cytaty z książek autora "Anna Fryczkowska"
[...] idea małżeństwa z rozsądku - na pewnym etapie życia ważniejsze jest, by nie być samemu, niż żeby być dokładnie z tą osobą, której się pragnie.
Tradycyjny podział ról domowych jest bardzo fajny. Dla tej strony układu, która zmęczona wraca z pracy i zastaje wszystko posprzątane oraz ugotowane.
Odwróciła od nich wzrok i zamarła. Te wszystkie książki... Cała ściana półek wypchana po brzegi. Nigdy nie widziała tylu w czyimś domu. W bibliotece szkolnej też nie.
To musiało być pożądanie, tyle o nim czytała.
Najważniejsze, że się kochamy i chcemy być razem. Tak, Renato. Ślub wiele w życiu nie zmienia.
Tunia gotuje tradycyjnie, tanio i obficie. Gdyby pochłaniać tyle, ile ona nakłada, człowiek po roku obudziłby się o dziesięć kilo grubszy.
Można kochać człowieka, którego się nie urodziło. Można, nawet gdy to mały człowiek.
Jedna mama to strasznie mało, gdy oni mają jedną od rad i pokrzykiwania, drugą od przytulania i wypłakiwania.
Tata chodzi do pracy, jak mama Anita, a mama Tunia załatwia sprawy domowe - taki model rodziny zawsze wydawał się Dobrochnie równie naturalny, jak wschody i zachody słońca.
Co tam rząd, parlament, sądy i czwarta władza. Tu rządzi piąta: ludzkie gadanie.
Pokaźna klocowata połowa, zamieszkiwana nadal przez pozostałego przy życiu bliźniaka, raz do roku, dziesiątego kwietnia, obstawiana jest zniczami i biało-czerwonymi chorągiewkami tak obficie, że bliźniak z bliźniaka na pewno dostrzega je zza przykurzonych okien i wysokiego szpaleru krzewów porastającego szczelnie ogrodzenie.
No bo co to za pomysł, że spoiwem związku dwojga ludzi mają być miarowe ruchy, którym towarzyszą posapywanie i czerwone policzki?
Mój dzień, myśli Tunia. Ale nie do końca cieszy ją ta myśl. Nasz dzień, może to brzmi lepiej. Nasz, mój i Wojtka. I Anity, na szczęście również Anity.
Nikt w nią nie mierzył, po prostu przez chwilę ich rodzina ucieleśniała to, czego Polacy się bali, czego być może nienawidzili, co ich drażniło. Inność.
Ma nadzieję, że to prawda, ale boi się sprawdzać.
Tunia uśmiechnęła się do regałów. Tu mieszkają swoi ludzie, stwierdziła. Są swoi, mają to, co ona lubi, i więcej jeszcze. Zrozumiała, że nie chce tu zostać na przeczekanie, tylko na zawsze.
Nie ma się co w życiu rozsiadać, zawsze może się okazać, że trzeba będzie zaraz wiać.
I tak sobie maszerujemy w wesołym, długim pochodzie. Najbardziej lubię tę część popisu, przedsionek radości czasem bywa radośniejszy niż sama radość, czekanie jest piękniejsze niż spełnienie.
Wtulam się w niego, bo ciepły jest, mocny i żywy, plecy ma twarde, mocarne. Wstrzymuję oddech, wsłuchuję się w niego i podłapuję rytm, oddychamy razem, powoli. Wspólnie. Takie to z nas małżeństwo. W podróży.
Czarniecki nie byłby zachwycony, że na pamiątkę dostał taką mało ważną uliczkę, której asfalt skrywa bruk, istotną tylko dla skracających sobie drogę do Centrum, gdy na Wisłostradzie są korki. I przy której mieszka dziwaczna, coraz bardziej niekompletna rodzina.
Miłość to niewola, myśli, ale jeśli ma trwać w tej niewoli, to dobrze, że trzyma ją w niej Wojtek.
Głos mi się łamie, bo sama mam łzy w oczach. Ale nie należy się wstydzić emocji na scenie, mówi zawsze Arnoldo. Emocje są ważne i dobrze się oglądają. Akordeonista polecony przez Tytoniową nie umie się już opanować i jednak wyskakuje z Pierwszą Brygadą. Ludzie wstają, śpiewają, płaczą, pełen sukces. Wszyscy się ogrzali wzruszeniami i śmiechem, jesteśmy zadowoleni.
... przecież ledwie przekroczyła czterdziestkę, najpiękniejszy wiek, ciągle dużo energii, ale i nabyta z czasem wiedza, jak tę energię lokować.
Gdyby wszyscy byli tacy sami, byłoby przecież nudno. Ludzie mają różne potrzeby. Dla wszystkich jest miejsce, pod warunkiem, że nie są zagrożeniem dla innych.
- No właśnie, zagrożeniem. Oni wszyscy są dla nas zagrożeniem.
- Czyżby? Terroryzm to kwestia prywatnych wyborów, a nie tego, w jakiej rodzinie kto wyrósł, w jakim języku i do jakiego boga się modli.
Ale nie, nie jestem chora. Ja mam tylko w środku taką pustkę, która gdy się zdenerwuję czy zmartwię, każe mi pochłaniać wielkie ilości jedzenia. Wtedy czuję się lepiej.
Ten, kto wymyślił wzruszenie ramionami powinien zostać patronem jakiejś szkoły, ponieważ to jest gest naprawdę przydatny. Na pewno dużo bardziej niż niejeden wiersz.
Porządek musiał przecież być, życie należało ustawiać jak snopy na polu, zgrabiać jak siano w kopy na łące. Wszystko miało swoje miejsce i czas, należało tego pilnować.
Kiedy ojciec umarł, przeraziłem się, że teraz już wszystko jest wiadome. Że gdzieś tam czeka inny los, inni ludzie, inne pola, inne pagórki, inne chałupy, inny dwór, inny kościół i inny cmentarz, a ja przez naszą gospodarkę nigdy stąd więcej niż na dziesięć wiorst nie odjadę.
Pomagał, ile dał radę. Nie był jeszcze całkiem stary, niejeden w jego wieku przecież pańszczyznę całymi dniami odrabiał.