Wolsung: Antologia tom 1 Maciej Guzek 6,4
ocenił(a) na 63 lata temu Szczęśliwie twórcom dwuczęściowej antologii opowiadań promujących grę „Wolsung: Magia wieku pary” udało się uniknąć największych sideł czyhających na prozę okołoerpegową. Nie ma tu więc drużyn herosów, dążących do konfrontacji z twardym przeciwnikiem, nie ma zbyt dużo machania mieczem czy używania magii, i nie ma zdobywania skarbów, wieńczącego trudy wyprawy. Co więcej, wyraźnie daje się odczuć dbałość o stronę językową, co oznacza, że redakcja i korekta nie były jedynie pozycjami na fakturze. A to już dużo jak na coś, co i tak większość czytelników ominie szerokim łukiem. Bo nie dość, że pewnie rzecz jest hermetyczna, przeznaczona dla miłośników gier, a w zasadzie tej jednej, konkretnej gry, to jeszcze są to opowiadania. A Polacy – oczywiście nie wszyscy, ale znaczna ich część – jeśli już coś z fantastyki czytają, to są to powieści, i to koniecznie z tych grubszych. Najlepiej kilkutomowe.
Cokolwiek by pisać i jakkolwiek zachwalać, nie zmieni to faktu, że ta antologia nie jest perłą godną natychmiastowej wyprawy do księgarni (internetowej). Ponieważ część znajdujących się w niej tekstów (tych krótszych) pochodziła z konkursu literackiego, a część (tych dłuższych) została zamówiona u autorów mających już na koncie jakiś dorobek, jej poziom z oczywistych względów nie jest równy. Co więcej, nagromadzenie historii opartych na dość ścisłych, z góry ustalonych realiach – w sensie wyglądu świata, jego mechaniki, sposobu funkcjonowania techniki i magii – powoduje, że czytanie „Wolsunga” jednym ciurkiem prowadzi do zmęczenia materiału. Prosto mówiąc – historie zaczynają nużyć i zlewać się w pamięci w jedną masę. Tym bardziej, że konwencja mimo wszystko okazała się dość wąska.
Pierwszy tom otwiera nieco rozczarowujący „Archibald Compton i zaginione miasto Enli-La” Krzysztofa Piskorskiego. Historia jest pełną gębą awanturnicza i bez ustanku pędzi do przodu, tyle że zbyt wyraźnie rżnie motywy z Indiany Jonesa i do tego w irytujący sposób żongluje erpegowymi segmentami nagłego zagrożenia (inwazja zombie, zerwany most, agresywni Beduini),wrzuconymi hojną ręką w tekst przecież niedługi, napisany wręcz telegraficzną manierą.
Później jest znacznie lepiej. Króciutka „Królowa Atlantydy” Igora Myszkowskiego bez większego wysiłku wytwarza upiornie fatalistyczny klimat, osadzając się w pamięci na dłuższy czas. „Ostatnia praca Perfoklesa Durronta” Pawła Majki zgrabnie łączy motyw wyprawy archeologicznej z wątkiem detektywistycznym. „Colossus” Mateusza Bielskiego również oferuje historię dość fatalistyczną w wymowie, choć podaną w sposób lżejszy, ze sporą dozą optymizmu. „Jeździec wiwern” Michała Studniarka jest natomiast wariacją na temat umagicznionej pierwszowojennej bitwy powietrznej, z ładnie pogłębionym tłem. Tu jednak następuje tąpnięcie, którym jest „Przebudzenie” Karola Woźniczaka. Tekst jest krótki, ale mimo to irytujący – postawą głównego bohatera, który działa jawnie w poprzek swoich przekonań. Z jakiej przyczyny? No cóż… Bo tak.
„Krąg de Berville’a” Marcina Rusnaka, kolejna z detektywistycznych historii, próbuje – nawet skutecznie – oczarować czytelnika zakręconą intrygą, tyle że finał, gdy już do niego dotrzeć, okazuje się nie wystrzałem ze strzelby, a poświstem klapciejącego balonika. Na „Dziennik doktora Augusty” Anny Wołosiak-Tomaszewskiej w ogóle powinno się spuścić zasłonę milczenia (wyprawa ratunkowa w góry, urozmaicona morderstwami, chaotycznie podana wpisami z dziennika). „Barona Nuchtenkorpfa tryumf potrójny” Simona Zacka żongluje ładnymi dialogami i przyjemnie odmalowaną relacją wielmoży z lokajem, tyle że części elementów intrygi autor nie wyjaśnił (np. czemu smok jest tak strasznie groźny),a część utopił w nieco zbyt postmodernistycznej papce (swojski góral i smok jawnie wawelski). „Tajemnica Kwadratu Hamiltońskiego” Sylwii Finklińskiej, kolejny konkursowy króciak, rozczarowuje błahą fabułą, w bonusie posiadającą kilka wątpliwych logicznie elementów. Następny w kolejności „Głód” Huberta Sosnowskiego znów proponuje czytelnikowi historię detektywistyczną, aczkolwiek na tyle mętną, że pod koniec można się zgubić, zwłaszcza jeśli nie czytało się podręcznika i nie zna się na pamięć opisów ras, bez których informacja o specyficznym wzorku bohatera pozostaje absolutnie pustym pojęciem. Jeszcze tylko „Dobre zakończenie” Zbigniewa Szatkowskiego, zasadniczo pretensjonalny i wbrew intencjom autora niespecjalnie dowcipny shorcik, i zbiór zamykają „Czarne jaskółki” Macieja Guzka. Porządnie napisane, z piętrowo pętloną intrygą, ale jednocześnie z marnym wstępem, i ze zbyt czytelnymi analogiami Dymnika do Śląska i krasnoludów do katowickich czy sosnowieckich sztygarów. Czyta się to generalnie z zainteresowaniem, ale lekturze towarzyszy wrażenie, że autor poszedł mimo wszystko na łatwiznę…
Summa summarum - książka mimo wszystko warta rzucenia okiem.
(Esensja.pl)