Najnowsze artykuły
- Artykuły„Rękopis Hopkinsa”: taka piękna katastrofaSonia Miniewicz2
- ArtykułyTrzeci sezon „Bridgertonów” tuż-tuż, a w Świątyni Opatrzności Bożej niecodzienni gościeAnna Sierant2
- ArtykułyLiteratura młodzieżowa w Polsce: Słoneczna wiosna z Martą ŁabęckąLubimyCzytać1
- ArtykułyMoomin Shop w Krakowie oraz oficjalny polski sklep internetowy Muminków!LubimyCzytać9
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Jonathan Dimbleby
Źródło: www.britishcouncil.org
5
6,4/10
Urodzony: 31.07.1944
Brytyjski prezenter bieżących wydarzeń i politycznych programów radiowych i telewizyjnych, komentator polityczny i pisarz. Jest synem Richarda Dimbleby i młodszym bratem brytyjskiego prezentera telewizyjnego, Davida Dimbleby.http://
6,4/10średnia ocena książek autora
153 przeczytało książki autora
290 chce przeczytać książki autora
1fan autora
Zostań fanem autoraSprawdź, czy Twoi znajomi też czytają książki autora - dołącz do nas
Książki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Bitwa o Atlantyk. Jak alianci wygrali II wojnę światową
Jonathan Dimbleby
6,6 z 23 ocen
85 czytelników 7 opinii
2017
Najnowsze opinie o książkach autora
Bitwa o Atlantyk. Jak alianci wygrali II wojnę światową Jonathan Dimbleby
6,6
Książka wartościowa, ale tylko dla tych, którzy po raz pierwszy sięgają po opracowanie o bitwie o Atlantyk, albo też dla tych, którzy znają już inne książki na ten temat. Warto ją skonfrontować zwłaszcza z ujęciem "amerykańskim" - np. z "Hitlera wojną U-Bootów" Blaira. Dimbleby pisze w sposób porywający. Książkę chłonie się jak dobrą powieść sensacyjną, ale jest skażona "brytyjskim" spojrzeniem na to, co działo się na Atlantyku. W efekcie autor uważa kampanię (a nie bitwę) na wodach tego oceanu za decydującą o losach II wojny światowej. A przecież nawet w szczytowym okresie swych sukcesów u-booty zatapiały raptem kilka procent transportów, jakie płynęły z Ameryki Północnej do Wielkiej Brytanii. Nie była to więc ani bitwa, ani tym bardziej decydującą. Ale bez takiej retoryki kto chciałby czytać kolejną pozycję o zmaganiach na Atlantyku?
A czytać pomimo wszystko warto, bo jest w tej książce wiele smakowitych historii. Jednak dla mnie i tak nie równoważą one - niestety - błędów w przekładzie. Poziom jest po prostu dramatyczny, ale też trudno się dziwić, bo Wydawnictwo Literackie nie zatrudniło nawet merytorysty do konsultacji. W efekcie u-booty to raz "okręty podwodne", ale częściej "łodzie podwodne" - określenie, które dziś nie jest już nawet błędem, lecz wyrazem ignorancji własnej i arogancji wobec czytelników. Podobnie jak częste w pierwszej połowie książki określanie jednostek marynarki wojennej "statkami" a nie "okrętami". Z kolei Focke-Wulf "Condor" jest raz nawet "myśliwcem" - kurczę, samolot z sześcioma silnikami!!! A ewidentnie chodziło o "Condora" polującego na konwój, a nie o myśliwiec. Z kolei amerykański "Hellcat" jest za autorem określany jako "Martlet" - ale ta nazwa jest oczywista tylko dla Brytyjczyków. Większość czytelników z innych krajów kojarzy go jednak jako Grummana F6F Hellcat - samolot, który wygrał wojnę na Pacyfiku. A co z takimi kwiatami, jak określenie Malty jako wyspy odległej od Gibraltaru o 220 mil, po czym w następnym zdaniu okazuje się, że był to jedyny punkt oporu aliantów pomiędzy Gibraltarem (1000 mil na zachód) a Aleksandrią (1000 mil na wschód). O co tu chodziło, wie chyba tylko tłumacz.
Opinię piszę na komórce w Chorwacji, stąd pewne literówki, za które przepraszam - postaram się je jutro poprawić. A książkę przeczytałem w sumie z przyjemnością, której nie zepsuły momenty irytacji. Nie polecam jej jednak dla tych, którzy nie znają innych opracowań i nie zamierzają do nich sięgnąć, bo dostaną jednostronny i trochę wypaczony obraz zmagań na Atlantyku. Fakt, że będzie to obraz miejscami porywający dramaturgią i plastycznością opisu morskich tragedii, jednak odległy od faktów...Książka wartościowa, ale tylko dla tych, którzy po raz pierwszy sięgają po opracowanie o bitwie o Atlantyk, albo też dla tych, którzy znają już inne książki na ten temat. Warto ją skonfrontować zwłaszcza z ujęciem "amerykańskim" - np. z "Hitlera wojną U-Bootów" Blaira. Dimbleby pisze w sposób porywający. Książkę chłonie się jak dobrą powieść sensacyjną, ale jest skażona "brytyjskim" spojrzeniem na to, co działo się na Atlantyku. W efekcie autor uważa kampanię (a nie bitwę) na wodach tego oceanu za decydującą o losach II wojny światowej. A przecież nawet w szczytowym okresie swych sukcesów u-booty zatapiały raptem kilka procent transportów, jakie płynęły z Ameryki Północnej do Wielkiej Brytanii. Nie była to więc ani bitwa, ani tym bardziej decydującą. Ale bez takiej retoryki kto chciałby czytać kolejną pozycję o zmaganiach na Atlantyku?
A czytać pomimo wszystko warto, bo jest w tej książce wiele smakowitych historii. Jednak dla mnie i tak nie równoważą one - niestety - błędów w przekładzie. Poziom jest po prostu dramatyczny, ale też trudno się dziwić, bo Wydawnictwo Literackie nie zatrudniło nawet merytorysty do konsultacji. W efekcie u-booty to raz "okręty podwodne", ale częściej "łodzie podwodne" - określenie, które dziś nie jest już nawet błędem, lecz wyrazem ignorancji własnej i arogancji wobec czytelników. Podobnie jak częste w pierwszej połowie książki określanie jednostek marynarki wojennej "statkami" a nie "okrętami". Z kolei Focke-Wulf "Condor" jest raz nawet "myśliwcem" - kurczę, samolot z sześcioma silnikami!!! A ewidentnie chodziło o "Condora" polującego na konwój, a nie o myśliwiec. Z kolei amerykański "Hellcat" jest za autorem określany jako "Martlet" - ale ta nazwa jest oczywista tylko dla Brytyjczyków. Większość czytelników z innych krajów kojarzy go jednak jako Grummana F6F Hellcat - samolot, który wygrał wojnę na Pacyfiku. A co z takimi kwiatami, jak określenie Malty jako wyspy odległej od Gibraltaru o 220 mil, po czym w następnym zdaniu okazuje się, że był to jedyny punkt oporu aliantów pomiędzy Gibraltarem (1000 mil na zachód) a Aleksandrią (1000 mil na wschód). O co tu chodziło, wie chyba tylko tłumacz.
Opinię piszę na komórce w Chorwacji, stąd pewne literówki, za które przepraszam - postaram się je jutro poprawić. A książkę przeczytałem w sumie z przyjemnością, której nie zepsuły momenty irytacji. Nie polecam jej jednak dla tych, którzy nie znają innych opracowań i nie zamierzają do nich sięgnąć, bo dostaną jednostronny i trochę wypaczony obraz zmagań na Atlantyku. Fakt, że będzie to obraz miejscami porywający dramaturgią i plastycznością opisu morskich tragedii, jednak odległy od faktów...
Barbarossa: Jak Hitler przegrał wojnę Jonathan Dimbleby
5,1
Czytam sobie właśnie ten wypust i powiem krótko:
Naprawdę dużo lepiej można spożytkować 100 złotych, niż na ten twór.
Pan Dimbleby słynie z pisania bryków o długich kampaniach - dotąd mieliśmy jego skrótową ''Bitwę o Atlantyk'', ale ta książka jest zwyczajnie komiczna. Sama akcja właściwa zaczyna się dopiero na 190 stronie spośród 688. Mamy w sumie 32 rozdziały, z których większość dotyczy albo polityki, albo zbrodni na Żydach.
Książka jest niesłychanie wtórna, z oszczędną bibliografią (przez ''oszczędną bibliografię'' rozumiem to, że w bibliografii książki teoretycznie o Barbarossie jest bardzo mało książek o Barbarossie),pisana skrajnie pod tezę i z bardzo prosowiecką narracją o przestarzałej Armii Czerwonej i pokojowo nastawionym ZSRR. Przykładem niech będzie przedstawienie ludności ZSRR jako lojalnej i posłusznej władzy. Postać generała Andrieja Własowa - istotnego skądinąd w temacie Barbarossy, choćby z powodu walk pod Moskwą - w ogóle się nie pojawia, tak jak liczne rosyjskie formacje kolaboracyjne. Za to marszałek Gieorgij Żukow wykreowany jest na genialnego stratega. Oczywiście, tezą wiodącą jest to, że Niemcy uderzając na ZSRR już przegrali wojnę. Tezy te są żywcem zaczerpnięte z sowieckiej propagandy. Do tego pozycja cechuje się typową dla Anglosasów ignorancją w sprawach frontu wschodniego i Europy Środkowo-Wschodniej.
Kwerendy naukowej, wbrew zapowiedziom wydawcy - brak. Żadnych ''nieznanych źródeł rosyjskich'' nie ma. Książka bazuje w większości na anglojęzycznych pozycjach - głównie ogólnikowych syntezach, biografiach i wspomnieniach. Poza kilkoma pozycjami Davida Glantza i Davida Stahela, nie ma pozycji poświęconych bezpośrednio samej ''Barbarossie''. Są za to książki o Ardenach, czy wspomnienia jakiegoś węgierskiego malarza.
Autor ewidentnie ma skromne pojęcie o militariach, a działania wojenne nie są jego mocną stroną. O dość mało istotnej bitwie pod Jelnią - z której zrobiono coś na miarę Stalingradu - jest kilkanaście stron. O bitwie w trójkącie rówieńskim jest aż jeden akapit na kilka linijek. Fragment o twierdzy brzeskiej (długości aż jednej strony) to powielanie bombastycznej sowieckiej propagandy na temat tej bitwy. Ogromna część bitew w ogóle się nie pojawia. W książce nie ma ani słowa o udziale sojuszników Niemiec w Barbarossie. Conducator Rumunii, marszałek Ion Antonescu jest wymieniony... na dwóch stronach, podczas gdy brytyjski ambasador Stafford Cripps jest wymieniony... aż 170 razy. Armie włoska, słowacka, węgierska i fińska też prawie w ogóle się nie pojawiają - jeśli już, to wspomniane przy okazji. Nie ma ani słowa o powstaniach w państwach bałtyckich, masakrach więziennych NKWD, zaporze DnieproGES, ani o formacjach cudzoziemskich po stronie Niemiec. Nie wspomniano o deportacjach Niemców nadwołżańskich i kaukaskich. Nie ma w ogóle aspektu wojny morskiej na Bałtyku i Morzu Czarnym. Ogromna część bitew w ogóle nie jest wymieniona. Polacy w tej książce są wymieniani głównie w kontekście Holocaustu i antysemityzmu. O armii gen. Andersa nie pada ani jedno zdanie.
Jest to książka przestarzała, wtórna, bardzo ogólnikowa, koncentrująca się na polityce i zbrodniach, niewiele tu o działaniach militarnych. ODRADZAM.