Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki (ur. 12 listopada 1962 w Wólce Krowickiej k. Lubaczowa) – polski poeta. Absolwent filologii polskiej na UMCS. Debiutował w „Akcencie” nr 4 z 1989 roku. W latach 1990-2003 współpracował z kwartalnikiem literackim "Kresy". Od 1991 mieszka w Warszawie, od 1993 jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Skupieni wokół pisma Ha!art młodzi krytycy poświęcili Tkaczyszynowi-Dyckiemu książkę Jesień już Panie a ja nie mam domu. Eugeniusz Tkaczyszyn Dycki i krytycy.
Jego poezja, łącząca tradycję (m.in. metafizycznej poezji baroku) ze współczesną dykcją, doczekała się wielu recenzji i opracowań. Poeta łączy w swej poezji nie tylko fascynację konceptyzmem, marinizmem, ale także nadaje swym wierszom muzyczność i nacechowanie filozoficzne. Wśród czytelników fascynujących się tą poezją znalazł się także Czesław Miłosz, który osobiście nagrodził poetę.
Poezja Tkaczyszyna-Dyckiego doczekała się także adaptacji. Łódzki "Teatr Napięcie" w 2007 roku wystawił sztukę "Przewodnik dla bezdomnych" (na podstawie zbioru "Przewodnik dla bezdomnych niezależnie od miejsca zamieszkania" oraz twórczości Arthura Rimbauda) z muzyką zespołu "The Homeless Band". W procesie tworzenia sztuki brał udział sam Dycki, obecny również na premierze w ŁDK. Jest członkiem kapituły Poznańskiej Nagrody Literackiej.
Pierwsze moje (nie licząc kilku przeczytanych wcześniej losowo utworów) zetknięcie z twórczością Dyckiego. Książka zawiera w zasadzie jeden poemat, z powracającymi frazami, które nadają mu swoisty modlitewno-transowy rytm. To historia młodości człowieka o pogranicznych korzeniach, historia świadomości, która penetruje swoja odrębność i nieoczywistość nieprzystającą do łatwych tożsamościowych identyfikacji, to też obraz przemijania świata i języka (język chachłacki był pierwszym językiem autora). Tyle mogę powiedzieć tytułem niezbędnego wprowadzenia, bo jeśli chodzi o lekturę nie mam wiele do dodania prócz tego, że autor doceniany i nagradzany, jest uznawany za jedną z ważniejszych postaci polskiej współczesnej poezji. Ja po lekturze tomiku mam poczucie, że w ten świat zostałem wrzucony zbyt bezpośrednio - od razu w butach na dywan. Jakbym trafił na rodzinnym obiad, ale nikogo nie znam, nie zostałem nikomu przedstawiony, a co gorsza nie wiem kto jest kim, nie znam tych wszystkich wujków, cioć, kuzynków i przyjaciół rodziny, a tu lecą anegdoty, padają imiona i wszyscy - prócz mnie - kiwają głowami, uśmiechając się porozumiewawczo, bo znają jak stare konie, wszyscy prócz mnie. Ten zabieg z pewnością jest zaplanowany, ale dla mnie niestety ten dystans z czasem się nie skrócił, na skutek czego coraz mniej obchodziły mnie historie kolejnych niezbyt ostro zarysowanych postaci i mgliste dość autorefleksje autora. Humoru tu niewiele, traum też nie za dużo, i ta letnia temperatura po prostu mnie znużyła. Ładna fraza autora zdaje mi się nazbyt zasłuchana we własne brzmienie. I to chyba najbardziej interesuje Dyckiego – muzyczność i brzmienie znikających słów, zwrotów i imion ludzi z pogranicza. I brzmi to dobrze, ale dla mnie ta piosenka sprawdza się najlepiej jako kołysanka.
W tomiku "Nie dam ci siebie w żadnej postaci" Tkaczyszyn-Dycki opowiada kolejne historie rodzinne, rozwija wątki znane już z poprzednich tomików i sięga głębiej do trudnych relacji polsko-ukraińskich, również we własnej rodzinie - nie unika mówienia o nich, nie ocenia, stwierdza tylko chłodno fakty.
Na kartach tomiku ukazuje nam się po raz kolejny matka poety i jej choroba, która niejako prowokuje Dyckiego do pisania, jest niewyczerpanym źródłem jego natchnienia.
Po raz kolejny dałem się wciągnąć w ten śmiało obnażany mikrokosmos i mimo tego obnażenia, nie czuję tu fałszywych nut ani prowokacji. Polecam.