cytaty z książki "Lala"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Powtarzanie rzeczy pięknych i mądrych jest piękne i mądre samo w sobie i należy do takich samych cnót, jak karmienie głodnych, opiekowanie się zwierzętami, podlewanie roślin i udzielanie jałmużny".
Jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było, i nigdy tak nie będzie, żeby jakoś nie było
Czy może przeżył wojnę? Pewnie nie, tak dobrzy ludzie rzadko kiedy mają tyle tupetu, żeby przeżyć.
Bogowie bowiem dręczą śmiertelnych, ukazując im prawdę jedynie wtedy, gdy maja pewność, że nie zostanie przez nich pojęta.
A co to jest osiemdziesiąt jeden lat dla młodej kobiety?- powiedziałaby sentencjonalnie babcia.
Waldorff kiedyś stracił na wiele lat pracę w "Przekroju", bo napisał, że z dzieciństwa pamięta pastuszków grających na fujarce, ale odkąd wszyscy pastuszkowie poszli w ministry, nie ma komu grać na polskiej wsi.
(...) każda z opowieści ma swojego ulubionego słuchacza, a każdy słuchacz-opowieść
Kiedyś, wyobraźcie sobie, babcia, a miała już wtedy dziewięćdziesiątkę... no i wróciła. Z trwałą ondulacją. "Mam ponad dziewięćdziesiąt lat - powiedziała - i głupio byłoby umrzeć, nie mając ani razu trwałej ondulacji".
No i zaprowadził mnie; kapitan postawny, chłop na schwał, chociaż wojsko okupacyjne. Po francusku mówił, to już dobrze. „Proszę zabrać pańskiego konia z obory i wprowadzić go do stajni. Obora musi być dla mojej krowy”. „A dlaczego? Niech pani trzyma krowę w stajni”. „Stajnia jest wielka i krowa w niej zmarznie”. „A mój koń nie zmarznie?” „A pański koń mleko daje?” Pomyślał, pomyślał, kazał wyprowadzić konia do stajni. Poszliśmy razem do dworu, bo chciał wybrać pokoje na kwatery. „No coś takiego - mówił, rozglądając się dokoła - coś takiego. Nigdy się nie spodziewałem, że w polskim domu znajdę tyle pięknych obrazów, tyle wspaniałych książek, tak wykwintnie urządzone wnętrza”. A ja sobie myślę: „O draniu, o huncwocie, a co myślałeś, że przyjedziesz do Polski i znajdziesz mongolskie jurty i białe niedźwiedzie?”, i odpowiadam mu: „A wie pan, ja nigdy nie spodziewałam się, że jakiś Niemiec to zauważy”. „Jeden: jeden” - powiedział i uśmiechnął się szeroko.
(...)zatelegrafowałam do Kielc: "Stało się coś strasznego.Lala". Przychodzi odpowiedź od matki: "Co się stało?Ciąża czy choroba? Mama". Znów idę na pocztę: "Zgubiłam pierścionek z szafirem.Lala". I kolejna odpowiedź: I co, głupia, w palec zmarzniesz?".
Pewnego popołudnia, kiedy gotowałam obiad, spytałam:
– Mógłby Pan mi podać sól, która stoi na kredensie za Pana plecami?
– Podałbym ją Pani bezzwłocznie, ale na kolanach usiadła mi kotka, a przecież nie mogę jej spędzić, bo by się na mnie śmiertelnie obraziła.
Jedno skrzydło szerokich wrót było uchylone i przez kratę widzieliśmy miodowe wnętrze katedry-złocistą bitą pianę barokowych ołtarzy, plemię anielskie i ciemne stalle.
Rzeczy utracone nie żyją - lezą w ziemi i fruną w powietrzu, bez grobowców.
Żołnierz przeprosił panią za to, że porwał jej córeczkę, ale, jak tłumaczył, jest silny i masywny, i gdyby coś się stało, odłamki bomb powbijałyby się w jego cielsko, a dziewczynki by nie drasnęły. (...) I powiedział, że też ma córeczkę w jej wieku.
Wszyscy starali się go ignorować i nie dopuszczać do siebie myśli, że być może jest całkiem dobrym i przyzwoitym człowiekiem. W ogóle że może być człowiekiem.
Odmiana jest rozkoszą ludzkiej duszy - i stąd trudno wierzyć, by zwykłe ciche tchnienie oznaczało śmierć.
- A młyn pan tu ma?
- Mam.
- A ubezpieczony od ognia?
- Nie.
- To niech pan ubezpieczy.
- Eeee, panie radco...
- Niech pan ubezpieczy, bo chłopi pana spalą.
Nie ubezpieczył. Spalili.
- A co tam piszesz? - pyta babcia znad jakiegoś pisma.
- Powieść o tobie, babciu.
[...]
- I jak ci idzie?
- Fatalnie. Nic się nie klei. Bo albo muszę iść chronologicznie, a to bez sensu, bo ty nigdy nie opowiadasz chronologicznie, albo dygresjami, a wtedy nikt się nie zorientuje, o co chodzi.
- To sobie przeczyta dwa razy.
- No, pewnie jest to jakiś sposób.
Początek przeważnie zaplata się jak jakiś na wpół roślinny wąs, na wpół zwierzęcy chwytny ogon; owija się wokół przedmiotu, osoby, zapachu, anegdotki, a potem szaleje, szaleje, puszcza odrosty i rozplenia się w całe zagajniki słów i point; niepowstrzymywany, mnoży się bez ładu i składu, studzi herbaty, rozgotowuje makaron, płoszy z pamięci ważne sprawy. Ot co.
Idę kiedyś na targ warzywny w Brukseli. Kupuję to, śmo, owo, wreszcie pęczek marchewki od jakiejś kobity. Zorientowała się po akcencie, że jestem nietutejsza, i pyta, skąd pochodzę. Ja, że z Warszawy. „To w Rosji, prawda?” „Nie”, mówię, „w Polsce”. „W Polsce? A nie w Rosji?” „Nie, w Polsce." „A tak”, dodaje po dłuższym zastanowieniu, „może i w Polsce. Słyszałam, że wojna to was nie oszczędziła”. „Cóż, rzeczywiście, sporo wycierpieliśmy”, odpowiadam. A ona na to: „Tak, tak. A i u nas w Brukseli co to się działo! Jakie straty. Tylko na mojej ulicy w jedenastu domach szyby wybiło", i patrzy na mnie ze współczuciem. Chcę płacić, a ona na to: „Nie, jak pani z Warszawy, to niech pani nie płaci”, no i dała mi za spaloną Warszawę pęczek marchewki.
Ale to jeszcze nic. Ewa miała narzeczonego. Nazywał się Mech. Trudno. Mech był, jak sama nazwa wskazuje miły. Był również, na co nazwa specjalnie nie wskazuje, inteligentny i uroczy.
Należy to do sekretnej natury opowieści; podobny początek może też oznaczać różne końce, a różne początki mogą prowadzić do tego samego finału.
I wtedy, w czasie podniosłej ceremonii zawarcia związku małżeńskiego cioci Mechowej na środku kościoła pękła gumka w majtkach. I majtki spadły na posadzkę. Opatrzność - rzekła babcia namaszczonym tonem, jakże rzadkim w jej opowieściach - obiera sobie najosobliwsze ścieżki.
Parę tygodni później siedzieliśmy z rodzicami i ciotką przy obiedzie, pamiętam, że był akurat barszcz małorosyjski, i nagle mama spytała: „Walerianie, widziałam na płocie jakiś dziwny wyraz, «chuj», czy jakoś tak. Co to znaczy? Czy to jakiś skrót? Nazwa jakiejś partii?” Tata spurpurowiał i zakrztusił się barszczem, a zaraz potem zakrztusił się jeszcze bardziej, bo zauważył, że ja też się czerwienię. Ale mama już tak miała; na przykład nigdy nie powiedziałaby „burdel”, ale kiedy widziała bałagan, często mówiła: „Jaki straszny bardak”, bo myślała, że to takie ładne rosyjskie słowo na nieporządek.
Przychodzi do pokoju i mówi, że chce wyjść.
- To najpierw do łazienki na siusiu.
- Już się zsiusiałam. W majtki.
Patrzę, a całe spodnie mokre do kostek.
- O Jezu, co ty, pieluchy nie miałaś?
- Miałam.
Nie miała.
- To fotel też mokry?
I tu, uwaga, słowo-majstersztyk:
- Przy-pusz-czal-nie.
Piękne słowo, „przypuszczalnie”. Zauważyłem to któregoś dnia przy śniadaniu. Takie eleganckie, nienarzucające się; młodzi ludzie mówią w ostrych kategoriach: „nigdy”, „zawsze”, „wszędzie”. Ja sam często piszę „wszystko”, „ostatni”. A babcia: „przypuszczalnie”. Nikt teraz tak nie mówi; słówko z chłodnego, wyważonego słownika radcy Karnauchowa.
Ale babcia już nie pamięta. Ostatnio siedziała z nami przy stole i nagle zapytała mamę:
- Haniu, czy mi się już wszystko miesza, czy ja miałam bardzo bujne życie erotyczne?
Babcia Wanda z Dziewiątkiewiczów była niziutką, drobną kobietą o stosownym do jej rozmiarów rozumku. Dożyła sędziwego wieku lat dziewięćdziesięciu - może dlatego, że jej niewielkie ciało zużywało małe porcje czasu, a doniosłe wydarzenia oszczędzały ją, omijając szerokim łukiem".
Dla mnie jednak cudowność była podówczas - i jest chyba nadal - oczywistą naturą świata.