Fantastyczna czwórka 1 (1961) Stan Lee 7,0
Kiedy pojawiła się informacja, że kolekcja Marvel Origins pojawi się w Polsce, zastanawiałem się jaki komiks będziemy mieli okazję poznać jako pierwszy. Kiedy okazało się, że będą to debiutanckie przygody Spider-Mana, nie byłem specjalnie zdziwiony. Wszak Pajęczak jest zdecydowanie najpopularniejszym bohaterem Marvela i każda jak dotąd kolekcja, w pierwszym tomie skupiała się właśnie na jego postaci. Myślę jednak, że to tylko jeden z powodów. Drugim z całą pewnością jest zwyczajnie fakt, że pierwsze zeszyty „Fantastycznej Czwórki”, choć to Reed Richards i jego kompani przecierali wydawnictwu szlaki na superbohaterskim rynku lat 60, są znacznie mniej porywające, niż te w których poznaliśmy Petera Parkera.
I to pomimo faktu, że spotykamy tutaj prawdziwą plejadę ikonicznych dla „Domu Pomysłów” postaci. Sam skład tytułowej drużyny kojarzy niemal każdy. W dodatku już na kartach pierwszych pięciu zeszytów ich przygód, mamy okazję spotkać choćby Doktora Dooma, Mr Miracle, Mole Mana a nawet obserwować pierwszą Marvelową inwazję kosmitów, w postaci zmiennokształtnych Skrulli. Na łamy komiksów powraca tutaj także Namor, który niemal półtorej dekady wcześniej był jednym z trzech – obok Kapitana Ameryki oraz oryginalnej Ludzkiej Pochodni, najważniejszych bohaterów komiksów Timely, czyli pierwotnego wydawnictwa, istniejącego później jako Marvel Comics. Powrót Namora zwiastował zresztą także rychły powrót innego superbohatera z lat czterdziestych.
Niemniej to co może zaskakiwać najbardziej w tym tomie, to nie wspaniały zestaw złoczyńców, ale to jak wygląda sama Fantastyczna Czwórka u zarania swojego istnienia. Jasne, Johny Storm – Ludzka Pochodnia, jego siostra Susan – Niewidzialna Dziewczyna, Stwór Ben Grimm i Pan Fantastyczny – Reed Richards są w tym komiksie obecni. Natomiast relacje między nimi, to jak w gruncie rzeczy kruche łączą ich wciąż więzi i jak niewiele brakuje, aby zwłaszcza między Benem a Johnym rozgorzał destrukcyjny konflikt, to zdecydowanie coś, co odbiega od dość sielankowego klimatu rodzinnego, z jakim kojarzona jest ta – było, nie było rodzina bohaterów. Stwór jest z resztą na tym etapie często traktowany jak prawdziwe monstrum. I to nie tylko przez Pochodnię, ale choćby przez siebie samego.
Obserwujemy więc w tym tomie proces faktycznego formowania się Fantastycznej Czwórki, od momentu nieudanego lotu w kosmos, aż po pierwszą konfrontację z Doomem. I cóż, o ile w przypadku Spider-Mana nie przeszkadzała mi to aż tak bardzo, w drugiej odsłonie Marvel Origins ogromne ilości didaskaliów, nieco archaiczne prowadzenie fabuły i często naiwne motywacje złoczyńców, tutaj nieco bardziej dały mi się we znaki. Jasne, Namor potrafił zainteresować swoją odmiennością a motyw Czarnobrodego i jego prawdziwej tożsamości niezmiennie wywołuje uśmiech na twarzy, tak powracające w kółko motywy niedopasowania Stwora oraz wzajemna pogarda, między nim a Stormem szybko robi się mało zjadliwa. Liczę, że kolejny tom będzie miał tego nieco mniej. To co działało w nieco bardziej odizolowanych i osadzonych w sąsiedzkich realiach przygodach Petera Parkera, nieco gorzej przyjąłem w ramach opowieści o Reedzie i jego ekipie. Ale to akurat może być kwestia sympatii i jestem niezmiernie ciekaw, jak będzie na mnie oddziaływać w przypadku Thora, Iron-Mana, czy Hulka.
Kwestię wizualną pozostawiam bez oceny. Jack Kirby to komiksowa legenda, niemniej widać jak na dłoni, że swój pomnik budował już na etapie Złotej Ery Komisku w latach czterdziestych. Nie zamierzam krytycznie wypowiadać się na temat jego rysunków nie tylko dlatego, że doskonale wiedziałem na co się pisze, kiedy sięgałem po tę kolekcję. Przede wszystkim jednak dlatego, że nie ma w Marvelu niczego bardziej klasycznego, niż jego prace. Nawet, jeśli osobiście preferuję Sitve'a Ditko.
Tym samym drugi tom „Marvel Origins” o podtytule „Fantastyczna Czwórka 1” otrzymuje ode mnie przyzwoitą szóstkę.