Chronografia albo dziejopis żywiecki Andrzej Komoniecki 7,0
ocenił(a) na 78 lata temu Namęczyłam się z nią, ale jakie to było satysfakcjonujące!
Na wstępie muszę zaznaczyć, że trudno w ogóle oceniać Komonieckiego - jedynym właściwym kryterium jest moim zdaniem skrajny subiektywizm. Zbyt daleka jestem od wrażliwości ludzi jego czasów, a piśmiennictwo Polski nowożytnej znam zbyt słabo, by sprawiedliwie oceniać na jej tle "Dziejopis..."; wiadomo też, że kroniki rządzą się zupełnie innymi prawami, niż literatura piękna. A nawet przyjmując, że wypociny naszego żywieckiego dziejopisarza nie wytrzymują porównania z Kromerem (z którego zresztą obficie czerpał),Paskiem czy Radziwiłłem "Sierotką", to pozostają wciąż najważniejszym (a często jedynym) źródłem do badań historii Żywca i okolic, którego żaden historyk i popularyzator dziejów tego terenu ominąć w swej pracy nie może, choćby bardzo chciał. To samo przez się zmusza do oceniania tej książki łagodnie i z pewną dozą pokory.
Nie będę pisać o korzyściach z czytania Komonieckiego. Dla każdego, kto chce się zagłębiać w dzieje mojego miasta, innej drogi po prostu nie ma (jak już zresztą wspominałam). Inni znajdą niewiele. Ale nawet jeśli czytelnika nie obchodzą losy każdego z osobna ołtarza w każdym z osobna drewnianym wiejskim kościółku, inwentarze majątków kościelnych i ksiąg posiadanych przez bibliotekę żywiecką, donacje na rzecz parafii, skróty żywotów świętych, których relikwie otarły się choćby o Żywiec, relacje z pielgrzymek bractw różańcowych (na punkcie których dawni żywczanie mieli prawdziwego kota) do rozmaitych sanktuariów, genealogie rodów władających Żywcem, listy posiadaczy chałup przy poszczególnych ulicach, opisy egzekucji zbójników czy żenujące niejednokrotnie (w swej nienaukowej naiwności),ale zarazem budzące pewną sympatię (z uwagi na swoją pomysłowość) etymologie nazw poszczególnych miejsc, to i wciąż może znaleźć u Komonieckiego dwie rzeczy: rewelacyjny, choć bardzo pogmatwany język (z niesłychanie dziwaczną składnią) oraz ciekawostki i cudowności, które wiele mówią na temat charakteru i mentalności samego kronikarza.
O ile Komoniecki nie popada w jałowe wyliczenia (w których niestety ogromnie się lubuje i czym pewnie zachwyciłby Umberto Eco),nie przepisuje epitafiów łacińskich albo nie bawi się w poszukiwanie znaczeń nazw, to lektura jego kroniki bywa emocjonująca i zabawna zarazem. Co chwila ktoś kogoś "do śmierci zabija"; matki rodzą "potwory" (tak postrzegano wtedy osoby niepełnosprawne i chore),a owce dwugłowe jagnięta; Żydzi porywają dzieci; strzyga podchodzi pod chałupę, a w innej coś straszy; ze Śląska przybywa "doktor" prezentujący gawiedzi wielbłąda i żółwie; mleko w krew się zamienia; diabeł urywa krowie język; w żołądek chłopa wchodzi wąż (żeby potem wyjść na skutek przekomicznych działań cyrulika); na wyspie znaleziony zostaje róg jednorożca; "kometa wielki" zjawia się na niebie, wróżąc nieszczęścia, albo - o zgrozo! - w niedalekim Bielsku, "w luteriej", dochodzi do szokującego dla ówczesnej społeczności wyświęcenia pierwszego pastora. Dla takich fragmentów właśnie - i nie ukrywam, tylko dla nich - wystawiam książce tak wysoką ocenę.
Wszystko do "Dziejopisu..." może zniechęcać. Objętość, jakość papieru i druku, praktyczny brak ilustracji (aneks na końcu zawiera ich około 20),konieczność minimalnej choćby znajomości topografii (orientowanie się w nazwach gór, rzek i wsi, a także w kierunkach - a tych na pograniczu Małopolski, Śląska, Czech i "Węgier", czyli Słowacji, jest niemało do pomylenia),podobnie liczba wstawek łacińskich, a nawet sama użyta polszczyzna (mnie akurat język przypadł do gustu, ale był sporą barierą przy czytaniu - nawet pomimo tego, że nie mam problemów z rozumieniem większości archaizmów, a w dodatku jestem od dziecka osłuchana z miejscową gwarą). Wreszcie koncentracja na sprawach duchowych (mimo tego, że sam Komoniecki wcale nie był księdzem) i olbrzymia dawka katolickiej nietolerancji religijnej. Doskonale też zdaję sobie sprawę z tego, że trudno zachęcać kogokolwiek do tego, aby po tę książkę sięgnął - Żywiecczyzna, pomimo swojego znaczenia w dawnej Polsce, dziś jest na peryferiach zainteresowania tak ludzi, jak i władz; wielu nie wie nawet zbyt dobrze, gdzie leży. Przebrnięcie przez takie tomisko wymaga dużej dawki cierpliwości (i miłości). Nie zachęcam więc.
Ale mnie się podobało.