cytaty z książek autora "Maryla Szymiczkowa"
W Krakowie „przebaczenie” było wyłącznie terminem teologicznym, bez praktycznego zastosowania w życiu codziennym.
(...) świadomość cudzych błędów zawsze pomaga pogodzić się z błędami własnymi. Choć - jak również wiemy - nie rozwiązuje problemów , które za sprawą tych błędów powstały.
...w starożytnym mieście Krakowie „sto lat temu” znaczyło tyleż, co „wczoraj przed południem”.
Całą noc nie mogła spać, najpierw przez jakieś nawoływania za oknem, później przez brzęczenie uwięzionego w sypialni owada, które słychać było nawet przez bębnienie deszczu o parapety, wreszcie przez długie i bezowocne rozmyślania o tej niejasnej - nasuwało się jej na myśl określenie rozmytej - zbrodni.
Wielkie białe bryzgi wody poleciały na posadzkę i rozbiły się z głośnym plaśnięciem na kremowych płytkach we wzór wieńców z zielonych i brązowych liści dębu. I drugi raz. I trzeci.
Tu jest porządny dom, tu panują pewne zasady, ja to zawsze powtarzam. Zasady nietrudne i rozsądne. Nie wolno chodzić w butach, nie wolno kołysać się na krzesłach i gości przyjmować, zwłaszcza kobiet.
Jakaż to jednak mieścina to nasze miasto - naszła ją nagle irytacja na Kraków. - Nie da się wyjść z domu, żeby na kogoś nie trafić.
Jeszcze poprzedniego dnia część dzieci z sąsiedniej kamienicy pobiegła nad Wisłą, żeby popatrzeć na uderzające o nabrzeże fale i podnoszący się szybko poziom rzeki.
Świeciło piękne, popołudniowe słońce lipcowe, które rozzłacało niebo ponad kamienicami pana Tałowskiego, one zaś, widziane pod światło, stawały się ciemne, niemal czarne i tajemnicze jak dawne pałace; niżej ta sama pozłota kładła się na brudnej wodzie powodziowej, zmieniając ją w czysty, mieniący się kruszec.
Czuła się jak jedna z tych pechowych panien na wydaniu, przez cały bal tańczących z rozmaitymi kawalerami, ale jak na złość nie z tymi, z którymi zatańczyć by chciały.
Kilku osobom się odkłoniła, innym ukłoniła się jako pierwsza; zamieniła parę słów z sędziwym astronomem Karlińskim, od kilku lat wdowcem, który w ostatnich latach rzadko kiedy opuszczał dom, człowieczkiem raczej małym i pękatym, z pokaźnym , zwisłym, siwym wąsem.
Komarów krążyło mnóstwo, a należało się spodziewać, że kiedy wody opadną i słońce zacznie grzać, to z mułu, z niezliczonych kałuż, rozlewisk, glinianek powstaną hufce komarze, jakich tu nie pamiętano od dekad.
Zofia nie powiedziała ani słowa, ale przybrała wyraz twarzy z kategorii "cytaty z literatury polskiej". Konkretnie: "Mocniejsza jestem, cięższą przynieście mi zbroję".
Tym razem park Jordana tonął w wodzie, znad tafli wystawały tylko dachy budek, z których w zwykłe letnie dni sklepikarze sprzedawaliby słodycze i wodę sodową.
Cóż, kiedy nie ma się wskazówek, trzeba je zdobyć na własną rękę.
Widzów zawsze najbardziej interesują mordercy.
Ten spokój jest nienaturalny. Stanie się coś okropnego.
Odkąd w poniedziałek rozpętała się burza z piorunami, od pięciu dni nie było ani chwili bez deszczu. Owszem, ulewa czasem słabła, czasem nawet przechodziła w mżawkę, ale po paru kwadransach deszcz ponownie się wzmagał i grube krople znów uderzały o dach.
Popatrzyła na niego z uznaniem, po czym zamiast zwykłego "do widzenia" rzuciła mu:
- Miłego przesłuchania, panie sędzio.
Zofia, lekko pochylona nad ciałem, obrzucała je spojrzeniami szybkimi i dokładnymi, jakby naciskała spust migawki fotoaparatu: był to mężczyzna młody, dwudziestoparoletni, ubrany przyzwoicie, a nawet z pewną dozą elegancji, o ile można to było stwierdzić w tym stanie; marynarka i spodnie, teraz mokre i brudne od mułu, uszyto z dobrego materiału, a przy mankietach koszuli widać było drobne, srebrne spinki.
W dole wrzało, kipiało, ludzie poruszali się bez ładu i składu, jedni balansując na wąskich kładkach, inni na rozmaitych jednostkach pływających, począwszy od łódek, a kończąc na najróżniejszych codziennych utensyliach, w rodzaju kuchennej balii czy wytarganej z piwnicy skrzyni na lód, których widywało się teraz mnóstwo, w najróżniejszych kształtach i o najróżniejszych dawnych zastosowaniach.
Szukając argumentów za przeprowadzką, Zofia próbowała odwoływać się do względów zdrowotnych.
I choć miała na sobie nie strój niedzielny, a zwykłą domowa suknię, której nie zmieniła, wypuszczając się na fale powodzi, postanowiła wmieszać się w tłum i udać, że też właśnie wyszła z sumy, bo przecież absolutnie nie miała dziś czasu na dnia świętego święcenie.
Kiedy z wieży zabrzmiał hejnał, Szczupaczyńska po prostu odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem, rozchlapując kałuże, poszła w kierunku Sukiennic, gdzie przez poszarzałe od deszczu witryny przeświecało wnętrze kawiarni Rehmana.
Niby w mieście - a jak na wiledżiaturze. I jeszcze ten uroczy narożny, zwieńczony strzelistą iglicą wykusz, w którym teraz stała, wykusz dający znakomity widok na krzyżujące się ulice i strzeliste mosty spinające brzegi głębokich kanałów, przy których wznosiły się piękne kościoły oraz pałace arystokratycznych rodzin.