Jak to było naprawdę. Niezwykłe opowieści sportowe Stefan Szczepłek 6,8
Zaliczam się do osób (ledwo, ale jednak) pamiętających czasy, w których nowinki sportowe miały zapach drukarskiej farby i kojarzyły się z szelestem papierowej gazety. Miłośnicy sportu żyjący w czasach, w których portale sportowe i takie też kanały oferujące swoją ramówkę 24 godziny na dobę stanowiły tylko sferę marzeń najbardziej zagorzałych nawet kibiców – a takim był na przykład mój dziadek, rozwijanie swojej życiowej pasji opierali na czynnościach tak trywialnych jak kupowanie o brzasku sportowego czasopisma. Na „Tempie” czy „Sporcie” – czarno-białych gazetach, które pamiętam z dzieciństwa, spoczywała ogromna odpowiedzialność: ich artykuły nie tylko musiały detalicznie sprawozdawać przebieg meczów, których nie było gdzie wówczas obejrzeć, ale i rozbudzać w czytelnikach emocje, podsycać ogień zapału i oddania dyscyplinie, słowami rozkochując w nich kibica.
„Jak to było naprawdę” to zbiorowa praca pod redakcją Marka Latasiewicza i Jerzego Cierpiatki, na łamach której dziennikarze pamiętani przez starszych kibiców połączyli swoje siły, a przyświecał im jeden cel: przybliżyć kibicom niezwykłe sportowe opowieści, które w świadomości większości z nich funkcjonują dziś jako legendy.
Po lekturze pierwszych kilku tekstów przekonana byłam, że, niestety, ale nie polubimy się z tą książką za bardzo. Początkowe felietony poświęcone są bowiem piłce nożnej, a ja podzielam opinię Włodzimierza Reczka, którą przytacza Stefan Szczepłek: „jedenastu piłkarzy może na igrzyskach zdobyć jeden medal, a dziesięciu bokserów ma szanse na dziesięć”. Na szczęście tematyka dalszych tekstów staje się bardziej różnorodna, a opowieści przytaczane przez redaktorów są doprawdy niesamowite. Młodsi kibice z pewnością nie mają pojęcia o większości z nich, starsi – przeżyją je z chęcią ponownie.
To, co podobało mi się w tej książce najbardziej, to język, jakim zostały sporządzone te sportowe wspomnienia. Dziś nie pisze się już w taki piękny, wyszukany sposób o sporcie – a szkoda. Jeśli chodzi o wartość merytoryczną tej pozycji, to cóż - lata mijają, a ja nie poznałam nikogo, kto choćby zbliżył się poziomem sportowej wiedzy do wszechstronnych zainteresowań mojego dziadka, czytającego przed laty „Tempo” trzy razy w tygodniu i będącego zagorzałym fanem tej starej, porządnej szkoły sportowego dziennikarstwa.