Prawda nie musi być prawdziwa. Świat według Granta Morrisona

Bartek Czartoryski Bartek Czartoryski
29.06.2019

Trafnie czy nie, lubię czasem myśleć o Grancie Morrisonie jako o swoistym rewersie Alana Moore'a. Bo podczas gdy ten drugi świat odrzucił, szkocki scenarzysta przyjął go z otwartymi ramionami. A potem postawił na głowie.

Prawda nie musi być prawdziwa. Świat według Granta Morrisona

Morrison to bowiem komiksowy ekwiwalent rockowej gwiazdy. Lubi modne ciuchy, kupił sobie dom, gdzie ponoć niegdyś organizowano seanse spirytystyczne, para się magią chaosu i opowiada cuda na kiju, zarówno kiedy pisze komiksy, jak i podczas rozmów z ludźmi. Ba, kiedyś gadał nawet, że odwiedził go duch Johna Lennona, a nie była to jego najdziwniejsza historyjka. To istny Edison dla Moore'owskiego Tesli. Nie napomknąłem jednak o moim ulubionym Angliku przypadkiem, lecz dla dramatycznego napięcia. Obaj panowie, mówiąc oględnie, nie przepadają za sobą. Powody tego stanu rzeczy zaginęły gdzieś w mrokach dziejów i tylko czasem Morrison lubi przypomnieć wszystkim, jak bardzo nie podobali mu się „Strażnicy”.

I krytycy, i fani, zresztą łącznie ze mną, lubią podobne rzeczy roztrząsać, bo przecież czy mógłby powstać kiedyś ciekawszy film, niż ten traktujący o zmaganiach tych dwóch komiksowych czarodziei? Szczególnie że przecież, choć dzieli ich co prawda parę lat, wychowywali się mniej więcej w tym samym miejscu i czasie, mieli podobne fascynacje i zainteresowania, wybrali identyczne ścieżki zawodowe, ale znaleźli się zupełnie gdzie indziej. Czytając wywiady z Morrisonem, można by się zdziwić, jak z uporem, niemalże prowokacyjnie, podkreśla merkantylny charakter swojej pracy. Nic w tym, rzecz jasna, zdrożnego. Przypisywałbym to raczej personie, jaką przez lata wykreował, niż, co kuszące z perspektywy psychoanalitycznej, trudnemu dzieciństwu. Bo jest z rozbitej rodziny, w której – z uwagi na lewicowe sympatie polityczne ojca, którym ten głośno dawał wyraz – brakowało pieniędzy. Odludek bez przyjaciół, Morrison chował się za amerykańskimi komiksami, obmyślając ich szalone wersje. Gdy nie przyjęto go do szkoły artystycznej, oddał się muzyce i karierze scenarzysty, ale ta rozpoczęła się na dobre dopiero gdy przyszło pierwsze zlecenie zza oceanu, gdzie szlaki swoim „Potworem z bagien” przetarł, a jakże, sam Alan Moore.

Tyle że Morrisona nie interesowały podobne dekonstrukcje, ani myślał sączyć prawdziwego świata do tego fikcyjnego, przeciwnie. Jeszcze bardziej go wykręcił. Jako że amerykański przemysł jeszcze dość nieufnie podchodził do cokolwiek nieokrzesanych młodzików ze Starego Kontynentu, i jemu, tak jak Moore'owi, dostała się seria, która nikogo nie obchodziła. Ale Morrison z „Animal Mana”, podrzędnego komiksu o facecie czerpiącym swoje nadludzkie umiejętności od zwierząt, urządził prawdziwą metajazdę, brawurowo przebijając czwartą ścianę na długo przed takim Deadpoolem. Sukces ten był jednak zaledwie przedsmakiem. Prawdziwym przełomem okazał się na dobrą sprawę „Azyl Arkham” z 1989 roku, którego sprzedało się z marszu ponad ćwierć miliona egzemplarzy. Co z kasą zrobił Morrison? Napchał sobie kieszenie prochami i ruszył na wycieczkę.

Tułał się przez jakiś czas po świecie, zagryzając tabletki ecstasy tabletkami ecstasy i realizował swoje marzenie o rockowej sławie. I to bez konieczności grania rocka. To podczas tej wyprawy, gdy zrobił sobie postój w Katmandu, otrzymał ponoć informacje od obcych, które przelał potem na karty swojego, zdaniem licznych, opus magnum, czyli serii „The Invisibles”. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Bo po tym, jak udało mu się rozruszać „Animal Mana”, wydawnictwo DC prędko zaproponowało Morrisonowi „Doom Patrol”, dopiero co wydany u nas przez Egmont. Tytułowa grupa to nie superbohaterowie per se, lecz udręczeni pechowcy o mocach, które są ich przekleństwem, a nie wybawieniem. Komiks ten stał się dla Morrisona wymarzonym poligonem doświadczalnym, gdzie mógł eksperymentować z rozmaitymi technikami narracyjnymi i swobodnie operować surrealizmem. Dość powiedzieć, że opublikowany niedawno pierwszy tom rozpoczyna historia o zmaganiach z istotami z nożyczkami zamiast rąk, wycinającymi ludzi z rzeczywistości.

Odkąd zauważono magiczny dotyk Morrisona, facet nie narzekał na brak zleceń. Ba, praktycznie od trzydziestu lat bez przerwy pisze komiksy – to dla DC, to dla Marvela, to dla samego siebie. Jak mało kto, szkocki scenarzysta nigdy nie uznawał pracy dla amerykańskich gigantów za ograniczającą artystyczne ambicje. Przeciwnie. Póki przynosił pieniądze – a przynosił spore – pozwalano mu niemal na wszystko. Spójrzmy chociażby, co dzieje się na łamach wydanej również i u nas „JLA – Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości”, którą Morrison przejął w 1996 roku i od razu wrócił do korzeni. Oczywiście tylko pozornie. Przywrócił starą gwardię i potraktował Ligę niemalże jak boski panteon, z miejsca zderzając Supermana, Batmana i innych z (nie)wyobrażalnymi przeciwnikami. Sprzedaż serii wystrzeliła jak rakieta. Dalej można rzucać kolejnymi tytułami, bo czy to będzie „New X-Men”, czy miniseria „All Star Superman”, to i tak każda z tych opowieści kończy się niemalże tak samo: zachwytami krytyki oraz tonami gotówki wydanej przy kasach. Zdaje się, że komu jak komu, ale Morrisonowi pomysły się nie kończą.

Sam zainteresowany powiedział kiedyś, że skoro „Azylem Arkham” zapisał się na kartach komiksowej historii na stałe, to mógłby w każdej chwili spocząć na laurach. Ale gdy już przed przeszło dziesięcioma laty Morrison dostał angaż przy regularnej serii z Batmanem, przeszedł samego siebie. Krótko mówiąc – i niemiłosiernie upraszczając – pobrał niektóre najbardziej pomylone pomysły z całej historii tego tytułu, przedstawił je zupełnie serio i uczynił z nich obowiązujący kanon. Zresztą istne siłowanie się z minionym to jego pewna metoda, którą skutecznie uprawiał jeszcze i przy innych okazjach. Obecnie próbuje wycisnąć co się da z „The Green Lantern”. Co dalej? Może się wydarzyć dosłownie wszystko, a skoro mowa o Grancie Morrisonie, to nie jest to żaden czczy frazes. A na koniec chwila prawdy. Przyznaję się bez bicia, niekiedy miewałem z nim problem. Przy całym jego polocie, czasem brakowało Szkotowi lekkości i pisywał łapą ciężką jak z ołowiu. Przez narracyjne ewolucje – nawet i te niekoniecznie zrywające z linearnością – zastanawiałem się, czy to ja się pogubiłem, czy może scenarzysta. Lecz nigdy nie mogłem zarzucić mu nudziarstwa. Oj, co to, to nie. Morrison to naprawdę czysty rock, raz jadący popeliną, innym razem zachwycający, lecz niezmiennie szalony. Jak pensjonariusze Arkham.


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Chris3z8 02.07.2019 21:54
Czytelnik

Niezły wstęp do Szalonego Szkota. Duchowy spadkobierca tego, co wyparte. W przeciwieństwie do wielu artystów z Wielkiej Brytanii nie brzydził się kiczem czy pomysłami z zakurzonych półek. Całkowite przeciwieństwo Moore'a, dla którego rzeczywistość stała się bramą do rozpraw moralnych.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Bartek Czartoryski 28.06.2019 15:19
Tłumacz/Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post