W mieścinie Spoon River, na nadrzecznym wzgórzu jest cmentarz. Leżą tam pochowani zmarli, jakby uwięzieni pomiędzy światami, bo nie ma tu ani spokoju, ani Boga, zbawienia, wyjaśnień, ukojenia, zbawiania... Zmarli bez końca przeżywają historie swych, najczęściej smutnych istnień. Setki epitafiów, a prawie wszystkie o bólu, zdradzie, goryczy, upadku i rozczarowaniu. Próżni, zakłamani, prostacy, prawi i łajdacy - poznajemy ich wszystkich. Ich najskrytsze tajemnice, ścieżki żywota, namiętności i tragedie. Dla kochających spacery po cmentarzach i zastanawiających się nad tajemnicami ludzkich losów - nie lada gratka. A do tego genialna poezja. Poruszająca, wzruszająca a czasami nawet zabawna. Po ponad 100 latach, wciąż świetnie się czyta.
Podczas ostatniej wizyty w bibliotece miejskiej ruszyłam w kierunku półek z poezją. Ta część budynku jest najczęściej pusta i głucha, tak daleko nikt się nie zapuszcza. Bo i po co? W końcu najpopularniejsze książki znajdują się w centralnej części wypożyczalni. Trochę to smutne, z perspektywy tych wszystkich zaniedbywanych tomów, ale przynajmniej miałam spokój. Kurtkę i torebkę rzuciłam na podłogę, usiadłam wygodnie na wykładzinie i zaczęłam grzebać...
Tomik „Od Walta Whitmana do Boba Dylana. Antologia poezji amerykańskiej” skusił mnie tytułem i nazwiskiem autora przekładu. Z góry założyłam, że Barańczakowi mogę zaufać, w końcu to on dokonał autorskiego wyboru wierszy. Poezję amerykańską znałam w stopniu minimalnym, więc postanowiłam poszerzyć własne horyzonty. Ależ się zawiodłam...
Większość przytoczonych nazwisk znałam ze słyszenia. Jednak amerykańska popkultura potrafi skutecznie przemycać poetyckie motywy. Niestety same wiersze zupełnie do mnie nie przemówiły. W trakcie czytania odezwał się we mnie europejski snobizm, a tematy poruszane przez poetów wydały się infantylne i nieistotne. Najwidoczniej mam zbyt małą wiedzę na temat historii i kultury Stanów Zjednoczonych, żeby móc w pełni zrozumieć tamtejszą poezję. Spodobał mi się klimat panujący w wierszach Ezry Pounda i T.S. Eliota, jednak te przytoczone przez Barańczaka nieszczególnie przypadły mi do gustu. Nawet utwory Emily Dickinson całkowicie mnie zawiodły, a przecież znam i lubię jej poezję. Może to wybór wierszy jest tak niefortunny? Może akurat inne utwory złapałyby mnie za serce? Nie wiem, ale bardziej od samej poezji podobały mi się mini biografie poetów spisane ręką Barańczaka. Jak dla mnie były ciekawsze niż przytoczone wiersze.