-
ArtykułyCzytamy w weekend. 19 kwietnia 2024LubimyCzytać319
-
ArtykułyPrzeczytaj fragment książki „Będzie dobrze” Aleksandry KernLubimyCzytać1
-
Artykuły100 najbardziej wpływowych osób świata. Wśród nich pisarka i pisarz, a także jeden PolakKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyPięknej miłości drugiego człowieka ma zaszczyt dostąpić niewielu – wywiad z autorką „Króla Pik”BarbaraDorosz2
Cytaty z tagiem "scena miłosna" [5]
[ + Dodaj cytat]Typowym argumentem w „scenie” jest uzmysłowienie innemu, co mu się ofiarowuje (czas, energię, pieniądze, pomysłowość, inne związki itd.); chodzi o to, by wypowiedzieć replikę, która nakręca całą scenę: A ja? A ja? Czy ja ci mało daję? Dar ujawnia wówczas próbę sił, której jest narzędziem: „Dam ci więcej, niż ty mnie dajesz, i w ten sposób będę nad tobą panował”.
Kiedy dwa podmioty kłócą się wedle uregulowanej wymiany replik, tak aby mieć „ostatnie słowo”, oba już są małżonkami: scena jest dla nich spełnianiem prawa, praktykowaniem języka, którego są współwłaścicielami; każdy po kolei, mówi scena, co oznacza: ty nigdy beze mnie, i na odwrót. Taki jest sens tego, co eufemistycznie nazywamy dialogiem: nie słuchać siebie nawzajem, lecz wspólnie podporządkowywać się egalitarnej zasadzie podziału dóbr języka. Partnerzy wiedzą, że konfrontacja której się oddają i która ich nie rozdzieli, jest w równym stopniu pozbawiona skutków co perwersyjna rozkosz (scena jest swoistym sposobem sprawiania sobie przyjemności bez ryzyka, że spłodzi się dziecko). Wraz z pierwszą sceną język zaczyna swą długą karierę niespokojnej i bezużytecznej rzeczy. To dialog (popis dwóch aktorów) skaził Tragedię, zanim pojawił się Sokrates. Monolog został w ten sposób zepchnięty na obrzeża ludzkości: w tragedię archaiczną, w niektóre formy schizofrenii, w miłosne solilokwium (przynajmniej póki „utrzymuję się” we własnym obłędzie i nie ulegam chęci wciągnięcia innego w regulowaną kontestację języka). Tak jakby protoaktor, szaleniec i zakochany odmawiali pasowania siebie na bohatera słowa i podporządkowania się językowi dorosłemu, językowi społecznemu podpowiadanemu przez złą Eris: językowi powszechnej neurozy.
Choć nieistotna, scena walczy jednak ze swą nieistotnością. Każdy partner marzy w scenie o tym, by mieć ostatnie słowo. Mówić jako ostatni, konkludować to nadawać przeznaczenie temu, co zostało powiedziane, to poskromić, posiąść sens, rozdawać go i nim uderzać; w przestrzeni mowy ten, kto przychodzi ostatni, zajmuje miejsce nadrzędne, przewidziane, wedle reguły przywileju, dla profesorów, prezydentów, sędziów, spowiedników: każda walka językowa ma na celu zdobycie tego miejsca; ostatnim słowem rozprzęgam, :likwiduję” przeciwnika, zadaję mu śmiertelną (narcystyczną) ranę, zmuszam go do milczenia, kastruję z wszelkiego słowa. Scena toczy się dla takiego właśnie tryumfu: żadną miarą nie chodzi o to, by każda replika przyczyniła się do zwycięstwa prawdy i powoli prawdę tę budowała, lecz o to jedynie, by ostatnia replika okazała się dobra: liczy się ostatni rzut kośćmi.
Pewnego dnia będę wspominał tę scenę, zapadnę się przez nią w przeszłość. Na równi z pierwszym zachwyceniem, scena miłosna składa się jedynie z pogłosów: jest anamnezą, która odnajduje wyłącznie nieistotne, w żadnej mierze nie dramatyczne rysy, tak jakbym wspominał sam czas i tylko czas: to zapach bez podłoża, ziarnko pamięci, zwykła woń; coś niczym czysty wydatek, jaki tylko umiało wypowiedzieć japońskie haiku, nie przypisując im żadnego przeznaczenia.
Nie pamiętam, czy było to w połowie delegacji, czy już bliżej końca, ale pewnego popołudnia zadzwonił dzwonek do drzwi. Zbiegliśmy się wszyscy. Mama otwarła drzwi, a za nimi ukazał się ojciec z walizkami w ręku. Matka jęknęła:
- Kazik, co się stało?
- No nie mogłem bez ciebie – odparł spokojnie.
To była najpiękniejsza scena miłosna, jaką widziałem w życiu.