Pięćdziesiąt twarzy Greya
- Kategoria:
- literatura obyczajowa, romans
- Cykl:
- Pięćdziesiąt odcieni (tom 1)
- Tytuł oryginału:
- Fifty Shades of Grey
- Wydawnictwo:
- Sonia Draga
- Data wydania:
- 2012-09-05
- Data 1. wyd. pol.:
- 2012-09-05
- Liczba stron:
- 608
- Czas czytania
- 10 godz. 8 min.
- Język:
- polski
- ISBN:
- 9788375085563
- Tłumacz:
- Monika Wyrwas-Wiśniewska
- Ekranizacje:
- Pięćdziesiąt twarzy Greya (2015)
- Tagi:
- powieść erotyczna BDSM
Hipnotyczna, uzależniająca, iskrząca seksem i erotyką powieść, której nie sposób odłożyć.
Studentka literatury Anastasia Steele przeprowadza wywiad z młodym przedsiębiorcą Christianem Greyem. Niezwykle przystojny i błyskotliwy mężczyzna budzi w młodej dziewczynie szereg sprzecznych emocji. Fascynuje ją, onieśmiela, a nawet budzi strach. Przekonana, że ich spotkania nie należało do udanych, próbuje o nim zapomnieć – tyle że on zjawia się w sklepie, w którym Ana pracuje, i prosi o drugie spotkanie.
Młoda, niewinna dziewczyna wkrótce ze zdumieniem odkrywa, że pragnie tego mężczyzny. Że po raz pierwszy zaczyna rozumieć, czym jest pożądanie w swej najczystszej, pierwotnej postaci. Instynktownie czuje też, że nie jest w swej fascynacji osamotniona. Nie wie tylko, że Christian to człowiek opętany potrzebą sprawowania nad wszystkim kontroli i że pragnie jej na własnych warunkach…
Czy wiszący w powietrzu, pełen namiętności romans będzie początkiem końca czy obietnicą czegoś niezwykłego? Jaką tajemnicę skrywa przeszłość Christiana i jak wielką władzę mają drzemiące w nim demony?
Porównaj ceny
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Mogą Cię zainteresować
Oficjalne recenzje
Pięćdziesiąt odcieni irytacji
Oto nadszedł ten dzień, kiedy dane jest mi napisać recenzję TEJ książki. Książki, o której na długo przed polską premierą, wszystko zostało już napisane i powiedziane. To nie lada wyzwanie, napisać coś nowego. Mój głos z pewnością nie wniesie wiele świeżości do toczącej się od tygodni dyskusji nad fenomenem „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ale dla mnie osobiście jest to recenzja ważna – w końcu po raz pierwszy mogę sobie bezkarnie napisać o książce ironicznie, bo nie będę w tym pierwsza.
Historii zapewne nie muszę szczegółowo przybliżać. Była dziennikarka, gospodyni domowa, Erica Leonard, lat 49, funkcjonująca dziś pod pseudonimem E.L. James, naczytała się „Zmierzchu” Stephenie Mayer. Podobnie jak miliony innych kobiet, dała się oczarować wampirom. W przeciwieństwie jednak do tych milionów innych kobiet, Brytyjka, od dziecka skrycie pragnąca zostać pisarką, zabrała się za pisanie fan-fika „Zmierzchu” (czyli dalszych, alternatywnych losów jego bohaterów). Zaczęło się niewinnie, a skończyło na napisaniu romansu z elementami erotyki (czyli czegoś, co w „Zmierzchu” w ogóle nie występowało). Bo napisać, że „Pięćdziesiąt twarzy…” jest powieścią stricte erotyczną, byłoby obrazą dla takich klasyków gatunku, jak John Cleland („Fanny Hill”) czy David Lawrence („Kochanek lady Chatterley”). Ale do tego wrócę za chwilę. Fascynacja autorki „Zmierzchem” mocno przebija z jej debiutu. Konstrukcja pary głównych bohaterów jest inspirowana Bellą i Edwardem ze „Zmierzchu” do tego stopnia, że wręcz przypominają oni ich lustrzane odbicia. Anastasia Steele, 23-letnia absolwentka literatury, jest niezdarna, niewinna, niepewna siebie i nieświadoma swojej urody. Wypisz, wymaluj Bella. On natomiast, czyli Christian Grey, jest niczym wampir z Cullenów – tak przystojny, że brakuje przymiotników do opisu tej urody (w związku z czym autorka, wzorem Meyer, używa ciągle tych samych), bajecznie bogaty, dobrze wychowany i niezmiernie tajemniczy. No i starszy od niej, tyle że nie o całe wieki, jak w „Zmierzchu”, lecz ledwie kilka lat. Trafiają na siebie - jak to zwykle bywa – przypadkiem. Nie zdradzę niczego, pisząc, że ona szybko się w nim zadurzy, ale nie będzie pewna czy to mężczyzna dla niej. I racja, bo okazuje się, że Grey nie jest zainteresowany normalnym związkiem. On szuka kobiety do odgrywania teatrzyku sado-maso, w którym on będzie Panem, a ona Uległą. Reguły są twarde – on może z nią robić wszystko, ona nie może go nawet dotknąć… Reszty zdradzać nie będę, zresztą jest łatwa do przewidzenia.
Zostańmy jednak jeszcze przy bohaterach. Wzorem „Zmierzchu”, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” nie ma bohaterki, którą można byłoby polubić. Ana jest koszmarnie irytująca. Denerwuje nas w niej wszystko, a najbardziej jej naiwność i łatwość z jaką daje się uwieść Greyowi. To nie jest książka, której feministki mogą cokolwiek zawdzięczać (a mówi się o niej w takim kontekście), bo mężczyzna jest tu traktowany jak bóg, a skrytym marzeniem każdej kobiety zdaje się być całkowite jemu oddanie. Żeby jednak być szczerą muszę dodać, że w idealizowaniu męskiej urody James nie pobiła Stephenie Mayer. Choć była blisko. Nie mniej, Any nie da się lubić, a jak wie każdy, kto przeczytał w życiu choć jedną książkę, fajnie jest móc się w jakiś sposób identyfikować, czy po prostu zżyć, z bohaterem. A więc minus na starcie. Obok mało wyrazistej głównej bohaterki mamy jednak Christiana Greya, który jest jej zdecydowanym przeciwieństwem i ratuje tę powieść. To klasyczny homme fatale - niebezpiecznie pociągający, tak seksualnie, jak i intelektualnie, mężczyzna, którego chcemy zdobyć mimo jego niedostępności i świadomości, że znajomość z nim może nam przynieść jedynie zgubę. Grey jest bogatym biznesmenem, zasłuchanym w muzyce klasycznej. Nosi tylko lniane, białe koszule, ma własny odrzutowiec, szybowiec i kilka samochodów. No i ta nienaganna kultura osobista. I ta zdolność do prawienia komplementów – dowcipnych, niebanalnych… I skrywany sekret z przeszłości, który czyni go jeszcze bardziej atrakcyjnym… Ach, Grey to chodzący ideał i doskonały materiał na powieściowego łamacza serc. Jeśli jednak myślisz, że Grey to seks-maszyna bez uczuć (bo przecież tak musi być, skoro praktykuje seks sado-maso), jesteś w błędzie. Grey jednak jest księciem z bajki i głównie ten fakt decyduje, że w przypadku „Pięćdziesięciu twarzy Greya” nie mamy do czynienia z literaturą erotyczną, a zwykłym romansidłem. Zamykanie w szufladki nie ma jednak większego sensu, bo wyznaję, że nie o to chodzi, czy coś się mieści, czy nie mieści w jakimś pojęciu. Nie mniej, seksu BDSM (skrót od ang. bondage & discipline, domination & submission) jest tu tak naprawdę jak na lekarstwo. I nie ma on w sobie nic z drapieżności czy perwersji, o jaką się go podejrzewa. Nie ma tu bynajmniej nic, o czym gdzieś już nie słyszeliśmy. Kajdanki, bicze, związywanie – to nie jest żadne novum. Ponadto, E.L. James ma może i dobre pomysły na same… hm… pozycje i figury, ale nie potrafi ich opisać w sposób, który naprawdę mógłby budzić jakieś podniecenie (a czy nie o to chodzi w literaturze erotycznej?). Jej warsztat językowy jest zbyt ubogi do opisywania seksu, czy to tradycyjnego („waniliowego”, jak dowiadujemy się od Greya), czy tego bardziej niegrzecznego. Ale cóż się dziwić, skoro bardziej doświadczeni od niej twórcy przyznają, że napisać wiarygodną scenę erotyczną jest bardzo trudno. Pani James jest w tym bardzo słaba. Jej zasób słownictwa jest bardzo ubogi. W konsekwencji, Ana najczęściej podczas seksu „rozpada się na milion kawałków”, a Grey krzyczy na nią: „poczuj to dla mnie, mała”. Ich dialogi, o ile można je tak nazwać, podczas zbliżeń, są kuriozalne. Problem z E.L. James polega też na tym, że – bez zagłębiania się w szczegóły, bo to nie miejsce na nie - jej wizja seksu jako takiego, jest mocno wyidealizowana. Z tego powodu książka ta jest bardzo szkodliwa, bo przekazuje młodym, niedoświadczonym dziewczynom (które niewątpliwie po nią sięgną, zważywszy, że jest ona ogólnodostępna) dalekie od rzeczywistości komunikaty na temat tego, jak będzie wyglądać ich życie seksualne, kiedy już w końcu je zaczną. Dość powiedzieć, że dziewczyna, która nigdy nie miała do czynienia z seksem, utratę dziewictwa wita od razu wielokrotnym orgazmem. W gruncie rzeczy „Pięćdziesiąt twarzy… „ pozostaje więc tylko tym, z czego się wzięło – fikcją, pobożnym życzeniem, rzeczywistością, w której fajnie byłoby żyć, ale która nie istnieje.
Analizować książkę z pozycji (uff, co za niefortunny dobór słów) domorosłego seksuologa można by jeszcze długo, ale bezpieczniej będzie przejść do innej ważkiej sprawy. Mianowicie - tłumaczenie. Choć już sam język oryginału z pewnością nie sięgał literackich szczytów (pozostańmy w klimacie książki), to jednak polski tłumacz solidnie przyłożył się do tego, by nie dać nam czytelniczej satysfakcji. W tłumaczeniu najbardziej rażą takie kwiatki jak „kuźwa do kwadratu”, „kurka wodna” i „o, święty Barnabo!”. Dlaczego Ana nie może normalnie przeklinać? Tak, wiem, jest zbyt niewinna, ale najbardziej wymowne słowo na „k” w końcu jednak pada z jej ust i to bodajże dwukrotnie. Jeśli jednak tłumaczka chciała pozostać wierna oryginałowi i włożyć w usta Any przekleństwa, które prawdziwymi przekleństwami nie są, jestem pewna, że przy dobrych chęciach znalazłaby w naszym potocznym słownictwie synonimy brzmiące mniej niecodziennie niż „kurka wodna”. Na tym jednak nie koniec. Ta książka ma tak naprawdę dwie bohaterki – Anę i – uwaga – jej „wewnętrzną boginię”. Nie dowiedziałam się z książki, czy każda kobieta ją ma, ale sądząc po tym, że często zastępowana jest ona „świadomością” (szczytem szczytów jest zdanie „moja świadomość wystawiła swoją somnambuliczną główkę”), domyślam się, że tak. Fakt faktem jednak, że gdy tylko pojawia się na horyzoncie „wewnętrzna bogini” Any, miałam ochotę rzucić tę książkę w kąt. Nietrafione jest też okazjonalne tłumaczenie nazwiska Greya na „Szary” („Pan Szary”). W języku angielskim gra słów jest w tym wypadku do wykorzystania, zwłaszcza że Grey ma szare oczy. Po polsku jednak nie jest to tak finezyjne. Zdaje się, że pani Monika Wiśniewska, która tłumaczyła „Pięćdziesiąt twarzy…” (choć świetnie przetłumaczyła tytuł „Fifty Shades Of Grey”), potraktowała tłumaczenie zbyt dosłownie. Zabrakło jej chyba odwagi, by zdobyć się na odrobinę inwencji. Być może to przez fakt, że pracowała na bestsellerze i bała się go „zepsuć”. No to się udało.
Skoro to książka tak źle napisana i wtórna, co wobec tego sprawia, że się ją pochłania, a nie czyta? Cóż, prawda jest taka, że można się przy niej po prostu zapomnieć. „To słodka udręka – do zniesienia… przyjemna - nie, nie od razu (…)” posługując się cytatem z Any. Nie od razu, ale w miarę czytania da się przywyknąć do stylu E.L. James i jej wewnętrznej bogini (być może to ona kazała napisać jej tę książkę) i czerpać po prostu pewną perwersyjną radość z tego, że oto mamy w ręku książkę, która niczego od nas nie wymaga. Z każdym kolejnym rozdziałem wzrasta poziom jej „szmirowatości”, a jak pewnie udowodnili amerykańscy naukowcy (albo wkrótce to zrobią), natura ludzka jest przewrotna i im niższy poziom coś reprezentuje, tym większą przyjemność sprawia nam obcowanie z tym. Z literaturą jest tak chyba w szczególności. Jasne, obiektywnie patrząc „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to strata czasu, zwłaszcza kiedy na półce stoją w kolejce do przeczytania „Ulisses” i „Czarodziejska góra”, ale jako guilty pleasure czytane dla totalnego relaksu po ciężkim dniu, sprawdza się doskonale.
Nie da się pisać o tej książce, bez analizy zamieszania, jakie wywołała. Rynek wydawniczy zaczyna zalewać fala „greyopodobnych” dzieł, aspirujących do miana literatury erotycznej. A to oznacza, że jest popyt. Trylogia E.L. James sprzedała się już w nakładzie 40 milionów egzemplarzy, a liczba ta cały czas rośnie. Kto kupuje? Oczywiście kobiety. I to w każdym wieku, choć to pewnie zależne jest od kraju. Wątpię, że w Polsce sięgną po nią typowe „mamuśki”, równolatki autorki. Ale w Stanach wiele kobiet po czterdziestce przyznaje, że dzięki lekturze tej książki, ich życie seksualne rozkwitło na nowo. Krytycy, recenzenci i dziennikarze szukają odpowiedzi na pytanie, co takiego jest w prozie James, że to właśnie ona rozbudziła uśpione fantazje. Tymczasem, wydaje mi się, że gdzieś w tym całym dyskursie zagubiło się sedno, o jakie chodzi w recenzowaniu literatury – czy warto po tę książkę sięgnąć? Nie ma na to pytanie łatwej odpowiedzi. Zachęcać do czytania słabej literatury nie wypada, ale z drugiej strony - jeśli ta książka jest dziś nie tyle książką, co zjawiskiem, to zainteresowani literaturą, feminizmem czy obyczajowością powinni po nią sięgnąć. I jestem przekonana, że prędzej czy później to zrobią. Nie widzę w jej przeczytaniu nic złego – jeden, góra dwa wieczory wyrwane z życiorysu, zmarnowane, nie do odratowania. Najważniejsze to podejść do lektury z dystansem i nie zapomnieć, że obok pseudoerotycznych romansów nadal istnieje jeszcze w świecie Literatura.
Malwina Sławińska
* tytułu recenzji nie wymyśliłam ja, lecz pani E.L. James
Wszystkie cytaty za: E.L. James „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, przeł. Monika Wiśniewska, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2012.
Oceny
Książka na półkach
- 50 730
- 8 906
- 4 195
- 2 245
- 673
- 640
- 444
- 298
- 263
- 218
Opinia
O "50 twarzach Greya" słyszałam już od dobrych kilku miesięcy, mimo że książka ta nie została jeszcze wówczas wydana w polskiej wersji. Czytałam skrajne opinie na jej temat, co tylko dowodzi, jakie emocje potrafi wzbudzić. Zakładam, że można mieć do niej stosunek typu "love me or hate me", tutaj albo coś jest czarne albo białe. Na tytułową szarość nie ma wbrew pozorom miejsca. :-)
Oczywiście, swoim zwyczajem, musiałam osobiście sprawdzić, o co ten cały szum, inaczej nie byłabym sobą i nie dałoby mi to spokoju. Nie będę ukrywała, że od początku byłam nastawiona do tej książki trochę na "nie", ponieważ, chyba gdzieś pod skórą przeczuwałam, że to, co tak naprawdę sprzedaje się w tej książce, to nie dobre "pióro" autorki czy ciekawy język, a seks, wyuzdanie, wulgarność. I wiele się nie pomyliłam, instynkt mnie nie zawiódł. Mam do tej książki tyle uwag, że w pewnym momencie stwierdziłam, że nie jestem pewna, czy będę je umiała wszystkie ogarnąć, nie popadając w totalny chaos myśli i dissów :-) Dlatego też zdecydowałam się podzielić moje przemyślenia na parę punktów. Od razu ostrzegam, że mój wywód będzie długi. Dla osób które nie czytały jeszcze książki: w notce znajduje się minimalna liczna spoilerów :-)
Język i nie tylko:
"Specyficzność" języka rzuca się bezlitośnie w oczy już po paru pierwszych akapitach. Jest on tak prosty, potoczny, ubogi i nieskładny, że trudno nawet próbować doszukiwać się w tym celowego zabiegu, naśladującego naturalny, spontaniczny potok myśli bohaterki. Oczywistością jest, że jest on wyłącznie wynikiem niedoborów warsztawowych autorki i jest dowodem na to, że z prawdziwym pisarstwem, to ona ma tyle wspólnego, co ja z fizyką kwantową. Liczne powtórzenia sprawiają niemal fizyczny ból. Jest to zarówno powtarzalnictwo leksykalne (ulubione słowa/sformułowania autorki: "kuźwa", "św. Barnabo" "bogini wewnętrzna" "purpurowe policzki" "rozkoszny ból w podbrzuszu") jak i powtarzalnictwo o podłożu treściowym, jak np. ciągłe zagryzanie wargi przez główną bohaterkę, które powtarzało się na każdej niemal stronie, doprowadzając mnie do szewskiej pasji i pomagając mi odkryć w sobie całe pokłady skłonności morderczych. Prócz tego, autorka lubuje się w tandetnych ( i mniemam,że według niej dość kwiecistych/poetykich) porównaniach, którymi z pewnością zawstydziłaby samego Paulo Coelho. Moim faworytem jest chyba następujący cytat: "jestem Ikarem, który znalazł się zbyt blisko słońca i w rezultacie spłonął". Zażenowanie objęło mnie wówczas zupełne. :-) Prócz tego mamy tutaj tantedne i tanie momenty jak np. upokarzający upadek przed wejściem na rozmowę z Greyem, czy "uratowanie" przed rowerzystą-walcem, kiedy to główna bohaterka zostaje zamknięta we władczych ramionach "pana". Nawet w meksykańskich telenowelach jest więcej polotu. Gdyby nie wątki "łóżkowe" książka niczym by się nie różniła o wydawanych seriami Harlequinów, a kto wie, czy nawet by jej do nich trochę nie brakowało. Nawet tam w końcu dowiadujemy się czegoś więcej na temat rzeczy tak, wydawałoby się, prozaicznych, jak wygląd bohaterów czy ogólnie pojęty opis otoczenia.
Główna bohaterka (Anastasia, vel Ana):
Nie będe owijała w bawełnę. Gdybym znała faktycznie osobę pokroju głównej bohaterki, chyba skończyłabym w Lublińcu, w przybytku znajdującym się przy ul. Jana III Sobieskiego 6. Jej po prostu nie da się lubić, niemożliwym jest, by czytać tę książkę i jednocześnie panować nad otwierającym się w kieszeni scyzorykiem. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim, pierwszym określeniem, jakie ciśnie mi się na usta jest: naiwna kretynka". Nie będę tutaj szukała eufemizmów i panowała nad językiem, bo ta postać wzbudziła we mnie tak silne emocje, że sorry Winnetou, ale się nie da. Przez niemal całą książkę miałam wrażenie, że Ana, zamiast mózgu, miała pod czaszką drugą macicę. Hormony z kolei zastąpiły jej chyba wszystkie szare komórki, co do jednej. Jej godność z kolei stwierdziła, że nie warto się z taką zadawać i już dawno powiedziała "sayonara". No bo, proszę, jak szanująca się dziewczyna/kobieta może godzić się na taki związek - chory układ, w którym jej partner, traktuje ją jak dmuchaną lalę, tyle że też taką, którą można czasami obić, jeśli ma się akurat ochotę? Wydaje mi się, choć może naiwnie, że jednak, gdyby jej IQ różniło się nieco od ilorazu inteligencji tłuczka do ziemniaków, już dawno powiedziałaby do kolesia "pieprz się, zwyrolu" i zawinęła od niego manele. Sugerowane jest, że bohaterka nie ma w sobie nic z "uległej", ale... gówno to prawda. Postać, jaką zarysowała E. L James jest tak przezroczysta i pozbawiona jakiegolwiek charakteru, że aż się prosi, żeby złapać ją i potrząsnąć porządnie za ten łeb z dwiema macicami i powiedzieć "dziewucho, otrząśnij się". Niby Anie przypisuje się cechę "niewyparzonej gęby", ale słaby z niej wujek Staszek i jeśli tak wyglądają cięte riposty, jakimi rzekomo obdarowywała swojego kochanka, to ja dziękuję, nie chcę wiedzieć, jak się wg tej skali przedstawia nieopanowanie tej sztuki.
Prócz tego, od samego początku autorka rysuje portret głównej bohaterki według wzoru: niewinna, dziewica prawie że orleańska, nigdy nie zakochana, śniąca na jawie i czekająca na księcia na rumaku albo jakiegoś innego Belmondo, najlepiej wyjętego żywcem z angielskich romansów. No i ba, ona nawet pijana nigdy nie była, taka "good girl" z niej! Nie mam nic przeciwko grzecznym dziewczynkom, o ile za chwilę nie okazuje się, że w rzeczywistości zaliczają się do gatunku "cnotka-niewydymka". Prócz tego, za każdym razem, kiedy wspominano o zagryzaniu przez nią warg, miałam ochotę wedrzeć się do książki, złapać za dowolny przedmiot, którego masa przekraczałaby 5 kg i zdzielić jej porządnie w ryj. No i jak tu ma jeszcze ręka ma nie świerzbić, kiedy czyta o nadzwyczajnym osiągnięciu , po którym jej "wewnętrzna bogini cmoka z zadowoleniem jak paw, kiedy on mówi, że łyka nasienie na szóstkę"...?
On (Christian Grey)
Już od początku książki, mam wrażenie, autorka próbuje wzbudzić w nas współczucie i próbować nas wmówić, że Zwyrol jest zwyrolem, bo miał ciężką przeszłość, patologiczne korzenie, traumatyczne przeżycia zmieniły go po prostu na zawsze etc. Biduliński wprost. Jednocześnie buduje się z niego pseudotajemniczy, zamknięty w sobie, nieosiągalny i niedostępny posąg, zaś poznanie jego myśli i choćby skrawka przeszłości, to wyzwanie porównywalne do zdobycia wszystkich smoczych kul i wywołania Shenrona. Nie raczy odpowiedzieć na podstawowe, zdawałoby się, pytania, zaś o jego ciężkim dzieciństwie Ana dowiaduje się z publicznego przemówienia (mówienie do setek osób o swojej traumie jest w końcu dużo prostsze, nie?) . Dla głównej bohaterki powinien to być jakiś policzek, upokorzenie, ona mu daje całą siebie (dosłownie i w przenośni), a on takie numery skubaniec odwala. Niech skonam... Nie sądzę, że należy się w tym bohaterze doszukiwać jakiejś psychologicznej głębi, analizować "trudny" charakter tego człowieka i jego "konduitę" w oparciu o jego niezwykle trudną przeszłość, chociaż zapewne tego życzyłaby sobie autorka. No ale jak zarysowała, po raz drugi, tak kiepską i płytką postać, to chyba ma względem czytelnika trochę zawyżone wymagania. Jeszcze jedna rzecz mnie bardzo interesuje i w zasadzie napawa jakimś optymizmem. Skoro taki człowiek, jak Grey, który w jednym momencie potrafił rzucić wszystko i przedostać się na drugi kraniec kontynentu i który w ogóle jest na każde pstryknięcie palcem (nie zawsze świadome) głównej bohaterki, nie przepracowując się jakoś specjalnie, jak można by było sądzić biorąc pod uwagę fakt, że jest on prezesem ogromnego przedsiębiorstwa, to może i dla mnie jest nadzieja i też kiedyś zostanę miliarderką? :-)
Związek/uczucie/ seks
Nie wiem, czy tak naprawdę da się mówić tutaj o jakimś większym uczuciu między głównymi bohaterami. Wydaje mi się, że miesza się/myli tutaj z pożądaniem w jakiejś zwierzęcej, pierwotnej wersji ;-) Książka nieoficjalnie reklamuje się jako damski erotyk, jednak powiedziałabym, że do erotyki tu jednak daleko, a zdecydowanie bliżej do zwyczajnego pismakowego porno i to niekoniecznie w wersji "soft". Powiedziałabym wręcz, że książka ta świetnie nadałaby się do wydania w odcinkach, na jakiejś stronie/blogu, której odbiorcami byliby nastoletni chłopcy z buzującymi hormonami i wypiekami na policzkach, którym brakuje jeszcze odwagi, by zajrzeć na RedTube'a :-)
Sama autorka zresztą w niewielkim stopniu skupia się na przybliżeniu "psychologicznym" relacji między Aną a Greyem, za to innych szczegółów nam nie żałuje i tam fantazji jej nie zabrakło. Szczytem wszystkiego była dla mnie scena w hotelowej łazience, która była już definitywnie ta decydującą, ostatnią kroplą w czarze goryczy i tym razem to mi żołądek się przewracał do góry nogami (bynajmniej nie z powodu rozkosznego skurczu). Ktoś, kto chciałby się dowiedzieć, co tak naprawdę trzyma Anę przy Greyu i kim tak naprawdę Grey jest, nie dostanie odpowiedzi. No, chyba, że sięgnie po kolejne części trylogii E. L James. Ale jak na razie, takie rozwiązanie wydaje mi się rozkoszą masochisty, choć, kto wie, może po takiej lekturze i ja nabyłam takich skłonności i kiedyś sięgnę po dalsze tomy. :-)
I żeby nie było - mimo wszystko zachęcam do tego, żeby tę książkę przeczytać, bo na pewno zajmie ona ważne miejsce (jeśli już nie zajęła) w światowej literaturze i warto sprawdzić samemu, z jakiego powodu tak się dzieje/stanie i odpowiedzieć sobie przy okazji na pytanie, czy ten świat nie stanął przypadkiem na głowie.
O "50 twarzach Greya" słyszałam już od dobrych kilku miesięcy, mimo że książka ta nie została jeszcze wówczas wydana w polskiej wersji. Czytałam skrajne opinie na jej temat, co tylko dowodzi, jakie emocje potrafi wzbudzić. Zakładam, że można mieć do niej stosunek typu "love me or hate me", tutaj albo coś jest czarne albo białe. Na tytułową szarość nie ma wbrew pozorom...
więcej Pokaż mimo to