Kto przeniesie Miłość László Nagy 6,0
ocenił(a) na 73 lata temu Nadchodzą takie chwile kiedy wierzę, że cuda wyobraźni pachną zawsze intensywniej od rzeczywistości. Bo fantazja chwali się cechami niespotykanymi u realności. Jej nieskończoność, nieuspokojenie, czy wręcz nawet mało wiarygodne u osób zarażonych zbyt wielką niekonwencjonalnością nieistnienie. Ponieważ nieszablonowość pozwala sobie na więcej od sztywnego realizmu. Nauczył mnie tego László Nagy, z jednej strony człowiek z demagogicznym i ciągle pędzącym słowem "naprzód" na ustach, a z drugiej poeta rozsiewający po kres horyzontu zapachy puszty. Postać jawiąca się w moich oczach jako projektant obrazów, przepływających gdzieś na styku nowoczesnych niepokojów a jednocześnie piewca wyrażonych ludowością, praźródeł ludzkości. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko brać z jego poezji to, czego potrzebuję.
Słychać okrutny szept Herodiady, pokutujące po dziś dzień słowa, doprowadzające do zmiany trajektorii dziejów, kołaczą się po kartach poezji Nagya. Słychać je nawet na pełnych krzyku Attyli Polach Katalaunijskich, pokutnicze rozdrapywanie ran świata. Jednak świat węgierskiego poety nie jest zawarty tylko w tych miejscach. Widać go w libańskim cedrze, przypatrującym się pojonemu octem skazańcowi. Wszystko jak w gorączce, w malignie na przemian cichej i głośnej, pełnej wygłodniałych cierpienia słów. Bo takimi mi się właśnie te wiersze wydały, wtrąconymi w pohańbienie, gdzie słowo "zawsze" odgrywa kolosalne znaczenie. Spowite w opary z tytoniowego dymu straszydła, wyrażone ogromem liter. Momentami czekające na sygnał aby runąć w ciemność i już nigdy nie móc się z niej wydostać. Przedziwne te złudzenia. Odrealnione a czasami bliskie ludzkiej teraźniejszości.
Towarzyszące tej poezji wielkie kontrasty można by uchwycić muzyką. Wyodrębnić z niej dźwięki ludowych instrumentów muzycznych i pognać w rytmie czardasza. Nagy ma w sobie coś muzykalnego, usłyszy podmuch ognia i już się rozluźnia. Zobaczy taniec wron na murawie i jego poezja przeistacza się w podburzającą do życia namiastkę zdrowego rozsądku. Chyba tylko u niego wiśnia tak pięknie może zakwitnąć w snach a przyszłość staje się jednym wielkim i niecierpiącym zwłoki pędem do ekscytujących dreszczy. Wiele z zawartych w tym tomiku słów wywołuje elektryzujące doznania. Poeta nie potrafi niszczyć miraży, on je tylko buduje. Przemienia wodę w mleko a mąkę w chleb. Pod oślepiającym błyskiem historii wymyśla na nowo swoją ojczyznę, buduje wyjęte z wyobraźni Węgry.
Zapamiętam go też jako poetę snów o życiu, tym grzmiącym ziemią, tętniącym gniewem ludzi kłębowisku emocji. Do niego przemawia cały wszechświat, w jego poezji obozują gwiazdy. Wcale mnie to nie dziwi, od kiedy ludzie zaczęli pisać wiersze, to chcieli znaleźć za ich pomocą najkrótszą drogę do odległych galaktyk. I Nagy czyni to samo, nie boi się "schorowanych ludzkich cieni". Nie lękając się szpitalnych łóżek, upatruje w nich wirującego wyzwolenia. Od życia? Bo tak mi przez chwilę przyszło na myśl, że to właśnie ono mogło być największą zadrą jego istnienia. Jednak to pewnie tylko moje nieuchronne zmęczenie, wynikające ze zbyt mocnego wpatrywania się w ostatnie stronice awangardowej emocjonalności. Czas zasypać scytyjskie wykopaliska i odpocząć od zbyt trudnych słów.