cytaty z książek autora "Paweł Sołtys"
Niektóre historie się pamięta, a niektóre pamiętają ciebie i wyciągają rękę, żeby cię poddusić w najmniej spodziewanych chwilach.
Ludzie zatrzymali przy sobie koty chyba po to, by mieć na co dzień trochę tajemnicy, czegoś, co nie będzie wielką religią, tylko powszednim obcowaniem z niepewnością. Może zastępują im domowe duchy i skrzaty. A zresztą co to za różnica?
Wydałem się sobie bardzo elegancki, a śmiechy kolegów ułożyłem tam, gdzie wcześniejsze docinki i krzywe spojrzenia, w cichym schowku na późniejsze nerwice.
Ludzkie "zawsze" jest kruche i pęka od uderzenia paznokciem w białą ladę baru Astoria w Uniwersamie Grochów.
Gdy już przysypiałem, babcia niekiedy śpiewała mi cicho. Śpiewała po polsku i w językach, których nie znałem, ale to nieważne, bo sny są międzynarodowe i nic im nie szkodzi parę kropel obcej piosenki.
Nie umiałbym tego dokładnie opisać, ale kiedy żyjesz z kimś siedem lat, po prostu wiesz, że źle leży, że tak się nie leży, kiedy wszystko jest w porządku.
Rozmawiały o jakichś idiotyzmach. Dużo było w tej rozmowie anglicyzmów wklepanych polską fleksją, żeby nie wystawały, jakieś wakacje w Mielnie i picie wódki z jakimś Andrzejem. Pojąłem, ze jestem dziadem i że to nie są jakieś idiotyzmy, tylko życie, choć opowiadane w języku, który już nie jest mój. [...] Byłem przez te kilka minut w Kraju Młodych Dziewczyn. Trochę jak na Słowacji, niby się dogadujesz i rozumiesz, ale to jednak zagranica.
Lubiłem te wieczory i tych pozornie nieskomplikowanych ludzi, którzy zwykle woleli pogadać, niż pomilczeć, a i milczeli jakoś tak po ludzku, nie robiąc z ciszy papieru ściernego.
Albo kiedy człowiek chciałby być płytki jak wysychające rozlewiska w Kamieńczyku. Płyciutki, żeby sięgnąć w siebie i żeby zaraz był opór - materia, życie, dno. A on sięga, sięga po coś i niespodziewanie zapada mu się ręka, ramię, i już jest cały w sobie, w ciemności, i się okazuje, że to już gdzie indziej, i mało widać, tylko się nasłuchuje, jak własna przeszłość i cudze coś tam szepczą, z czegoś chichoczą, nad czymś popłakują.
Przymierzałem odpowiedzi w głowie jak czapki, ale żadna nie pasowała, w każdej wyglądałem jak idiota, więc próbowałem strażnika rozproszyć.
Nawet ja się uśmiechałem, wziąłem łyk piersiówki, ale żadna ze wskazówek, które miałem w miejscu serca, nie ruszyła się o milimetr. Zresztą już nigdy się nie ruszyła, ale co ja wam będę opowiadał, ludzie miewają gorsze rzeczy w miejscu serc.
(...) chwile nie czują, że będą wspomnieniami, może wtedy starałyby się bardziej.
No więc niedawno zoriętowałem się, że nie będę już sprawniejszy, przystojniejszy ani młodszy. Mogę tylko więcej wiedzieć. Doczytać to, czego nie doczytałem. Domądrzyć się czymś...
Siedzimy w mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty. Wyobrażam sobie monstrualny gramofon grający tę wielką płytę, nasze życie, mnie, siostrę na obcasach i tych dwoje przed telewizorem.
Albo kiedy człowiek chciałby być płytki jak wysychające rozlewiska w Kamieńczyku, Płyciutki, żeby sięgnąć w siebie i żeby zaraz był opór - materia, życie, dno. A on sięga, sięga po coś i niespodziewanie zapada mu się ręka, ramię, i już jest cały w sobie.
I on cały tydzień sobie żył, nie poznałbyś, handlował sprytnie, śmiał się, jakieś baby szczypał. Taki podstarzały warszawski chłopak, cwaniak z Grzesiukowej piosenki. A w niedziele się zamykał i chlał. Zaglądałem parę razy przez okno, bo to tuż obok nas było: siedział, tępo patrzył przed siebie i wlewał jak w studnie. Chyba nawet nie płakał, na pewno tam krzyków nie było czy jakichś awantur. Lał w siebie, aż się obalał na stół, a ja stałem - mały dzieciak wtedy, i z tych opowieści, z tych szeptanek płakałem czasem za niego.
Ludzie zatrzymali przy sobie koty chyba po to, by mieć na co dzień trochę tajemnicy, czegoś, co nie będzie wielką religią, tylko powszednim obcowaniem z niepewnością.
Z opowiadania "Spacer".
Próbowałem spojrzeć przez deszcz, przez wielką płytę, przez zmokłe krzaki i ceglaną ścianę, przez ciemność i głowę Andrzeja - co tam jest w środku, co tam się wyrabia z tymi jego myślami w kształcie sztyletów.
Rzucił w nią tym banknotem. Trafił w tabliczkę, na której miała napisane swoje prawdziwe imię. Zabrał butelki i za chwilę był już za szklanymi drzwiami. Tak jakoś, że ani nie wyszedł, ani nie wybiegł. Nie ma takiego słowa.
Zdaje mi się, że widzę czoło przyciśnięte do szyby i oczy, ale po chwili rozumiem, że to nie to, jestem jak surowy ojciec, który zbiera wszystkie wycinki o karierze syna, ale nigdy do nie nie dzwoni, przed sobą udaje, że tej teczki w szafie nie ma.
Tylko wspomnienia są odpowiednio gęste, mazoliste, przedziera się przez nie czlowiek jak przez błoto, przez ciężkie brązy i lepkie szarości.
No więc niedawno zorientowałem się, że nie będę już sprawniejszy, przystojniejszy ani młodszy. Mogę tylko więcej wiedzieć. Doczytać to, czego nie doczytałem. Domądrzyć się czymś...
Wierzyłem w życiu w różne bzdury, a sumienie nosiłem w najmniejszej, kurewsko wewnętrznej kieszeni. Domyślając się jednak, czy raczej - wierząc, że nie na próżno, że może się przyda. (s.64).
- Ciociu, a przed wojną to gdzieście chodzili w niedzielę?
I ciocia Stefania, na którą - Bóg mi świadkiem - nikt tak nigdy nie powiedział, opowiadała. O rzece, o dzieciach, które nad rzeką zapominały, w jakim języku się modlą, bo do rzeki modli się skokami, piskiem i pluskiem, o księdzu pijącym z popem, a potem o tym, jak popa powiesili, a ksiądz się uchował, i jak dzieci przypomniały sobie, w jakim języku się modlą, i repetowały karabiny albo wyjeżdżały gdzieś, gdzie nikt nie miał znaleźć ich ciał. Później kręciła głową, starannie ułożona fryzura gubiła dwa, trzy kosmyki, kręciła głową i mówiła:
-Ale to nie wróci. Ani dobre, ani złe nie wróci, i po co o tym?
Idę i rymują mi się te domy i ogródki. Niedokładnie, ale się rymują. Przy którymś z kolei - plastikowy śmietnik. I obok niego, tak żeby można było sięgnąć przez szparę pod płotem, patelnia. Używana, ale całkiem dobra. Dość głęboka, z drewnianą rączką, wyszorowana. (...) Moja głowa jest taka, że od razu wie: ktoś odumarł te garnki i patelnię. I dzieci albo wnuki pomału opróżniają dom z barachła. Komuś się może przydać, a kupić przecież nie kupi. Patrzę na ten dom zrymowany z innymi jak dom w żałobie.
Listy umarłych do umarłych. Niedzisiejsza kaligrafia, zawijasy, indywidualność liter, jakby każdy z piszących miał trochę własnego języka. Słowo "rozstanek", którego nie umiem przyporządkować do żadnej gwary, więc mogę udawać, że to rozstanie wbite w poranek gdzieś w Pińsku albo w Gliwicach, ktoś poranną godziną kogoś żegnał.
(...)
Kartki żółkną, atrament i tusz blakną. I tak powinno być: listy spóźnialskie w stosunku do ludzi, jednak za nimi podążają, idą w podobną rozsypkę. Tak powinno być. Ale ja układam je i skanuję. To jedno z tych cudownych i absolutnie bezsensownych zajęć, które lubię. Jak zbieranie długopisów, przepisywanie ręcznie cytatów z książek, opisywanie zdjęć, do których zagląda się raz na parę lat.
(...)
Podwójne znaczenie słowa "stos". Przede mną stos listów, dokumentów, kartek. Wystarczyłby żar papierosa. Wszystkim już nadałem drugie cieniste życie w pamięci komputera, a nawet w chmurze netu. Ale wciąż na nie patrzę. Cała bezradność w jednym miejscu, wszystko to nie waży nawet pół kilo.
To jedno z tych cudownych i absolutnie bezsensownych zajęć, które lubię. Jak zbieranie drobiazgów, przepisywanie ręcznie cytatów z książek, opisywanie zdjęć, do których zagląda się raz na parę lat.
(...) śmiechy kolegów ułożyłem tam, gdzie wcześniejsze docinki i krzywe spojrzenia, w cichym schowku na późniejsze nerwice.
- Spodziewałem się, że to jednak ona będzie pić za spokój mojej duszy. Zresztą kto to może powiedzieć, czy te dusze nasze naprawdę nic nie robią, tylko marzą o spokoju? Może właśnie dopiero tam, już po ciszy pogrzebu, zaczynają się wyczyny? Dusze przecież lekkie, mogą szybko wpaść, nabroić i zwiać, kto je będzie łapał?
- Pan profesor jest wierzący jednak.
- E, za słabo, żeby o tym rozmawiać.
- Czyli ateusz?
- Nie, zbyt wierzący i za słabo wierzący. Tu trzeba by jakiejś stanowczości, a u mnie to raczej rozwodnione, wie pan, ja jestem rocznik trzydziesty ósmy, ja się napatrzyłem.