Niebezpieczne wizje Roger Zelazny 6,8
ocenił(a) na 75 lata temu Kamień milowy anglosaskiej SF. Ale przełomowy nie w taki sposób, w jaki próbuje ją dzisiaj odbierać większość czytelników. Wyjątkowość tej antologii nie polegała na szokujących wizjach - owszem, niektóre z nich wciąż potrafią wywrzeć wrażenie, ale w dzisiejszej dobie raczej żadne z opowiadań nie wciśnie w fotel czy nie wywoła szalejącego zgorszenia. Są mniej lub bardziej zwykłymi historiami, z których część się zestarzała, część rozczula naiwnością, a część nawet nie za bardzo wiadomo, dlaczego się tu znalazła. Nie, chodzi o co innego. O to, że nikt wcześniej nie robił antologii SF z tekstami specjalnie zamówionymi u najlepszych pisarzy (do tamtej pory głównie składało się je z opowiadań już opublikowanych w innych pismach czy zbiorach). Że nikt nie próbował zaopatrywać dosłownie każdego tekstu we wstęp i posłowie. Przede wszystkim chodziło jednak o to, żeby pokazać historie, które na co dzień nie mogły się ukazać ze względów cenzuralnych. I to nie tej oficjalnej cenzury, której formalnie wówczas nie było, a wewnętrznej, dyktowanej sumieniami i wyobraźnią wydawców i redaktorów branżowych czasopism, z publikacji w których większość autorów fantastyki wówczas żyła.
To właśnie z tego ostatniego powodu mamy tu szereg historii obrazoburczych, jeżdżących w tę i nazad po koncepcie Boga i wierzeń, to dlatego mamy tu rozkrzewione zbrodnie (i to z mordercą jako głównym bohaterem),katowanie dzieci i nawet kobiet ciężarnych, to dlatego mamy tu tematy wówczas uważane już za nieciekawe (życie po zagładzie atomowej, pierwszy kontakt z obcą cywilizacją),to dlatego wreszcie mamy tu poruszanie wstydliwych tematów - tych, które dziś już zbywane są machnięciem ręki (homoseksualizm, niewolnictwo, Cyganie),ale i tych, które wciąż stanowią temat tabu (kazirodztwo). Gdy spojrzeć na książkę pod tym właśnie kątem, staje się zrozumiałe, dlaczego "Niebezpieczne wizje" wpadły w ówczesną fantastykę jak bomba atomowa, i gruntownie ją przeorały. Od tego czasu wiele jednak się wydarzyło w gatunku i obecnie, po upływie z górą pół wieku, antologia jest raczej monumentem pewnej epoki. Ważnym, wciąż potrafiącym zaskoczyć czytelnika, ale nie wybijającym się szczególnie na tle obecnych dokonań.
Z 33 tekstów 32 autorów wciąż z pewnością wart uwagi jest Poul Anderson z "Eutopią" i Theodore Sturgeon z "Czy gdyby wszyscy mężczyźni...", obaj poruszający podobną tematykę, obaj barwnie odmalowujący społeczeństwa oparte na zupełnie innych zasadach, i obaj serwujący w zakończeniu mocną, podstępną puentę. Dopiętymi na ostatni guzik perełkami są też "Domek dla lalek" Jamesa Crossa i "Auto-Da-Fé" Rogera Zelazny'ego, a także dwie wredne historie postapokaliptyczne - Slesara ("Namiastka") i Dorman ("Idźcie, idźcie, wołał ptak"). Nie sposób też nie wspomnieć umownie fantastycznej, ale odświeżająco absurdalnej nowelki Eisenberga "Co się przydarzyło Augustowi Clarot?"
Oprócz tego wciąż dobrze czyta się humoreskę Aldissa ("Noc, podczas której do cna wyczerpał się czas"),przewrotną opowiastkę Blocha ("Zabawka dla Juliette"),klasycznie spiskowego Dicka ("Wiara naszych ojców"),nieco dziś już naiwnego Nivena ("Człowiek układanka") oraz gorzkiego Knighta ("Czy chcesz, by sławił cię proch?")
Wyczuwalnie gorzej wypadają Silverberg (człowiek potrafi okrucieństwem zaszokować nawet obcych),Pohl (mało kogo obchodzący kontakt),Ellison (dyskutujący ze sprytniejszym, bardziej zwartym tekstem Blocha),deFord (głównie chodzi o szokowanie czytelnika, wepchnięte w taką sobie klamrę),Leiber (w finale autor gubi czytelnika),Hensley (dobry koncept, ale nieco chaotycznie wykorzystany),Sladek (temat znacznie szerzej i po prostu lepiej był podjęty przez "Humanoidy" Williamsona),Lafferty (powrót Cyganów do domu),Laumer (przeciętnie strawny miszmasz kontaktu z obcymi i przestrogi przed wynaturzeniami władzy) i Spinrad (średnio szokuje, średnio bawi - celem było chyba tylko poruszenie tematyki raka).
Natomiast kilka tekstów zahaczających o religię (Del Rey, Brand, Brunner) mocno się już zestarzało, garść jest zbyt szkicowa i niejasna, żeby poświęcać im większą uwagę (oba shorty Buncha, Ballard),a parę kolejnych (Rodman, Emshwiller, Neville) wręcz trudno uznać za fantastykę. Nie za bardzo też wiadomo, jak podchodzić do enigmatycznego opowiadania Delany'ego.
Zupełnie odrębny problem stanowią "Jeźdźcy purpurowej doli" Farmera. Na pierwszy rzut oka opowiadanie - niestety, najdłuższe w zbiorze - jest wręcz bełkotliwe, choć przecież zdobyło nagrodę Hugo! Niestety, jego mierność wynika z fatalnego tłumaczenia. Oryginalne opowiadanie jest napisane w sposób wręcz niesamowity, z zatrzęsieniem odwołań do szeroko pojętej kultury, z przewrotnymi grami słownymi, z wykorzystaniem podobnie brzmiących fraz (np. P. zamiast Tea). Do tego zdania są zbudowane tak, że tekst wręcz melodyjnie płynie. Tłumacz - i owszem - odłowił mnóstwo odniesień, ale nie potrafił ani sensownie ich przełożyć (część jest podana jako przypisy - ale wkurzająco, bo nie na dole strony, a na końcu tekstu, po posłowiu),ani zbudować własnej narracji, z kreatywnym wykorzystaniem polskiego języka. Przez to wyszedł tępy kluch, który wymaga ordynarnego przedzierania się przez osobliwe, niezrozumiałe konstrukcje słowne. Niestety, ale to akurat opowiadanie należy czytać wyłącznie w oryginale.
Po książkę sięgnąć więc warto, ale najlepiej nie nastawiać się na obcowanie z arcydziełem.