Nie ma ekspresów przy żółtych drogach
- Kategoria:
- literatura piękna
- Seria:
- Poza serią
- Wydawnictwo:
- Czarne
- Data wydania:
- 2013-10-09
- Data 1. wyd. pol.:
- 2013-10-09
- Liczba stron:
- 176
- Czas czytania
- 2 godz. 56 min.
- Język:
- polski
- ISBN:
- 9788375366280
- Tagi:
- literatura polska proza droga ekspres
"…staje się co jakiś czas, żeby odpocząć, żeby się obejrzeć, żeby policzyć, ile już było, a ile jeszcze zostało. Taka jest ta książka: sprawdzam gdzie byłem, gdzie jestem, dokąd się wybieram. Oprócz tego oczywiście niezwykła ilość celnych spostrzeżeń, głębokich przemyśleń oraz barwnych opisów".
Z szacunkiem: Autor
Porównaj ceny
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Mogą Cię zainteresować
Oficjalne recenzje
Kochając (proste) życie nad życie
Andrzej Stasiuk - prozaik, poeta, publicysta, dramaturg, wydawca. Jeden z najbardziej znanych, utytułowanych i najchętniej czytanych autorów w naszym kraju i za granicą. Właśnie ukazała się jego kolejna książka - „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” - na którą składają się eseje/felietony wcześniej publikowane m.in. w: „Tygodniku Powszechnym”, „Art&Business”, „Neue Züricher Zeitung”, „L’Espresso”, czasopiśmie internetowym dwutygodnik.com oraz te prezentowane przy okazji różnorodnych wystaw i festiwali. Tym razem pisarz znów jest w drodze: nieśpiesznie wędruje, zwiedza, podgląda i swoje wrażenia spisuje, a spostrzeżenia razem z głębokimi przemyśleniami i barwnymi opisami skrupulatnie notuje. W ten sposób kokietuje czytelnika z okładki swojej najnowszej publikacji. Jak jest w rzeczywistości? Czy jego teksty zaskakują czytelnika? Czy nie będą niczym ‘odgrzewane kotlety’, z dobrze znaną tematyką, niekiedy wpadającą w nostalgiczne, momentami nawet nużące tony o gorzkim zabarwieniu? Sprawdźmy.
Nie mam nic przeciwko centrum, ale bardziej pociągają mnie peryferie. Już teraz środek kontynentu staje się coraz bardziej zunifikowany. Metropolie przestają się różnić. Niedługo będzie je można rozpoznać tylko na podstawie szacownych i martwych zabytków. Jeśli w ogóle te zabytki da się jeszcze dostrzec spod jaskrawej powłoki współczesności: te same bankomaty, marki piwa, takie same parkometry, ten sam układ półek w supermarketach oraz repertuar w kinach, wyznaje Stasiuk. A my przytakujemy, drodzy Czytelnicy, patrząc choćby na nasze zdjęcia z wakacji, prawda? Autor bez ogródek opowiada o tym, jak zatracamy naszą przeszłość, nasze pochodzenie, jak wszystko ulega unifikacji przy naszej milczącej zgodzie. Jest to też poniekąd wyjaśnienie, czemu tak bardzo fascynuje go wschód i Bałkany – nietuzinkowe kraje, które o nic nie dba[ją] poza uporczywym istnieniem, poza upartym utrzymywaniem się na powierzchni. O wrażeniach ze swoich wędrówek z tamtych ‘zaściankowych’(?), ukochanych przez niego regionów Stasiuk zawsze chętnie opowiada. Nie inaczej jest tym razem. Wspomina m.in. podróż do melancholijnego i szarego Krasnokamieńska, gdzie wydobywa się 90% rosyjskiego uranu. Jest także naszym przewodnikiem po Ułan Bator: Codziennie sprawdzam w necie, jaka jest tam pogoda. Dzisiaj akurat chmury i tylko minus dwadzieścia. Najczęściej jest zimniej: minus dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem, trzydzieści. Wyobrażam sobie, jak o trzeciej, czwartej zapada zmrok i miasto tonie w ciemnościach. Prawie nie ma latarni. Świecą witryny, trochę reklam i reflektory samochodów. Skute mrozem obozowisko z betonu na środku stepu. Z jurtowych slumsowisk snuje się węglowy dym. Pokrycia namiotów są czarne od sadzy. Zresztą całe miasto musi być czarne, bo pali się tylko węglem. Najbrzydsza i najzimniejsza stolica świata – tak się o nim mówi. Ukrainę także ocenia dość surowo, ale nie omija jej, darzy sentymentem, odrobinę usprawiedliwia: Po prostu są kraje, nad którymi ciąży przekleństwo. Są igraszką losu, historii, szaleństwa ideologów. Dostają w spadku pokruszony beton, zielsko, żelazny złom i pamięć o tym, że ludzie z głodu zjadali innych ludzi. Andrzej Stasiuk opowiada o tych miejscach zwyczajnie, właściwie chłodno relacjonuje, co widzi. I choć przedstawianym miejscom daleko do ideału, to on zawsze znajduje w nich piękno. Także ludzi, z którymi kiedyś podróżował, spotykał się wspomina z wielką sympatią i przywiązaniem, np. Pana Gambę z Ułan Bator (Pod niebieską koszulą poczułem, że naprawdę jest lekki i kruchy jak ptak) czy księdza z parafii na Syberii, który opiekuje się grobami zesłańców. Pisarz jest przeświadczony, że krajobraz złożony jest również ze wszystkich uczuć, których doświadczał […], ze wszystkich zdarzeń, których był […] uczestnikiem, ze wszystkich obrazów, których dotknął [jego] wzrok…, a czytelnicy doskonale to wyczuwają i to im się podoba, bo zapiski z tych podróży są szczere i naprawdę mają duszę…
Tradycyjnie dużo jest u Stasiuka przyrody, zmian pór roku i ich wpływu na człowieka. Pisarz afirmuje proste życie, zgodne z naturą, która jest mu bliska (dostrzega np. ptaki szybujące nad jego głową, które są dla niego jak małe pierzaste kulki z ciepłe w środku i terkotem serduszka jak ćwierć ziarnka grochu.). Pisze o polskim klimacie i o środkowych Europejczykach jako ofiarach klimatu umiarkowanego, na który można zrzucić wielkie niepowodzenia. Według niego to właśnie zmiany aury nami rządzą - wyże i niże baryczne: Środek marca w środkowej Europie to jest potencja bez formy, prąd bez przewodnika i wikt bez opierunku. Rzekami spływa to, co powinno leżeć na brzegu, woda stoi tam, gdzie powinien trwać suchy ląd. W lokalnej knajpie U Basi siedzą chłopy i tylko palą, ponieważ całkiem opuściło ich pragnienie. Kury grzebią w śniegu. Nie trzeba nic prać, bo i tak bez przerwy się brudzi. Gdzie stąpnąć, ziemia usuwa się spod stopy, gdzie spojrzeć, mgła zasłania wzrok, czego dotknąć, to się wymyka, bo śliskie. Z drugiej strony dostrzega jednak w zmienności pór roku jakąś magię, istny cud, pełen teatralnych gestów: Błogosławione są te polskie cztery pory roku, a my, obywatele tej strefy klimatycznej, niewdzięczni i niemądrzy jesteśmy w narzekaniu na zmienność aury. Tymczasem to jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo i symfonia.
W tę urokliwą atmosferę pogodową doskonale wpisuje się dobrze znany stasiukowym fanom temat - polska wieś. Autor podejmuje to zagadnienie, pisze, jak się zmieniła, że nie ma już na niej zwierząt, że obecnie gospodarz wyprowadza tam psa rasy husky na spacer, że stoją tam piękne rezydencje, a zamiast pola jest zadbany ogród z równo przystrzyżonym trawnikiem. W nawiązaniu do tego, w kilku miejscach wspomina dom dziadków poza miastem - widać, że ma z nim związane piękne wspomnienia i że nosi w sobie tęsknotę za tamtym idyllicznym krajobrazem z dzieciństwa: Suche i żółte łany zboża stały nieruchomo. Wydawało się, że to one promieniują gorącem i ten gorąc stapia się ze słonecznym żarem. Powietrze było gorące i właściwie mineralne. (…) Kolory chabrów, kąkoli i maków były od tego wysokiego światła niemal czarne. W ten ludowy, sielski pejzaż idealnie wpisuje się niezwykła, mistyczna i zmysłowa zarazem wizja Matki Boskiej Zielnej (wspomina Ją przy okazji święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny), która idzie przez pole wśród skoszonych traw i ziół: Gęste światło, woń skoszonych traw, obfitość kwiatów po ogrodach, ciężar dojrzałości, pewien rodzaj słodkiego schyłku, pogranicze halucynacji i wszystko zanurzone w gęstym jak miód upale. I przez ten krajobraz tyleż wyobrażony, ileż na przykład podlaski albo beskidzki, idzie kobieta, Matka Boska. Stąpa powoli, z naturalną gracją. Prostota i piękno zarazem - o tym Stasiuk potrafi pisać jak nikt inny. Ta jego charakterystyczna wrażliwość na szczegół, często nawet obskurny, nieestetyczny, odpychający, ujmuje, sprawia, chcemy podróżować razem z nim mimo niedogodności i trudu wyprawy, podążając za nim wszystkimi zmysłami. A on jak zawsze wybiera mało atrakcyjne miejsca tak w kraju jak i za granicą, a opisuje je jak cuda natury. Jego celnym obserwacjom towarzyszy nieustanne przekonanie, że kiedyś jedynie to, co zapisane przetrwa. Warto sobie uświadomić, że skoro okolica zamiera dom po domu, to jest tak, jakby zmniejszało się moje życie. Bo co się z nami stanie, gdy przepadną wszystkie miejsca, w których przebywaliśmy? Będziemy musieli je wymyśleć od nowa i nasze dawne życie też zmieni się w wymysł, w igraszkę pamięci, w nic więcej. Co wtedy – warto się zastanowić.
Tych błyskotliwych, intrygujących, zmuszających do zadumy tekstów naszego rodzimego ‘pisarza drogi’ jest więcej. Jak choćby ten, w którym Stasiuk pisze, kiedy śmierć objawia swój sens i dlaczego może się przydać w życiu. Dotyka też spraw religijnych - jeden esej poświęca księdzu Lemańskiemu, w którym sugeruje, że kościół za komuny był lepszy niż dziś, w kolejnym zwraca uwagę, że w Licheniu ‘kopuła nieco oblazła ze złota’. W innym zestawia Nikifora i Warhola ze sobą jakby byli braćmi, a w następnym sugeruje, że oberek to ‘coś w rodzaju polskiego bluesa’, wyrażający raczej sprzeciw wobec losu niż jego akceptację. Pisze o Mao Zedongu, namiętnym czytelniku i umierającym, pogodzonym ze sobą i światem Tiziano Terzanim. W Austrii rozmyśla nad germańskim fenomenem i opłakuje wielką niemiecką przeszłość. A wszystko, co obce miesza ze swojskim, tworząc barwny kolaż, idealnie wyważoną, urokliwą układankę, w której na pierwszy plan wysuwa się umiłowanie ludzkiej egzystencji. Tak po prostu.
Jestem pisarzem i opowiadam historie. Staram się w nich zawierać jak najwięcej życia. Nie w banalnym sensie fabuły, ruchu, zmiany, obserwacji społecznych czy psychologicznych, ale w sensie osobistego doświadczenia. Życiem jest dla mnie spotkanie umysłu, zmysłów, wrażliwości, pamięci ze światem. Spotkanie tożsamości z rzeczywistością. Po prostu doświadczenie. Zawsze chciałem, by doświadczenie przenikało moją opowieść. Cud doświadczenia. I tak się dzieje. U Stasiuka-tułacza często wieje pesymizmem i nieszczęśliwymi bohaterami, żyjącymi w burym otoczeniu. Mimo to w jego tekstach często przeglądamy się jak w lustrze, choć przecież nie mieszkamy w Pekinie, Bełżcu ani w Rumunii za czasów Ceauşescu, jak ich protagoniści. Można odnieść wrażenie, że Stasiuk pisze o rzeczach ulotnych, odległych, nieistotnych czy błahych, ale jego słowa zostają w nas, nasiąkamy jego krótkimi opowieściami i chcemy ich więcej. Nie wiem jak inni, ale ja przy prozie Stasiuka odpoczywam, czerpię z nich pozytywną energią płynącą z natury, szczerości i prostego życia bez jakiegokolwiek blichtru, choć nie zawsze jest ono różowe. Jeśli Wy macie podobnie, to życzmy sobie takich prozaików, którzy prostotą, sentymentalizmem, a momentami i subtelną naiwnością, potrafią zaczarować swoich odbiorców i odczarować szarość ich dnia codziennego.
Agnieszka Biczyńska
Oceny
Książka na półkach
- 1 205
- 1 019
- 355
- 55
- 36
- 32
- 16
- 12
- 9
- 8
Opinia
NOTATKI SPORZĄDZONE NA POBOCZU
„Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” składa się z czterdziestu siedmiu prozatorskich miniatur, sytuujących się na pograniczu eseju i felietonu. Wszystkie miały już swój pierwodruk – większość we włoskim „L’Espresso”, w czasopiśmie internetowym „dwutygodnik.com” i „Tygodniku Powszechnym” w ramach cyklu „Kroniki beskidzkie i światowe”, który w 2018 roku doczekał się osobnej publikacji książkowej. Są to więc utwory rozproszone, przypominające pocztówki z miejsc odosobnienia, kartki z notatkami sporządzonymi na poboczach. Sporo tu, jak zwykle u Andrzeja Stasiuka o rozpadzie, obezwładnionej materii, nostalgii, o betonie i badziewiu, o „smutkach Słowiańszczyzny”. Uważny czytelnik dostrzeże tu kilka wprawek do późniejszych utworów Stasiuka – między innymi „Wschodu”, „Osiołkiem”, czy „Kucając”, jak również fragmenty zaczerpnięte z wcześniejszych – na przykład z bardzo dobrej skądinąd książki „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową”, napisanej wspólnie z Jurijem Andruchowyczem. W miejsce „Stasiuka-globtrotera” zaskakująco wiele pojawia się tu „Stasiuka osiadłego” – który opisuje Polskę taką, jaką widzi, siedząc w głębi jej „zielonych arterii”. Pisze między innymi, że „lubi brzydotę swojego kraju”, który wygląda „jakby małpa bawiła się pędzlem”, że imponuje mu „ta sobiepańskość, to warcholstwo, ta wolność od reguł, od estetycznej poprawności, od napomnień znawców, czasami wręcz od rozumu”, że Polska „jest cudnym Proteuszem strefy umiarkowanej i szuka odpowiedniego wcielenia, ale go nie znajduje, więc porzuca kolejne jak wąż wylinkę”.
No i proszę, zdawało mi się, że nie potrafię być wystarczająco krytyczny wobec moich ulubionych pisarzy. Andrzeja Stasiuka cenię bezgranicznie, więc teoretycznie powinienem ograniczyć się do litanii pochwał. Ale muszę szczerze stwierdzić, że „Nie ma ekspresów…” podoba mi się tylko fragmentarycznie i z pewnością nie jest najlepszą pozycją w dorobku autora „Murów Hebronu”. Proza Stasiuka definiuje się przez niepowtarzalny klimat – passusy konkretne przeplatają się z medytacyjnymi – często w nierównych proporcjach, z przewagą tych ostatnich. Tu jednak mamy do czynienia z tekstami krótkimi – ich objętość determinowana była zapewne ograniczeniami miejsc, w których drukowane były po raz pierwszy – czasopism, stron internetowych, katalogów. Wszystko to powoduje, że trudno jest się z tymi tekstami oswoić, „zadomowić się w nich”, co w przypadku pisarstwa Stasiuka uważam za konieczne. Gdy już nieomal nam się to udaje, tekst się urywa. Stasiuk zostawia w „Nie ma ekspresów…” kilka ślepych uliczek – a przecież chciałoby się jechać dalej, bo jak to już ustaliliśmy – „droga jest celem”.
Nie przeczę, są w tym zbiorze teksty wielkie i ważne. Na przykład esej o urodzonej w Rumunii niemieckiej noblistce Hertcie Müller – doświadczonej zarówno przez nazizm, jak i komunizm w ekstremalnym wydaniu Ceaușescu – o dorastającej dziewczynie, która „czyta Paula Celana i wieczorami słucha nazistowskich piosenek”, w której rośnie świadomość tego, że w jej żyłach płynie krew ojca-zbrodniarza, która „wkłada do kieszeni płaszcza kilka dużych kamieni i idzie nad brzeg rzeki”. Ostatecznie rezygnuje z samobójstwa, ale stwierdza, że „śmierć ma już przećwiczoną”. Czy choćby „Dzień na wschodzie Polski” – o Stanisławie Bojarczuku, ubogim chłopie i poecie-samouku z podlubelskiej wsi, autorze ponad tysiąca klasycznych sonetów, który „pasąc swoje dwie chude krowy, często doświadczając głodu, wchodził w dialog z dziedzictwem europejskiej kultury”. Są teksty zaskakujące – jak „Najsłynniejsi Łemkowie świata” – gdzie Stasiuk stawia ciekawą hipotezę paraleli pomiędzy losami Nikifora Krynickiego i Andy’ego Warhola, którzy w jego opinii „jednak przypominają dziwnych braci”. Za niezwykle trafny i pożyteczny uważam również dedykowany księdzu Wojciechowi Lemańskiemu felieton, zatytułowany „Hibernatus”, który mówi o różnicach, jakie na przestrzeni lat zaszły w wizerunku instytucjonalnego Kościoła w Polsce – dawniej jego twarzą byli zwykli księża i proboszczowie – teraz jest nią hierarchia. Są warte zapamiętania bon moty – jak „Tyrani biorą się z lektur. Ci najwięksi czytali bezustannie. Przerywali tylko po to, by fikcję zamienić w rzeczywistość” – ze wstrząsającego eseju o Mao Zedongu.
Są też w tym zbiorze, co poświadczam z żalem, teksty słabsze, bardziej doraźne, które nie mają szans na dłużej odcisnąć się w czytelniczej pamięci. Oczywiście, jak zwykle u Stasiuka, wyróżnia się styl tych zapisków. Dają o sobie znać jego poetyckie początki, od których dzisiaj się dystansuje i podchodzi z dużą dozą autoironii. W dorobku poetyckim Stasiuka znajduje się tylko jeden tomik – „Wiersze miłosne i nie” z 1994 roku. Choć, myślę, że autor „Opowieści galicyjskich” dystansuje się nie tyle od (swojej) poezji, ile od pompatycznych i grafomańskich terminów, jakimi systematycznie obrasta ten rodzaj literatury. Takimi jak „poeta”, „natchnienie”, „Muzy”, „wiersz”, czy „debiutancki tomik”. Myślę, że są miejsca, zdarzenia i spotkania, dla których zwyczajnie nie wystarcza poezji i trzeba je opisywać prozą drżących kolan w samochodzie podskakującym na wschodnich wertepach. Być może dlatego Andrzej Stasiuk, dobrze zapowiadający się poeta, porzucił tę formę, pozostając jednak przy stylu, ozdobiwszy go tylko tu i ówdzie ironią i szyderstwem, rozcieńczywszy gdzieniegdzie pikarejską kroplą.
„Wędrujemy przez świat, by o nim opowiadać. Wcale nie po to, by go podbijać, zmieniać, poznawać i rozumieć, ale jedynie po to, by opisywać jego piękno. Piękno, którego często nie jesteśmy w stanie pojąć, lecz czujemy, że przeszywa nas z siłą pierwszej miłości” – pisze Stasiuk w eseju o Tiziano Terzanim. Więc wędrujmy, słuchajmy, opowiadajmy. Choć niekiedy w „Nie ma ekspresów…” wieje nudą, to może przecież właśnie o to chodzi. Może ten wiatr ma wiać – po to, by nas zdmuchnąć w nieznanym kierunku. Wschodnim, czy zachodnim – to już bez różnicy.
NOTATKI SPORZĄDZONE NA POBOCZU
więcej Pokaż mimo to„Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” składa się z czterdziestu siedmiu prozatorskich miniatur, sytuujących się na pograniczu eseju i felietonu. Wszystkie miały już swój pierwodruk – większość we włoskim „L’Espresso”, w czasopiśmie internetowym „dwutygodnik.com” i „Tygodniku Powszechnym” w ramach cyklu „Kroniki beskidzkie i światowe”, który...