Desperado. Autobiografia Tomasz Stańko 7,6
ocenił(a) na 847 tyg. temu Zabieram się za biografię Tomasza Stańko, w pełni będąc świadomym, że mimo posiadania sporej części jego dyskografii, wielokrotnym uczestniczeniu w jego koncertach w najprzeróżniejszych konstelacjach (w tym wraz z DeJonettem na wczesnej Erze Jazzu) i autentycznego zachwytu jego wielkością - nic o nim niemal nie wiem w sensie biograficznym. I tu czytelnicze wyzwanie kwietnia świetnie mi służy, by sięgnąć do czytnika po kurzące się w nim dzieło.
Wywiad-rzeka, wyciągany z Mistrza przez Rafała Księżyka - mistrza wywiadu biograficznego (Kazik, Świetlicki, Brylewski, Muniek).
Ważną rzeczą, którą Stańko mówi już na początku rozmowy, to to wielkie szczęście, jakie go spotkało, a którym jest dla człowieka “trafienie na siebie w życiu” w sensie dobrego rozeznania swoich talentów i podążenia ich ścieżką. Dla niego była to nie tyle jeszcze muzyka sama w sobie, co jazz, który - jak wszyscy w tych czasach - odkrywał w audycjach Willisa Conovera.
Własne zdanie ma zresztą Mistrz na niemal wszystko, a szczególnie wiele ma - i to rzeczy ważnych, a przynajmniej ciekawych - do powiedzenia o sztuce. I nie na samej muzyce się skupia, a meandruje po rejonach filmu, malarstwa, filozofii nawet. Jak wiele i ciekawie mówi o błędzie jako zasadzie zmiany - zarówno w muzyce, jak i w ewolucji. Jak daje się poznać jako wielki jej fan i z jaką bojaźnią o tej ewolucji (jako procesie biologicznym) mówi. W filozofii zaś blisko mu czasem do taoizmu, tak mi bliskiego. “Przez życie nie gna mnie namiętność. Przez życie gna mnie życie. To, że żyję i że chcę żyć. To mnie gna. Lubię patrzeć dookoła. Niewiarygodnie frapuje mnie bogactwo życia.” mówi Stańko i właśnie to mam na myśli, przywołując taoizm.
Dużą wagę przykłada Stańko do intuicyjności w sztuce, roli pewnej niewiedzy i nieświadomości. A wszak grał wszystko i z wszystkimi!
Świetnie biograf podąża za mimi-tropami podrzucanymi przez indagowanego, jest czujny i często na chwilę odbiega od głównego nurtu rozmowy na jakieś małe dygresyjki. Dobre to robi wrażenie i świadczy o jego czujności w śledzeniu toku myśli rozmówcy.
Uwagą na boku - nieco już może off-label - jest ta komentująca bogatą w książce dokumentację fotograficzną (część ze zdjęć znam już, części dotychczas nie widziałem): niespełna trzydziestoletni Stańko w końcówce lat 60-tych wygląda na zdjęciu jak własny dziadek w stosunku do fotografii w wieku lat sześćdziesięciu-siedemdziesięciu na początku XX wieku. Widać to na fotografii z okładki książki i innych - również dość znanych forografiach Stańki autorstwa Andrzeja Tyszki. Jak oni to robili (Zaucha - drugi! a przecież zginął w wieku 42 lat!),że tak w tamtych czasach wyglądali? Choć może się mylę; ktoś mi powiedział nie tak dawno, że “to tobie się tylko tak wydaje, że jesteś wciąż taki piękny i młody”?
Rozprawiając się szczerze ze swoimi uzależnieniami (ten to dopiero był doper, a nie jakiś tam Witkacy!),sprawił Stańko, że z mniejszymi wyrzutami siadam z lampką wina do książki, czy wieczornego słuchania muzyki. Że też niektórzy to przeżyli (on, Stonesi i jeszcze kilka osób…)! A potem czytam jeszcze to: “Chwała Bogu, że w okresie, gdy piłem alkohol, nie wpadłem w kulturę picia wina. Nie miałem pokus, bo w komunizmie nie było dobrego wina, piło się wódkę, a jak mocno piłem, nie zależało mi, co piję. Kultura picia wina, którą widzę dziś, ta atmosfera, znajomość gatunków, roczników, bardzo mi się podoba. Ciężko by było wydobyć się z tego.” - śmieję się pół wieczoru, z lampką wina w garści właśnie (i wówczas decyduję też że “raczej osiem gwiazdek niż siedem”).
Oceniam książkę bardzo wysoko. Z kilku powodów właściwie. Po pierwsze to biografia jednego z moich ulubionych muzyków (mierzę się właśnie z myślą zdobycia tej Zbigniewa Seiferta). Po wtóre: same utrwalone na papierze słowa i myśli genialnego muzyka, dające nam wyobrażenie o jego własnym kosmosie i o nim jako o Istnieniu Poszczególnym (to z Witkacego). Nie odpowiada mi może jedynie nieco ta forma wywiadu-rzeki, ale skoro to jedyna możliwość, by ze starego cata wyciągnąć historię życia, to nie mam już do Księżyka pretensji; zwłaszcza że do rozmów przygotowany jest też mistrzowsko merytorycznie - nie da się rozmawiać z jazzmanem, nie czując tego jazzu, nie znając go i nie mając za sobą godzin nasłuchów. A Księżyk wiele wie (czasem nawet fakty nieznane samemu rozmówcy),nieźle się orientuje i często wygłasza własne i dość subiektywne opinie (np. muzyczne).
Lektura biografii staje się też dla mnie okazją do ponownego przesłuchania dokonań Tomasza Stańko, które mam w domu na różnych nośnikach. Naliczyłem w sumie 23 pozycje na CD i winylach (o mało co a zapomniałbym o CD-iku “wklejonym” w pewnym tomiku wierszy naszej Noblistki, gdzie Ona czyta, a On gra solo…). I mam ponownie okazję zastanowić się nad własnym moim rankingiem: skoro “Litanię” (drugą kupioną w życiu płytę jazzową do mojej młodej wówczas kolekcji płyt) uważam za najlepszy polski jazz ever, to i automatycznie musi stać na pierwszym miejscu wśród płyt stańkowskich. A potem co: “Leosia”, “Tweet”, coś z Kwartetu z Wasilewskim, Miśkiewiczem, Kurkiewiczem? Tyle pytań, bez odpowiedzi, czy które wręcz odpowiedzi nie wymagają…