rozwiń zwiń

Istota, która stale się myli

Agnieszka Agnieszka
22.01.2017

Trzy rodzaje czytelników pójdą do kin na „Amerykańską sielankę”: ci którzy książkę Rotha czytali na tyle dawno, że zapomnieli już wiele szczegółów i filmowa opowieść McGregora będzie miała za zadanie przypomnieć im znane; ci, którym książka nadal tkwi mocno w pamięci, oni wejdą w świat sobie bliski, na nich czyha niebezpieczeństwo ciągłych porównań, odbierające filmowi suwerenność i ci którzy książki nie czytali, być może mają zamiar, ale w tej chwili do opowiedzianej przez McGregora historii podejdą z czystą głową i sercem. I tak to jest przy ekranizacjach literatury, że każda z tych grup obejrzy trochę inny film. A piszę o tym, żeby się przyznać, że jestem przedstawicielem drugiego typu czytelników. I choć zazwyczaj jest to nie najlepszy sposób łączenia artystycznych doznań, tym razem miałam szczęście.

Istota, która stale się myli

Philip Roth jest jednym z najważniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy (co rozpoznaje się metodami statystycznymi, po notowaniach bukmacherów przed wręczeniem Literackiego Nobla, w ubiegłym roku trzecie miejsce). Za Amerykańską sielankę w 1998 roku dostał Nagrodę Pulitzera. I nie bez przyczyny powieść ta uchodzi za jedną z najlepszych w jego dorobku. Film będący debiutem reżyserskim aktora Ewana McGregora w repertuarze naszych kin pojawi się 27 stycznia. I jedno z pewnością można było powiedzieć o tej ekranizacji z góry: brytyjski gwiazdor zaczął ambitnie.

Prawie cała akcja filmu toczy się w burzliwych latach 60., w czasach, gdy USA uwikłane są w wojnę w Wietnamie, w całym kraju wybuchają zamieszki na tle rasowym, działalność Czarnych Panter dzieli społeczeństwo i nagle okazuje się, że humanitaryzm i terroryzm to terytoria graniczne. Ale idealna rodzina Levovów, kochająca się, zamożna, pracowita i szanująca bliźnich mieszka w miejscu odsuniętym od wydarzeń wielkiego świata, w stanie New Jersey, w hrabstwie Morris, miasteczku Old Rimrock, na spokojnej, sielskiej prowincji. Dorastająca w tym nieskazitelnym domu szesnastoletnia dziewczyna zostaje główną podejrzaną o zamach terrorystyczny. Harmonijny świat naszych bohaterów traci całą swą stabilność.

Film został obsadzony znakomicie. Piękna Jennifer Connelly to idealna Dawnie, żona Szweda, filigranowa, pełna wdzięku, tak śliczna, że trudno oderwać od niej wzrok, zapada w pamięć w każdej scenie (ta kiedy wraca po wernisażu do samochodu, kilka lat po dramatycznych wydarzeniach, cała w skowronkach, promieniująca urodą, odgrodzona murem od przeszłości, to dla mnie jedna z najlepszych scen filmu). Znakomita była też grająca małą Merry Hannah Nordberg. Żałowałam, że tak niewiele do pokazania miała Molly Parker - aktorka, którą bardzo lubię i zarazem kolejna postać idealnie pasująca do swego literackiego pierwowzoru.

Ale muszę przyznać, że właśnie fizyczność dwojga bohaterów: Merry - szesnastolatki i Seymoura Levov - Szweda to element zmian w filmie, który najdłużej budził mój sprzeciw. Bardzo chciałam, żeby postać Szweda robiła ze mną to, co grana przez Connelly Dawn, jego idealna uroda powinna być doznaniem estetycznym, powinien wyglądać jak gwiazda futbolu, mieć szerokie ramiona i metr dziewięćdziesiąt wzrostu (stopę więcej niż żona, cytując opis Rotha), inni mężczyźni mieli wypadać przy nim blado; a Ewan McGregor to chłopak z sąsiedztwa, niski chłopak, dodam ze smutkiem. McGregor zagrał dobrze, więc jeszcze w czasie trwania filmu pogodziłam się z tą zmianą, ale pozostał w moim odczuciu najsłabszym obsadowo elementem filmu.

Natomiast przemiany fizyczne Merry są nie tylko ważnym elementem grozy tego, co się stało lecz, co ważniejsze, charakterystyczną dla Rotha prowokacją - przekornie narzucającą utarte interpretacje - niemniej tutaj Ewan McGregor reżyser mógł mieć zupełną rację: Merry „tłusta olbrzymka” w dużo prostszym przecież narracyjnie filmie zdominowałaby odczytanie wydarzeń przez pryzmat niedowartościowania nastolatki, sprowokowałaby nasz „skrajnie pochopny wniosek, że to, co wydaje się proste jest proste”. A my przecież oglądamy na ekranie sytuację pozbawioną logiki, ram, przyczyn i skutków. Warto zwrócić uwagę na filmwebową ocenę gry aktorskiej Dakoty Fanning. Mam wrażenie, że młoda aktorka, która moim zdaniem poradziła sobie z niezwykle trudną rolą bardzo dobrze, a momentami wręcz rewelacyjnie, została przez widzów ukarana, i to nie za czyny swojej postaci, ale właśnie za ten brak wyjaśnienia, brak osądu, brak sensu, który Ewan McGregor, wierny wobec ducha filmowanej prozy, zachował. To nie jest opowieść, ani na ekranie ani w książce, uwięziona w swoim czasie i miejscu, to historia uniwersalna, o życiu, które wymyka się człowiekowi z rąk i nic nie można na to poradzić. Merry nie zostanie wyjaśniona.

Na przekór tej naszej głębokiej potrzebie kategoryzacji świata Philip Roth idealną rodziną Levovóv jedynie pokazuje. Zatacza wokół kamiennego domu w Old Rimrock koła niczym drapieżny ptak. Zbliża się i oddala, powtarza obserwacje, cofa i wybiega na przód. Jego ironia jest głęboka, wyczucie groteski fenomenalne, ale jednocześnie nigdy nie stawia siebie ponad Szwedem, Merry czy Dawn. Daje to niezwykły, lecz głęboko prawdziwy i przesiąknięty współczuciem obraz. W stosunku do powieści, filmowa historia została bardzo uproszczona, choć cięć i zmian fabularnych dokonano z wielkim wyczuciem, przyznam, że były takie sceny, w czasie których wstrzymywałam oddech, obawiając się, czy reżyser nie pójdzie na łatwiznę i nie nada im rothowskiego brutalnego naturalizmu, który najprawdopodobniej znakomicie sprzedałby się szerokiej widowni, ale doskonały w książce, w filmie byłby raczej pułapką zubażającą treść. McGregor nie zawiódł, okazał się reżyserem odważnym. Oczywiście po seansie zostało ze mną pytanie, czy dałoby się unieść nad wydarzeniami, nie opowiedzieć ich liniowo, naśladować narrację Rotha? Lecz najważniejsze, że znakomicie oglądało mi się ten film, właśnie tak zaraz po przeczytaniu książki, w stanie zamieszkiwania jeszcze w jej historii, Ewan McGregor podarował mi kolejne spojrzenie na Levovów, ekranizacja stała się tym samym przedłużeniem książki, dodatkowym kręgiem, który nad Old Rimrock zatoczyłam.

Film jest dość krótki, niewiele ponad 100 minut esencji z ponad 600 stronicowej powieści. Nie ma w nim dłużyzn ani niepotrzebnych scen. Został przepięknie sfotografowany. Większość kadrów „Amerykańskiej sielanki” mogłoby trafić wprost na plakat. Za te wyraziste, sugestywne zdjęcia odpowiada Martin Ruhe. Urzekają detale scenografii, wnętrza, samochody, stroje, fryzury. Scenograf Daniel B. Clancy mówi o duchowym pokrewieństwie swojej wizji z malarstwem Edwarda Hoppera. Łatwo się z tym zgodzić - fabryka i stacja benzynowa wydają się wręcz wyjęte z płócien malarza. Wspólne są pozorna pogoda obrazu, intensywne, lecz nie brutalne barwy, duża ilość światła i dominująca wszędzie samotność, którą gdy dłużej patrzymy, dostrzegamy nawet w pogodnych ujęciach.

Podobną funkcję jak obraz pełni w tym filmie muzyka, we wpadających w ucho przebojach z lat 60. czasem pobrzmiewa smutek i nostalgia, ale nie ma w nich nic, co ilustrowałoby muzycznie grozę opowiadanej historii. Obraz i muzyka prowadzą nas łagodnie.

I tak doszliście do końca tej recenzji nieco zaplątanej w przestrzeni między filmem a książką. Dodam jeszcze, choć nie wiem czy mój głos ma szanse dotrzeć do dystrybutora, że pojawiający się w tłumaczeniu indiański janijaizm to tak naprawdę dżinizm z Indii, i choć to błąd całkiem zabawny, jednak raczej niepotrzebny.

Agnieszka Ardanowska


komentarze [5]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Bogdan 22.01.2017 16:27
Czytelnik

Filmu jeszcze nie widziałem, ale książkę niedawno powtórzyłem, po latach - i co za rozczarowanie! Pierwsze sto stron to pełne niemal homoerotycznego uwielbienia wynurzenia narratora na temat "Szweda" Levova, szkolnej gwiazdy sportu. Później narrator chowa się za kulisami i mamy już tragedię amerykańską w całej pełni, kiedy to tytułowa amerykańska sielanka jest rozbijana...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Agnieszka 22.01.2017 17:00
Redaktorka

Mam całkowicie odwrotne odczucia :) a też obie te rzeczy czytałam niedawno. Kompleks Portnoya czytało mi się dobrze, ale jest dla mnie niejako wprawką (tylko proszę nie zrozumieć mnie źle cudownie byłoby pisać takie wprawki), błazenadą, przerywnikiem między prawdziwym pisaniem. Natomiast Amerykańska sielanka jest powieścią wielką. No i tym razem byłam zauroczona stylem...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
wrotki 22.01.2017 11:16
Czytelnik

Całą trylogię Rotha, której 'Amerykańska sielanka' jest pierwszą częścią, czytałam kilka lat temu. Zapadła mi głęboko w pamięć - lektura niełatwa ale warto.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
allison 22.01.2017 10:44
Czytelniczka

Jestem świeżo po lekturze powieści i na pewno z ciekawością obejrzę film.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Agnieszka 20.01.2017 14:28
Redaktorka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post