Byli sobie raz Maria Konwicka 7,1
ocenił(a) na 54 lata temu "Córka swego ojca"
Byli sobie raz. Szkoda, że raz. Jeszcze bardziej szkoda, że byli, a nie, że są, że będą. Jacyś inni, następni i zastąpią tę próżnię, wyrwę, jaka powstała po ich odejściu. Jeśli nie lepsi, to chociaż równie dobrzy. Tak żal, że przyszło mi żyć w czasach bylejakości, zdewaluowania wszelakiego i że ta bylejakość i zdewaluowanie uwidacznia się też w szeroko rozumianej polskiej sztuce. Chciałabym napisać, że jestem na tę bylejakość i dewaluowanie odporna, ale nie byłaby to prawda, nie do końca prawda. Gdybym była odporna, to nie konsumowałabym tych tworów produkowanych masowo i dla mas. Ale ja z natury jestem ciekawa, żarłocznie ciekawa, ale może za tą ciekawością skrywa się i lenistwo, nad którym z wiekiem coraz trudniej zapanować. Pewnie tak. Szczęście w nieszczęściu, że jakiś bagaż czytelniczy jest, że mam możliwość porównania tego, co było z tym, co jest i to, co jest nie nastraja optymistycznie, nie pozwala mieć nadziei, że będzie lepiej.
I do takiej konkluzji dochodzi też Maria Konwicka, a wcześniej jej ojciec, matka, przyjaciele, znajomi ojca. Chociaż "dochodzi" to za dużo powiedziane, raczej nieśmiało napomyka o tym od czasu do czasu. I trochę szkoda, że jedynie napomyka, bo ja chętnie bym poznała więcej jej osobistych przemyśleń na temat szeroko rozumianej sztuki tej dawniejszej i tej obecnej; na temat ludzi, z którymi życie ją zetknęło przypadkiem i nieprzypadkiem w USA i w Polsce; jej obserwacji (dawniejszych i obecnych) dotyczących życia tam i tu, dawniej i teraz. Poniekąd znajdujemy to w książce, ale jest tego za mało, a poza tym zbyt chaotycznie i niekiedy zbyt powierzchownie (wiele ciekawych wątków nie doczekuje się rozwinięcia). Krótko mówiąc: prawdziwy miłośnik Konwickiego, a ja do miłośników śmiem się zaliczać, nie znajdzie tu jakichś informacji, które nie byłyby mu dobrze znane. I nie jest to zarzut, bo co niby złego w tym, że Konwicka nie decyduje się na większy ekshibicjonizm, nie zdradza jakichś tajemnic z życia dziadków, wuja, rodziców, ich przyjaciół, znajomych, żeby zadowolić żądnego taniej sensacji współczesnego czytelnika, żeby mu się przypodobać. Poza tym wspomnienia rządzą się swoimi prawami, zaś w ich uporządkowaniu, w ich ukierunkowaniu można by się dopatrywać sztuczności, a w założeniu miało być naturalnie, osobiście, ale ze smakiem. I w jakimś stopniu udało się to założenie zrealizować.
Zresztą "Byli sobie raz" to raczej nie tyle wspomnienia co wyimki ze wspomnień, kadry z życia rodziny Konwickich, Leniców, kadry z życia przyjaciół i znajomych rodziny, gęsto okraszone fotografiami (głównie z prywatnego archiwum autorki),jeszcze gęściej cytatami z utworów jej ojca. Całkiem prawdopodobne, że za powstaniem tej książki kryje się wewnętrzna potrzeba nie tyle dogłębnego zrozumienia przeszłości, wyrażenia tęskonoty za tymi, co odeszli, za tym, co nieuchronnie przeminęło, ile znalezienia wspólnego mianownika, łączącego Marię z resztą tej artystycznej rodziny. Innymi słowy, swoista wiwisekcja i porównanie z innymi jej członkami. I gdzieś tam w głębi kryjąca się niepewność, lęk, że wynik tej wiwisekcji, tych porównań może okazać się dla niej samej, a może też i dla odbiorcy nie do końca satysfakcjonujący. Stąd też w książce niejednokrotne próby zaznaczenia swojej "inności", a skoro "inność" to i niezrozumienie, nieprzystosowanie i nieprzypasowanie, ale też i własna wyjątkowość, ucieczka w samotność, w metafizykę, zamknięcie się w swym przebogatym wewnętrznym świecie i strach przed tym, co na zewnątrz, co nie podlega kontroli, co nieuchronnie się zmienia, a kierunek tych zmian nie pozostawia nadziei, nawet jej cienia. I właśnie w tym upatruję bycia "córką swego ojca". Wprawdzie Konwicka w swych poszukiwaniach sensu życia zawędrowała znacznie dalej od niego, co niekoniecznie może się spodobać osobom twardo stąpającym po ziemi, ale nie zmienia to faktu, że nadal są to poszukiwania. Wydaje mi się, że jej zainteresowania szeroko rozumianą duchowością to tylko inny sposób na walkę z niepokojem wewnętrznym, z niepokojem egzystencjalnym, bólem istnienia. A już samo to uzewnętrznianie się paradoksalnie daje nadzieję, gdyż jest sygnałem dla odbiorcy, specyficznego odbiorcy, że nie jest w swej wrażliwości, a może nawet nadwrażliwości osamotniony; że gdzieś tam jest ktoś myślący, czujący podobnie.
Takie poczucie więzi zawsze towarzyszyło mi podczas zgłębiania dzieł literackich i filmowych jej ojca. Takie poczucie wywołały też te wyimki ze wspomnień jego córki. I mimo mankamentów, jakich im nie brakuje, przeczytać warto. W ramach przypomnienia (tego nigdy dość przy żarłoczności i ekspansywności bylejakości). W ramach zachęty sięgnięcia po źródła, jeśli te źródła nie są czytającemu znane. W ramach porównań sztuki dawniejszej (często demonizowanej ze względu na panujący ustrój polityczny) z dzisiejszą. W ramach pobudzenia wyrzutów sumienia, że nie będzie artystów młodego pokolenia, którzy zasługiwaliby na pamięć potomnych. Ja ich w świecie literackim (nie tylko w nim) na razie nie widzę, a chciałabym zobaczyć, bardzo bym chciała, choć mam świadomość, iż we współczesnym świecie nie ma miejsca dla artystów, którzy nie byliby nimi tylko z nazwy.