Wierność w stereo Nick Hornby 5,7
ocenił(a) na 530 tyg. temu Zdeaktualizowana biblia. I to nie dlatego, że bohaterowie dzwonią do siebie z aparatów stacjonarnych albo ze śmierdzących budek telefonicznych, namiętnie palą w lokalach gastronomicznych, a podstawowym nośnikiem muzyki jest kaseta magnetofonowa. Nie. To są tylko ostatnie gwoździe do trumny; drobiazgi, które dodatkowo sprawiają, że czytana dziś „Wierność w stereo” budzi niesmak. I to niesmak z co najmniej dwóch powodów: 1) jak, tak słaba książka, mogła stać się aż takim wydarzeniem; 2) w jaki sposób aż tak wielu coraz mniej młodych mężczyzn identyfikowało się z jej głównym bohaterem.
Pierwszy egzemplarz „Wierności w stereo” dostałem tuż przed premierą pierwszego polskiego wydania. To była późna wiosna 1997 roku. Wręczając mi ją koledzy, dziennikarze poczytnego wówczas magazynu muzycznego, powiedzieli: - Koniecznie to przeczytaj, to o tobie. Faktycznie. Po nocnej lekturze byłem oniemiały. Nie było wcześniej dla mnie tak trafiającego w punkt bohatera i jego historii. Zresztą nie tylko dla mnie. „Wierność…” miała potężny wpływ na całe pokolenie zagrzebanych w muzyce kolesi w skórzanych kurtkach. Nawet chyba więcej niż pokolenie. Książka Nicka Hornby’ego zrobiła wielkie wrażenie m.in. na – o kilka lat ode mnie młodszym – Arturze Rojku. Do tego stopnia, że jednej ze swoich piosenek nadał, wyciągnięty z „Wierności…”, tytuł „Długość dźwięku samotności”. Utwór okazał się największym przebojem w całej – łącznie z dokonaniami Myslovitz – karierze tego wykonawcy.
Książka Hornby’ego wciąż rezonuje. Pojawił się inspirowany nią serial i – wystawiany z powodzeniem na Broadway’u – musical. Rojkowi też cały czas jest do niej blisko. Ostatnio wspomniał o niej w tekście na okładce bestsellerowej książki Jarka Szubrychta „Skóra i ćwieki…”. Wciąż jarają się nią starzy kolekcjonerzy płyt, zaś jej, skądinąd bardzo dobra, ekranizacja – „Przebobje i podbije” (2000) z Johnem Cusackiem w roli głównej – cieszy się estymą wśród entuzjastów tzw. kina kultowego. Bardzo często jej oglądanie jest stałym elementem postchłopackich wieczorów przy joincie i bro.
Sięgnąłem ponownie po „Wierność…” pod wpływem notki na książce Szubrychta, rozmowy z pewnym kolekcjonerem płyt i producentem muzycznym, który opowiadał z przejęciem o jednej z wyciętych z filmu scen (obecnej w książce) oraz sytuacjom zawodowym, które skierowały moją uwagę na lata dziewięćdziesiąte. Za pierwszym razem nie dałem rady. Wysiadłem po pierwszej książki. Musiałem przeczytać coś innego. W końcu zebrałem się i przebrnąłem przez egzystencjalno-sercowe perypetie właściciela podupadającego londyńskiego sklepu płytowego.
Przebrnąłem z wielkim trudem i chyba tylko dlatego, że nie lubię/potrafię odkładać na półkę nieprzeczytanych książek. Teraz zastanawiam się, dlaczego tak mi było z „Wiernością…” ciężko.
W zasadzie niewiele się u mnie zmieniło. Wciąż wydaję większość pieniędzy na płyty, wciąż tak naprawdę interesuję się tylko popkulturą, a ludzie, którzy nie czytają, nie słuchają i nie oglądają śmiertelnie mnie nudzą. No i mam nieuregulowane sytuacje osobiste. Czyli w zasadzie nadal „kumam czaczę”. A jednak „Wierność…” śmiertelnie mnie nudziła, zaś momentami potwornie irytowała. Myślę, że główna w tym zasługa nieprawdopodobieństwa psychologicznego książki Hornby’ego.
Rozumiem, że tzw. luzactwo czasem – sądzą zresztą, że najczęściej – skrywa kompleksy oraz lęki nastolatków i chłopców w bardziej podeszłym wieku. Rozumiem też, że faceci w relacjach z kobietami, wykonują naprawdę zaskakujące fikołki. Jednak ilość neuroz zrodzonych w głowie głównego bohatera „Wierności…” sprawia, że nie tyle nie można go lubić, co trudno w niego uwierzyć. A przecież na wyświetleniu tych neuroz tak książka polega.
Zastanawiająca jest też jego odchodząca dziewczyna. Jasne, że każdy chłopiec w każdym wieku chciałby mieć mądrą, dobrą, czułą, opiekuńczą, anielsko cierpliwą i piękną partnerkę, ale w kobietę bez skazy trudno uwierzyć chyba każdemu, kto ukończył liceum/technikum. Mamy tu więc bardzo wydumaną sytuację wyjściową, nieprawdopodobną bardziej od tych z polskich komedii romantycznych. Na dodatek pisaną gorzej niż owe produkty naszej kinematografii.
No i „Wierność w stereo” uchodziła za dzieło ousiderskie – rzecz o środowisku fików pisana dla frików. Temu służy cała zbudowana przez Hornby’ego scenografia – zagracony płytami sklep głównego bohatera oraz śmierdzące alkiem i dymem tytoniowym pomieszczenia, w których się pija i bywa na koncertach. Jednak ta scenografia to jedna wielka ściema. W gruncie rzeczy „Wierność…” nie jest książką o ludziach konsekwentnie uciekających od życia w kanonach klasy średniej, a tej klasy średniej jedną wielką pochwałą.
A więc muzyczno/ousiderska biblia to wielopoziomowa ściema. Ściema, której nie ratuje kilka muzycznych smaczków oraz zdań, które weszły na stałe do slangu ludzi odwiedzających małe, wiecznie na skaju upadku, sklepy ze starymi winylami.
Hornby napisał po latach prawdziwszą (i dużo lepszą literacko) książkę o kolesiach z gitarami i ich fanach. Jednak „Juliet, naga” przeszła bez większego echa. No, ale prawda najczęściej nie jest fajna – jest niewygodna.