cytaty z książki "Trzy opowieści z życia Knulpa"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Knulp znał to dobrze: gdy ktoś szyci się i chełpi własnym szczęściem albo cnotą, na ogół rzeczywistość zadaje temu kłam (...) Można było tę ludzką głupotę wyraźnie dostrzegać, można było się z ludzi śmiać albo im współczuć, ale trzeba było pozwolić im iść własną drogą.
- (…) A wiesz, skąd to się bierze, że człowiek ma dobry dzień?
- Nie, powiedz.
- Stąd, że dobrze spał w nocy i miał piękne sny. Ale tego nigdy nie można z góry wiedzieć. Tak mi się akurat dzisiaj zdarzyło. Śniły mi się różne wspaniałe rzeczy, ale wszystko pozapominałem, wiem tylko, że było naprawdę cudownie.
I zanim jeszcze dotarliśmy do najbliższej wioski i łyknęliśmy mleka, zdążył już swoim ciepłym, dźwięcznym, swobodnym głosem wyśpiewać w rześkim powietrzu poranka trzy lub cztery całkiem nowe piosenki. Piosenki te zapisane i wydrukowane może niewielką miały wartość. Ale jeśli Knulp nie był wielkim poetą, małym poetą był na pewno i kiedy sam śpiewał, piosenki jego podobne były do innych najpiękniejszych pieśni jak rodzone siostry. Pojedyncze zaś ustępy i linijki, które zapamiętałem, są naprawdę piękne i ciągle jeszcze mają dla mnie wartość. Nikt ich nie zapisywał i strofki te pojawiały się, żyły i umierały niewinnie i nieodpowiedzialnie, jak powiew wiatru, ale nie tylko mnie i jemu, także innym, młodym i starym, upiększyły i umiliły niejedną chwilę.
Zza lasu wyjrzało słonko
Jasne i w odświętnych szatkach,
Jak panienka z okieneczka
Rumiane i gładkie.
- śpiewał każdego dnia na cześć słońca, o którym pamiętał i które wysławiał w każdej niemal ze swych piosenek (s. 57-58).
Myślał o Macholdzie i przyszło mu do głowy, że musi mu coś zostawić na znak wdzięczności, nim odejdzie. Chciał mu ofiarować jeden ze swoich wierszy, bo doktor wczoraj o to pytał. Ale nie przypominał sobie żadnego w całości, żaden też mu się nie podobał. Widział przez okno, jak w pobliskim lesie podnoszą się mgły, i patrzył długo, aż zaświtała mu pewna myśl. Ogryzkiem ołówka, który znalazł wczoraj w domu doktora i schował, napisał na czystym, białym arkusiku, wyścielającym szufladę nocnego stolika, kilka linijek:
Wszystkie kwiaty muszą zwiędnąć,
Gdy przychodzi mgła.
Wszyscy ludzie muszą umrzeć,
Wszystkich czeka grób.
Ale ludzie są jak kwiaty,
Gdy przychodzi pora odrodzenia,
Znowu powracają.
Cierpienia znikają
I winy są odpuszczone.
Przerwał i odczytał napisane słowa. Nie składały się w prawdziwą piosenkę, brakowało rymów, ale wyrażały to, co chciał powiedzieć. Przesunął ołówkiem po wargach i napisał pod spodem: "Czcigodnemu doktorowi Macholdowi, od wdzięcznego przyjaciela K."
Potem wsunął arkusik z powrotem do szufladki (s. 77-78).
W myślach tymczasem znowu, jak już tylekroć w ciągu tych kilku dni, stawał przed panem Bogiem i wiódł z nim bez końca rozmowę. Nie czuł wcale lęku; wiedział, że Bóg nie może nam nic zrobić. Po prostu rozmawiali ze sobą – Bóg i Knulp – o bezcelowości jego życia, i jak by się ono mogło potoczyć inaczej, i dlaczego to czy tamto musiało wypaść właśnie tak, jak wypadło. (…)
Pan Bóg uśmiechał się ciągle, a niekiedy jego oblicze nikło zupełnie w kurzawie śniegu (s. 90).
- Bądźże raz zadowolony – upominał Bóg. – Po co te narzekania? Czy naprawdę nie pojmujesz, że wszystko ułożyło się dobrze, tak właśnie jak powinno, i że inaczej być nie mogło? Powiedz, chciałbyś być teraz dziedzicem albo rzemieślnikiem, mieć żonę i dzieci, a wieczorem czytać gazetę? Czy nie uciekłbyś od razu spać do lasu, zastawiać sidła na ptaszki i łapać jaszczurki?
Knulp ruszył znowu przed siebie, zataczał się ze zmęczenia, ale wcale tego nie zauważał. Poczuł się teraz o wiele lepiej i z wdzięcznością przytakiwał wszystkiemu, co mówił Bóg.
- Popatrz – rzekł Bóg – potrzebowałem cię właśnie takiego, jaki jesteś. Wędrowałeś w moje imię i w ludziach osiadłych wzbudzałeś zawsze trochę tęsknoty za wolnością. W moje imię robiłeś głupstwa i narażałeś się na drwiny; to mnie samego w tobie spotykała drwina i mnie w tobie kochano. Jesteś moim dzieckiem i moim bratem, jesteś cząstką mnie samego, i nie było w twoim życiu niczego, czego bym nie zakosztował i nie wycierpiał razem z tobą.
- Tak – rzekł Knulp i ciężko skinął głową. – Tak, to prawda, właściwie zawsze o tym wiedziałem.
Położył się dla wytchnienia na śniegu, jego członki stały się całkiem lekkie, a błyszczące od gorączki oczy uśmiechały się.
A kiedy przymknął oczy, żeby trochę pospać, słyszał wciąż jeszcze głos Boga i patrzył w jego promienne oczy.
- Więc nie skarżysz się już na nic? – spytał głos Boga.
- Nie – przytaknął Knulp i uśmiechnął się nieśmiało.
- I wszystko jest w porządku? Wszystko jest tak, jak powinno być?
- Tak – przytaknął Knulp – wszystko tak, jak powinno.
Głos Boga ścichł i brzmiał trochę tak jak głos matki, trochę jak głos Henrietty, trochę jak dobry, smutny głos Lisabeth.
Gdy Knulp ponownie otworzył oczy, słońce świeciło tak oślepiająco, że zaraz znowu musiał przymknąć powieki. Czuł, jak śnieg kładzie się ciężko na jego rękach i chciał go strząsnąć, ale wola śmierci była już silniejsza nade wszystko (s. 93-94).