Raj José Lezama Lima 7,3
ocenił(a) na 53 lata temu Mało można znaleźć o tej książce, dlatego postanowiłem wrzucić coś od siebie. Poniższy tekst to zapis moich wrażeń notowany w trakcie czytania. To prywatne notatki przeznaczone dla siebie, dlatego z góry przepraszam za ich chaotyczną formę, ale nie mam siły i ochoty redagować ich w jakiś bardziej spójny tekst. Nie mam siły już dłużej zajmować się tą książką, która jawi mi się jako ciężki kamień uwiązany u szyi. Chciałbym w końcu pozbyć się tego ciężaru i pójść dalej. Jeżeli jednak ktoś jest zainteresowany wrażeniami, jakie miałem w trakcie czytania, to zapraszam do lektury. I uwaga na spoilery. Aha, jeżeli ktoś z szanownych czytelników ma inne spostrzeżenia, albo zrozumiał coś więcej, albo w inny sposób i zechciał wdać się w dyskusję, to zapraszam :)
Pierwsze zdanie:
„Dłoń Baldoviny rozchyliła tiule moskitiery, zacisnęła się łagodnie, jakby trzymała w ręku gąbkę, a nie pięcioletnie dziecko; rozpięła koszulkę i spojrzała na jego pierś pełną obrzęków i bruzd o niepokojącym zabarwieniu, która wzdymała się i opadała, jak gdyby dokonując potężnego wysiłku, aby odzyskać swój naturalny rytm; rozpięła także rozporek dziecięcej piżamy i spojrzała na uda, na małe, pełne odparzeń genitalia, które puchły coraz bardziej, a zapuszczając dłoń jeszcze głębiej, dotknęła nóg, zimnych i drżących. Była właśnie dwunasta w nocy, zgasły światła domów na terenie koszar i zapłonęły te przy posterunkach, natomiast reflektory obwodnicy przeobraziły się w błądzącego potwora, który zstępując w kałuże wody płoszy skarabeusze”.
A właściwie pierwsze dwa zdania, bo nie mogłem oprzeć się pokusie przytoczenia też tego drugiego. Ta barwna metafora, taka poetycka. A pierwszy akapit bardzo barwny, trochę podobny do tego ze „Śmierci…” Brocha. Dalej też jest dość poetycko i kwieciście, ale przejrzyście. Podoba mi się ten styl, piękny, ale poukładany, nieprzekombinowany.
------------
Str. 130: Trudna, dziwna. Wolno mi to idzie. Na razie nie czuję klimatu, nie "zaskoczyło" jeszcze, nie ciągnie do siebie.
------------
Str. 250: Zaczynam powoli zatapiać się w tym powolnym barokowym stylu, w tym sennym klimacie. Nie chcę jeszcze mówić że zaczynam zakochiwać się w "Raju", ale coś zaczyna się dziać pozytywnego. Przebrnąłem przez gąszcz wspomnień i zawiłości genealogicznych, co było trudne, a teraz jest lepiej. Ten oniryczny, senny klimat. W tej książce prawie nic się nie dzieje, jak u Prousta, a dzieje się magia, jakaś taka nieokreślona, niezwykła. Ta książka zdaje się być jakimś kruchym delikatnym ptakiem, obrazem malowanym na szkle. Ta książka to jeszcze dla mnie zagadka, ale obiecująca dalsze uniesienia, obiecująca piękno.
------------
Str. 300: Jakieś dziwne fragmenty o jakimś Farraluque, koledze Cemiego ze szkoły, z wielkim penisem, który rucha wszystko co popadnie, i kobiety i mężczyzn. Dziwne to, chociaż opisy dość oryginalne, wyszukane. Ale nie rozumiem tego i nie rozumiem, po co.
------------
Str. 380: Kurde, nic nie rozumiem. Jakieś filozoficzne wywody, jakieś niezrozumiałe przypowieści. Może brakuje mi inteligencji, a może Lezama Lima przesadził i stworzył dzieło zbyt hermetyczne i zbyt zagmatwane, tonące we własnym zamknięciu i przeintelektyzowaniu. Są fragmenty jaśniejsze, jasne, zrozumiałe, żeby za moment przejść w coś tak hermetycznego, że aż odrzucającego. I wcale nie chodzi o hermetyczność, barokowość języka, to nie to. To kwestia samych poruszanych tematów i sposobu ich prezentacji. Niezrozumienie sensu niektórych fragmentów, ich celowości. Proust też jest barokowy i trudny językowo ale koniec końców zrozumiały i jasny, kiedy śledzi się uważnie jego wywód. Lima natomiast wikła się w jakiejś symbolice i kompletnie nieczytelnych intencjach, scenach, wypowiedziach. Przedziwna książka.
-----------
Strona.500: powolna symbioza między mną a książką, symbioza, w której wiem, czym ona jest i czego się po niej spodziewać. Są fragmenty lepsze i gorsze, ale wszystko już w miarę ustabilizowane. Dużo filozofii, dużo trudnych dysput z przyjaciółmi Cemiego, Fronesisen i Focionem.
-----------
Str. 580: Nie no, rozdział 12 to jest jakiś kompletny odlot. Nagle jakieś obce osoby, obce sceny, jacyś rzymscy legioniści. Nie, tracę już do tego cierpliwość. Już to przestało być i śmieszne i ciekawe i w ogóle nie jest wciągające. Brnę z mozołem przez kolejne strony, jak przez jakieś bagno, męczę się okrutnie i tylko czekam końca tego. Chciałem, żeby to zaskoczyło, już miałem nadzieję, koło 250 strony, że to zaskoczy, bardzo chciałem dać tej książce szansę, ale widzę że nic z tego nie będzie. Jakieś sto stron temu wiedziałem, że to porażka i że może wrócę do niej... za 20 lat. Dzisiaj wydaje mi się, że chyba nigdy do niej nie wrócę. Nic mnie w niej nie przekonuje, wszystko mnie odpycha. Jeszcze początek trzymał jako taki poziom, ale tak od trzysetnej gdzieś strony to jest jazda w dół, jakieś odleciane zwidy, jak po cracku. Teraz marzę już tylko, żeby przebrnąć przez te 100 stron z okładem i mieć to w końcu za sobą.
Przewertowałem rozdział 12. Czytanie ma być przyjemnością, a nie męczarnią. I nie godzę się na tłumaczenia, że głęboka sztuka ma być niezrozumiała i symboliczna. Tokarczuk potrafi tworzyć głęboką prozę, a przy tym w pełni zrozumiałą i niezwykle wciągającą.
Problem z tą książką jest taki, że najpierw tworzy jakieś zawiązanie akcji, maluje jakiś obraz, tworzy mozolnie jakąś swoją aurę, wprowadza postaci, ich historię, ich przeszłość, ich drobiazgowe losy, żeby potem cały ten świat nagle porzucić, bez żadnych tłumaczeń i właściwie bez przyczyny, bez refleksji, porzucić całą tę aurę dla czegoś zupełnie odlecianego i nudnego. I taki czytelnik, który tworzy sobie w głowie obraz świata przedstawionego, tworzy sobie pewną aurę, którą chciałby domknąć, przebywa w przeświadczeniu, że dane mu będzie domknąć tę aurę, tę kopułę zaczętej opowieści, kopułę aury rozpoczętego i rozwiniętego uniwersum, nagle - przy tym porzuceniu go przez autora - pozostaje z niczym, pozostaje z pustymi rękoma i z uczuciem niedomkniętej opowieści, nie zamkniętego wszechświata, otwartego, domagającego się swojego zakończenia, domknięcia, które nigdy nie następuje pozostaje jak wiecznie krwawiąca rana, jak drażniący cierń. Po co tak? I to nie jest to samo, o czym mówił Franzen, w przypadku Conrada, o budowaniu akcji żeby nagle porzucić ją dla czegoś innego, mówiąc "tu jest prawdziwa historia", nie. To nie ma z tym nic wspólnego. Lima buduje swoje uniwersum i nie porzuca go dla innej historii, nie. On je porzuca zupełnie, po prostu porzuca i czytelnik zostaje z niczym, zostaje sam, w pustce, klęcząc nad zwłokami książki. Gdzie się podziała cała rodzina Cemiego? Gdzie się podziali chociażby Fronesis i Focion? Są budowani tak długo i żmudnie, żeby zostać nagle bez uprzedzenia i żadnej przyczyny porzuconymi.
A teraz fragment, nie dla jego piękna, tylko dla wyjaśnienia pewnej sprawy, pewnego kontekstu:
„Wstrząsy autobusu sprawiły, że antykwariusz odwrócił głowę. Wpatrywał się w bransoletkę sąsiada zajmującego miejsce w równoległym rzędzie siedzeń. Zauważył na niej inicjały: J.C. Przebiegł go dreszcz. Przyjął w zupełnym milczeniu coś, co miało stanowić przemożne, jak i cudowne uzupełnienie jego życia. Już nie umrze niespokojny, niepełny. Przyjął ów znak, który pozwalał mu odbyć ostatnią drogę, zawierający podsumowanie jego przeszłości i wyjaśnienie czasów przyszłych” (s.623).
To fragment jednej z tych niezrozumiałych odjechanych scen, dziejąca się w autobusie. Z początku myślałem, że inicjały J.C. odnoszą się do Jezusa Chrystusa. Jesu Christo. Dopiero teraz to zauważyłem. A zatem Jose Cemi byłby Chrystusem? Alegorią, symbolem? Czy w takim świetle należałoby odczytywać tę książkę? I czym jest tytułowy Raj? Czy to by nie miało związku?
Ale chwilę później, pod koniec rozdziału, dowiadujemy się, że tajemniczym „antykwariuszem” jest Oppiano Licario. „Oppiano – od Oppianusa Claudiusa, senatora i stoika; Licario – od Ikara, w pełnym blasku poznawczym jego dumy, która jeszcze nie zaczęła skraplać się i topić” (s.653). Ten sam Oppiano Licario, który poznał Pułkownika tuż przed jego śmiercią. Teraz, równo po dziesięciu latach spotyka Cemiego w autobusie, ten oddaje mu portmonetkę z monetami. Licario nagle, nie wiadomo skąd wie, że to syn Pułkownika i od razu czuje, że jego życie dopełniło się.
Jedyna wzmianka to Raju występuje w książce w takim oto kontekście:
„Licario końcem swego języka, wyćwiczonego w próbowaniu gorzkich smaków – a to na skutek przesadnego uwielbienia, jakim darzył liście obmyte antylabiryntyczną miniaturą rzek z prowincji Pinar – opadł w sam środek gęstych mgieł piwa, „które przez dzikiej kraje swe własne fale toczy”. Jego matka i siostra czekały już nań z obiadem; owe dwie śniade i kulturalne Kreolki, wraz ze służącym czterdziestolatkiem, odmierzały swe godziny posiłków w sposób subtelny i precyzyjny, przyjmowały pokarmy ze spokojnym dostojeństwem, prowadziły mnemoniczne rozmowy, a potem oddawały się sjeście pośród czterech rzek Raju” (s.632).
I to tyle, właściwie. Nie wydaje mi się, żeby to miało jakiś kluczowy sens. Kolejne niezrozumiałe zdanie Limy. Ale czuję, że pod tym wszystkim kryje się coś większego. Jakaś tajemnica, która może jednak domknąć tę aurę. Ostatni rozdział może być kluczowy.
Nie. Jednak nie. Jednak ostatni rozdział to też kompletny odlot, opis fragmentów życia Oppiano Licario, niekiedy zdaje się pozbawionych jakiegokolwiek sensu i konsekwencji. Jakieś sceny rozpisane na kilka stron, które nic nie wnoszą. Jednak odlot jak wcześniej. Może to i lepiej? Może dobrze że nagle nie okazuje się nic olśniewająco genialnego, coś nagle spinającego wszystko klamrą w jeden głęboki i piękny sens, bo wówczas miałbym wyrzuty sumienia, że zawczasu oplułem wielkie dzieło, które jeszcze wówczas nie objawiło mi swej wielkości. I byłoby mi głupio przed sobą samym. A tak, przynajmniej mogę utwierdzić się w poprzednim przekonaniu że to kompletny odlot, udający tylko wielką sztukę, dający pozór wielkiej sztuki, a w rzeczywistości będący zbiorem jakiś bredni na haju. Książka do końca sobą odrzuca, do ostatniego rozdziału. Nie ma już śladu po poprzedniej aurze, nawet prawie nie ma już śladu po głównym bohaterze Jose Cemim. Przez 60 stron czytamy o Oppiano, w sumie nie wiem po co i po co aż tyle.
Jose Cemi powraca na ostatnich dwunastu stronach powieści. Ma jakby halucynacje czy marzenia senne, kroczy po jakimś magicznym domu, zamku, trafia na pogrzeb Oppiano Licario. Siostra Oppiana prowadzi go ku trumnie. Wciska mu w rękę list, ostatnią rzecz jaką napisał Licario, wiersz do Cemiego. Ta scena przypomina mi samą końcówkę „Abaddona”. I tam, i tu żegnamy zmarłego, tam ojca Bruna, albo wręcz samego Sabata, tutaj Licaria. I tam, i tu na ostatniej stronie mamy wiersz:
JOSE CEMI
Nie wzywam go, gdyż sam przyjdzie,
Niczym w zetknięciu dwu planet
Mocą swych praw popychanych
Po eliptycznej orbicie.
Ja byłem, lecz on jeszcze będzie,
Gdy stanę się tylko poznaniem,
Kamieniem przez wiatr miotanym,
W Egipskie lny mnie oprzędzie.
Bo pragnę rozum i pamięć
Ujrzę, jak gołąb ogarnie
ponadnaturę i wiarę.
Pająk i obraz miast ciała,
Nie, dusza nie uleciała.
Twój ojciec przy mnie skonał;
Teraz, Cemi, brnij dalej.
Czy Sabato znał książkę Limy? To że znał, nie wątpię. Czy wzorował się na Limie? Zakończenia są uderzające podobne. Z tym, że te u Limy kompletnie niejasne, nieczytelne.
Poszperałem w necie i za hiszpańską Wikipedią dowiaduję się że Octavio Paz i Julio Cortazar byli wielkimi entuzjastami tej powieści. Octavio Paz (tłumaczenie z Google Translate):
„Werbalny gmach o niesamowitym bogactwie; raczej nie budynek, ale świat architektur w ciągłej metamorfozie, a także świat znaków - pogłosek, które są skonfigurowane w znaczenia, archipelagi znaczeń, które są tworzone i cofane - powolny świat zawrotów głowy, który obraca się wokół tego nietykalny punkt, czyli przed stworzeniem i zniszczeniem języka, ten punkt, który jest sercem, rdzeniem języka. Ponadto jest to weryfikacja tego, co niektórzy z nas domyślili się, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy jego poezję i krytykę. Dzieło, w którym spełniasz obietnicę, którą złożyli Hiszpanowi Ameryki Sor Juana , Lugones i kilku innych”.
Julio Cortazar natomiast:
"W szczytowych momentach Paradiso jest ceremonią, czymś, co istnieje przed każdym czytaniem do celów i sposobów literackich; ma tę pilną obecność, typową dla pierwotnej wizji Eléatas, połączenia tego, co później nazwano poematem i filozofią, nagiej konfrontacji człowieka z niebem pełnych gwiazd. Takiej pracy nie czyta się ; konsultuje się ją, przechodzi przez nią linijka po linijce, ktopla po kropli, w intelektualnym i wrażliwym uczestnictwie, tak napiętym i gwałtownym, jak ten, który szuka nas i ujawnia nas z tych linii i kropli".
Dwa lata później meksykański krytyk Carlos Monsivais napisał:
"Co to jest Paradiso ? Wielość jej poziomów, porządków wiedzy, z którymi się ona wiąże, uniemożliwia jedną odpowiedź: jest to traktat o teogonii; Platoński dialog na temat bytu, płci (ortodoksyjnej i heterodoksyjnej) i świadomości; bajka i mit; rewizja i wynalezienie języka, barokowy pomnik. W każdym z tych zakonów Paradiso jest totalizującym ćwiczeniem i osiągnięciem. (...) López Velarde łączy się tutaj z Lezamą: w Paradiso wszystko jest odzyskaniem: odzyskaniem dzieciństwa; odzyskaj pierwszą radość i pierwsze zdumienie poznaniem; odzyskanie możliwości języka, który być może nigdy nie był naszym językiem, ale który był do naszej dyspozycji, aby zgasić rady dotyczące ubóstwa zasobów Hiszpanów i narastać legenda o ignorancji, która pozostała niezbadana, podbić i przyswoić cały język; odzyskanie metafory, tego porównawczego wtargnięcia, które w Lezamie staje się delirium ekstrapolacji".
Możliwe. Możliwe, że tak jest i że to wszystko prawda. Problem w tym, że ja tego nie uświadczam i te wszystkie wielkości pozostają dla mnie nieosiągalne i niedostępne. Ciężar spada mi z ramion i cieszę się, że mam to już za sobą. To kompletnie się rozminęło z moim poczuciem estetyki, to nie moja bajka. Nie rozumiem tej książki i nie lubię tego, że nie rozumiem. Nie lubię nie rozumieć, aż tak nie rozumieć książek. Może powinienem ją czytać na okrągło, dopóki czegoś z niej nie zrozumiem, ale nie, nie mam na to siły, ani czasu. Może za dziesięć, dwadzieścia lat, raz jeszcze, może...