tym zarzutów kierować wyłącznie do autora, bowiem każdy debiutant powinien zostać właściwie pokierowany. Każdemu początkującemu autorowi wydaje się, że wszystkie napisane przez niego zdania tworzą spójną całość i wykreślenie choćby jednego sprawi, że jego dzieło będzie niepełnowartościowe. To błąd, który powinien mu wyperswadować redaktor - i tu niestety mam żal do pana Dębskiego, że tekst nie został właściwie odchudzony. A można było zrobić z tego trzystu, może czterystustronicową powieść, która byłaby kwintesencją zawartej w tych sześćset czterdziestu czterech stronach akcji, i której czytanie nie byłoby tak ciężką przeprawą, polegającą na ciągłym odsiewaniu złotych drobinek głównego wątku, od żwiru rozwlekłych opisów bez znaczenia. Całość dziwi też z ekonomicznego punktu widzenia. „Syndrom Everetta” to debiut, w który ktoś musiał zainwestować, a w obecnych czasach, gdy wydawcom słowo „debiutant” mrozi krew w żyłach, wydanie książki o jedną trzecią chudszej byłoby z pewnością mniej ryzykowne.
Dawno nie miałem takiego dylematu co napisać w podsumowaniu. Z jednej strony „Syndrom Everetta” to przecież książka dobra - a przynajmniej ukryty głęboko główny wątek jest na tyle ciekawy, że zmusił mnie do przebrnięcia przez całość, by dowiedzieć się jak to się rozwiąże. Z drugiej strony jednak, czuję obawę przed sięgnięciem po drugi tom - bowiem na tym się opowieść nie kończy, historia urywa się dość nagle i pozostawia niedosyt. Boję się, że i druga część też okaże się przeładowana niepotrzebną treścią. Apeluję więc do wydawcy – błagam, pomyślcie nad tym poważnie. A ja tymczasem wstrzymam się z ewentualnym polecaniem prozy Ruszkiewicza do momentu, aż zobaczę drugi tom. Może on uratuje sprawę.
Paweł Kukliński
Oceny
Książka na półkach
- 190
- 106
- 24
- 5
- 4
- 4
- 4
- 3
- 2
- 2
Opinia
"Syndrom Everetta" to cegła. Książka ma ponad sześćset stron większego formatu i trzeba być przygotowanym na poświęcenie więcej niż dwóch wieczorów. Niektórych może to odstraszyć już na wstępie, ale nie ma co się zniechęcać. Warto dać książce szansę, ponieważ jest co czytać i czym się zachwycać.
Spotkałam się już z wzmianką, że lepiej odpuścić sobie tylną okładkę i niestety muszę się zgodzić. Od razu powiem, że jeśli ktoś chce zachować pewien element zaskoczenia, niech lepiej nie czyta informacji z tyłu, z prostego powodu, zdradza ona trochę za dużo. Jeśli ktoś jest zdecydowany sięgnąc po tę cegłę, niech lepiej pominie blurb i od razu zabierze się za czytanie.
Czterdzieści tysięcy lat temu starły się dwie potężne cywilizacje. Arnvallia, niegdyś potężna i nieprawdopodobnie zaawansowana technologicznie cywilizacja, została obrócona w perzynę. Pozostała jedynie garstka ocalałych pod dowództwem komandora Aroaliona. Pragną znaleźć miejsce, w którym mogliby się ukryć przed wrogiem i zachować cześć swojej dawnej doskonałości. Po tym krótkim wprowadzeniu przenosimy się na Ziemię dwudziestego pierwszego wieku, niebezpiecznej, pełnej intryg oraz tajemnic.
Musze przyznać, że powieść jest bardzo złożona, nie wiem czy to zaleta czy wada, w zależności co kto lubi. Choć książka zaczyna się jak space opera, gdzie dwie strony konfliktu toczą bitwę, to po około czterdziestu stronach akcja przenosi się na Ziemię. Mimo to ciężko było mi przebrnąć przez początek, który nieco mnie zniechęcił, pełen był specyficznych zwrotów i słownictwa niezrozumiałego dla kogoś, kto nie jest tematem zainteresowany.
W trakcie czytania rzuca się w oczy mnogość bohaterów. Jest ich sporo, i choć mogłoby się wydawać, że łatwo się pogubić to jednak są charakterystyczne i łatwo je rozpoznać. Każdy ma swój specyficzny styl oraz język, którym się posługuje. Mimo to nie jest to typ bohaterów, do których można się przywiązać, a każda postać to kolejny przeskok, co nieco komplikuje i mota czytelnika. Choć miło śledzić historię z kilku perspektyw, to ciągłe przeskoki stawały się nieco męczące.
Jarosław Ruszkiewicz buduje wszystko krok po kroku, starając się zachować i ukazać najmniejsze detale, dlatego powieść obfituje w liczne rozlegle opisy, nie zawsze potrzebne, co miejscami może stać się nieco nużące. Niektóre fragmenty czytałam z przymusu, inne pomijałam, a przy pozostałych potrafiłam stracić wątek. To jest chyba największy zarzut, jaki mogę postawić. Wiąże się z tym również obszerne wprowadzenie liczące sto stron.
Debiut Ruszkiewicza wypada całkiem dobrze. To absorbująca historia, niepozbawiona minusów, ale z pewnością dopracowana pod wieloma względami. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Fanom gatunku z czystym sercem polecam pozycję, nie powinni się zawieść.
"Syndrom Everetta" to cegła. Książka ma ponad sześćset stron większego formatu i trzeba być przygotowanym na poświęcenie więcej niż dwóch wieczorów. Niektórych może to odstraszyć już na wstępie, ale nie ma co się zniechęcać. Warto dać książce szansę, ponieważ jest co czytać i czym się zachwycać.
więcej Pokaż mimo toSpotkałam się już z wzmianką, że lepiej odpuścić sobie tylną okładkę i niestety...