Trzy poematy
- Kategoria:
- poezja
- Wydawnictwo:
- Biuro Literackie
- Data wydania:
- 2012-05-10
- Data 1. wyd. pol.:
- 2012-05-10
- Liczba stron:
- 108
- Czas czytania
- 1 godz. 48 min.
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-62006-49-6
- Tłumacz:
- Andrzej Sosnowski, Bohdan Zadura, Marcin Sendecki
Trzy poematy zbierają najważniejsze, a zarazem słynne, dłuższe utwory Jamesa Schuylera: „Hymn do życia”, „Poranek poematu” i „Parę dni”. Autor jest jednym z czterech klasyków nowoczesnego poetyckiego brydża szeroko dziś cenionej „nowojorskiej szkoły poezji” – najbardziej z nich horacjański i głęboko epikurejski (mimo niezliczonych dolegliwości i utrapień). Autorami przekładów są: Marcin Sendecki, Andrzej Sosnowski, Bohdan Zadura.
Porównaj ceny
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Mogą Cię zainteresować
Oficjalne recenzje
Wsłuchać się w zgiełk
Jestem złym odbiorcą poezji. Trzymając tomik, rzadko kiedy brnę przez całość szlakiem wytyczonym przez autora. Uświęcony układ tekstów, misterną konstrukcję następujących po sobie wierszy, pokonuję zazwyczaj nonszalanckim ruchem skoczka szachowego - kilka tekstów z początku, jakiś ze środka, potem finał. Nic nie sprawia mi większej radości czytelniczej niż swoboda, z jaką mogę włóczyć się na powierzchni zbioru liryków.
Jednak "Trzy poematy" Jamesa Schuylera postanowiłem potraktować jak połeć soczystej prozy i przeczytać całość od pierwszego do ostatniego słowa. Za jednym posiedzeniem, nie dając się uwieść pokusie błądzenia między kolejnymi partiami tekstów.
Rozpisane na przestrzeni niemal stu stron olbrzymie poematy przyprawiają o zawrót głowy – mój wzrok co chwilę ześlizgiwał się z wersu na wers; skupienie, jakie starałem się utrzymywać, roztapiało się w magmie krzyżujących się wątków, obrazów, metafor uwolnionych spod rygoru jakichkolwiek ograniczeń.
Podmiot liryczny tonie w strzępach dialogów, ścinkach przypominających się snów, obiegowych prawdach, komunałach, jakie wygłaszają ludzie, których postanowił uwiecznić. Przepiękne, plastyczne opisy natury kontrastują z brzydotą industrialnych przestrzeni. Dziwnej urody metafory trą ze zgrzytem o kolokwialne i obdarte z wszelkiej czułości sceny...
W samym środku tego bulgocącego tygla, niczym rozbitek uczepiony maszyny do pisania, unosi się sam Schuyler.
Ten pozbawiony ładu świat odsłoni przed nami prawdziwe oblicze, gdy zgodzimy się ze stwierdzeniem, że poeta chciał opisać to, co nazywamy egzystencją. Nie interesuje go życie, bo to słowo zakłada istnienie sensu, jakiegoś celu, w którego kierunku się pniemy. Tematem "Trzech poematów" jest właśnie egzystencja – zlepiona z przypadkowych obserwacji, bezinteresownej kontemplacji błahych szczegółów, nakładających się na siebie wspomnień, anegdot, czynności.
Wszystko pomiędzy narodzinami a śmiercią przypomina poemat dygresyjny, a może nawet szekspirowski "sen wariata", tak zdaje się mówić Shuyler. Ale w tej kakofonii zdumiewająco często słyszymy czyste nuty - piękno, cudowność, miłość, przywiązanie i poświęcenie.
Tomasz Fijałkowski
Książka na półkach
- 33
- 17
- 4
- 3
- 1
- 1
- 1
- 1
- 1
- 1
Opinia
Już kiedyś miałem przyjemność obcowania z tekstem tego obszernego, rozlewnego jak dorzecze Amazonki, poematu autorstwa jednego z klasyków współczesnej poezji, do dobra, współczesnej amerykańskiej poezji, no jeszcze bardziej dobra - poezji nowojorskiej.
Przyznać muszę, że prześlizgnąłem się wówczas po powierzchni tekstu, łowiąc tylko najgłośniejsze sygnały, by zbudować z nich wiarygodnie brzmiącą recenzję. Ostatnio jednak drugi raz sięgnąłem po Schyulera. Porządkowałem półkę z poezją i przypadkowo chwyciłem "Poranek poematu", który przeczytałem od początku do końca, snując się z tym tekstem po świecie.
Zacząłem czytać tak, jak Schuyler zaczął pisać (do czego się przed nami przyznaje – w samych majtkach naprzeciwko maszyny do pisania) – w najzwyklejszych, banalnych okolicznościach: w poczekalni u lekarza. Rzecz jasna nie byłem w samych majtkach… Miałem na sobie bokserki z Supermanem. Pod spodniami, oczywiście.
Wróciłem do domu, by usmażyć dzieciom naleśniki, i znów towarzyszył mi Schuyler. Udało mi się nie spalić kuchni. Potem przeniosłem się na taras, gdzie oczy z trudem wytrzymywały przerażającą biel stron, na które padały promienie słońca. Poemat skończyłem następnego dnia, leżąc w łóżku, pod grubą pierzyną.
Jako czytelnik zatoczyłem więc pewne osobliwe koło. „Poranek poematu” zaczyna się właśnie rano. Bohater budzi się. Jego kochanek-malarz (tak, proszę państwa, mamy tutaj zaawansowany homoseksualizm) wstał wcześniej i wyszedł w poszukiwaniu inspiracji. I chociaż możemy w pewnym stopniu śledzić kolejnych czynności, jakim poświęcił się podmiot liryczny, pracując nad tekstem, nie będzie dla nas istotne, co stało się wcześnie a co później. Dlaczego? Dlatego że poemat Schuylera rodzi się z powolnego, ale żarłocznego marszu myśli, których pożywką może być absolutnie wszystko, co zarejestrują zmysły lub co na swoją powierzchnię wyrzuci pamięć.
Kształty, barwy, ruch, ludzie widziani przez okno, zapachy, dźwięki, cisza… W końcu epizody, drobinki życiorysu, mniej lub bardziej wstydliwe fragmenty wydarzenia układają się w wielowątkową spowiedź podporządkowaną zasadzie dygresji. Zaduma miesza się ze smutkiem, a ten chwilami rozświetlony jest subtelnym humorem.
I powiem Wam jedno – żadna książka należąca do tzw. literatury popularnej, głównonurtowej, nie da mi tego, co dać mi może taki Schuyler. Po kilkudziesięciu stronach wynurzeń poety, poczułem, że jest mi bardzo blisko do tego kogoś, kto opowiadał, jak na przykład poderwał marynarza lub jak walczył z chorobami wenerycznymi. (Oczywiście mnie do takich przygód absolutnie nie ciągnie…)
Miałem tak czytając „Szumy, zlepy, ciągi” Białoszewskiego. Po kilkunastu krótszych lub dłuższych „wypisach z rzeczywistości”, bardzo często anegdotach bez pointy, opanowało mnie przedziwne wzruszenie. To nie dające się wytłumaczyć przeświadczenie, że o wszystkim, co spotkało Mirona i jego znajomych, opowiadał on właśnie mnie. Nikomu innemu. Niestety pojawiła się również dojmująca samotność, uczucie opuszczenia, gdy wyszedłem poza teren tekstu.
To chyba siła wielkiej, nie zatrutej komercyjną stęchlizną, literatury, która jest w stanie złamać barierę pomiędzy piszącym a czytającym. Kto wie, czy nie obcując właśnie z poezją, nie doświadczamy prawdy o człowieku. Nie o bohaterze literackim (choćby był najlepiej skonstruowany), ale właśnie o człowieku, który w sposób totalnie otwarty, bezwstydny opowiada nam o swoich słabościach, kompleksach, obsesjach i fantazjach.
Być może ta odarta z wszelkich zasłon i filtrów literatura będzie razić ekshibicjonizmem, być może jest dowodem na bardzo amerykańską tendencję do „otwierania się” przed wszelkiej maści psychoanalitykami – przed ojcem, matką, przyjacielem, kochanką, więc dlaczego nie przed czytelnikiem?
Ja jednak z ogromną przyjemnością przedzierałem się przez gęstą plątaninę tej poezji i po cichu fantazjowałem sobie, że ludzie w poczekalni u lekarza nie będą „Gali” czy innego „Twojego Imperium” czytać, tylko sięgną po coś, co naprawdę powie im coś istotnego o życiu…
Już kiedyś miałem przyjemność obcowania z tekstem tego obszernego, rozlewnego jak dorzecze Amazonki, poematu autorstwa jednego z klasyków współczesnej poezji, do dobra, współczesnej amerykańskiej poezji, no jeszcze bardziej dobra - poezji nowojorskiej.
więcej Pokaż mimo toPrzyznać muszę, że prześlizgnąłem się wówczas po powierzchni tekstu, łowiąc tylko najgłośniejsze sygnały, by zbudować z...