rozwiń zwiń

Mam ciekawe życie i kilka historii do opowiedzenia – wywiad z Janem Krasnowolskim

LubimyCzytać LubimyCzytać
18.03.2019

13 marca na półkach księgarskich pojawiła się nowa powieść Jana Krasnowolskiego. Z tej okazji autor zdecydował się odpowiedzieć na pytania nie tylko na temat książki, lecz także swojej emigracji do Wielkiej Brytanii. 

Mam ciekawe życie i kilka historii do opowiedzenia – wywiad z Janem Krasnowolskim

„Czas wilków, czas psów”Jan Krasnowolski

Mariusz Madejski, warszawski skinhead, jako dwudziestoletni chłopak zostaje najemnikiem podczas wojny na Bałkanach i bierze udział w czystkach etnicznych oraz rozlicznych zbrodniach na ludności cywilnej, potem dezerteruje wraz z trzema kompanami. 

Rok 2015, Anglia. Polski gang ma problem z kurierem, który zbiegł ze skradzioną amfetaminą. Zapada decyzja, żeby wynająć doświadczonego człowieka, który się tym zajmie. Człowiek przyjeżdża z Warszawy i ma na imię Mariusz. Wspomnienia z Bałkanów dopadają Madejskiego nagle i bez ostrzeżenia, przy okazji budzi się stary koszmar. Ale sprawy przybiorą naprawdę nieprzyjemny obrót, kiedy niespodziewanie on sam znajdzie się na celowniku grupy z Londynu i ze ścigającego stanie się ściganym. Llanelli to nadmorska dziura na walijskiej prowincji, zamieszkiwana przez kilka tysięcy polskich emigrantów. Brexit wisi w powietrzu, sytuacja między przyjezdnymi a Walijczykami i tak jest napięta, a gdy w miasteczku pojawia się uciekający przed zemstą mafii Madejski, tragedii nie da się uniknąć.

Zofia Prudens*: Jak czuje się polski pisarz emigrant po niemal 14 latach spędzonych w Wielkiej Brytanii?

Jan Krasnowolski: Bardzo dobrze. Gdybym nie wyjechał, moje życie potoczyłoby się zupełnie innym torem, czasem myślę, że byłoby znacznie mniej ciekawe.

Dlaczego?

Nie spotkałbym tych wszystkich ludzi, z którymi się teraz przyjaźnię, nie nauczyłbym się w takim stopniu języka. Nie doświadczyłbym na własnej skórze, jak wygląda zjawisko masowej emigracji, nie poznałbym tych wszystkich historii, które teraz mogę opisywać... A ktoś powinien to opisywać, bo Anglia w ostatnich latach to bardzo ciekawe miejsce. Więc nigdy, ani przez moment, nie żałowałem decyzji o wyjeździe.

Dlaczego Pan wyemigrował?

Moja żona zdecydowała. Jest stomatologiem, dostała świetną ofertę pracy, więc dwa razy się nie zastanawialiśmy. Facet powinien słuchać żony, pod warunkiem że jest mądrą kobietą.

Tęskni Pan za Polską?

Dlaczego miałbym tęsknić? Polska jest wspaniałym krajem, który wciąż zmienia się i rozwija, to widać chyba nawet bardziej z dalszej perspektywy, ale powrót nie jest nawet opcją, którą byśmy brali pod uwagę.

Bo?

Po prostu lubię Anglię, dobrze nam się tu żyje. Poza tym bardziej od powrotów interesują mnie miejsca, w których jeszcze nie byłem. Zawsze ciągnęło mnie w świat, uwielbiam podróżować. W ubiegłym roku przejechaliśmy cały Wietnam, teraz marzy mi się Kambodża, potem Ameryka Południowa.

Pana książka „Syreny z Broadmoor” odbiła się szerokim echem w mediach i wśród czytelników. To zbiór opowiadań inspirowany prawdziwymi historiami – najgłośniejszych spraw kryminalnych Wielkiej Brytanii z udziałem Polaków. Najnowsza powieść „Czas wilków, czas psów” również jest kryminalna. Dlaczego sięga Pan po ten gatunek?

Nigdy nie myślę w kategoriach „straszne” czy „smutne”. Historia musi być po prostu ciekawa, to najbardziej podstawowe kryterium. Podczas pisania nie kieruję się nigdy emocjami i staram się ich też nie narzucać czytelnikowi. Dla mnie liczy się przede wszystkim logika, prawdopodobieństwo, sekwencja i dynamika wydarzeń.

Ale w książkach można też opowiadać o perypetiach miłosnych albo o życiu różnych klas społecznych w danym kraju i ich problemach. Pan z jakiegoś powodu wybiera zabójstwa, świat przestępczy.

Piszę o tym, na czym się znam, czym się interesuję. Kryminalistyka jest wyjątkowo pasjonującą dziedziną, która wciąż się rozwija. Uważnie śledzę ten postęp, odkąd w wieku dwunastu lat przeczytałem „Stulecie detektywów” JürgenaThorwalda. Zawsze interesowało mnie też zjawisko, że jedni ludzie posiadają sumienie, a inni są go całkowicie pozbawieni. Czy wie Pani, że wśród ludzi na najwyższych stanowiskach, w biznesie i w polityce, spotykamy zaskakująco duży odsetek jednostek psychopatycznych?

No właśnie. W swoich powieściach opiera się Pan na historiach, które wydarzyły się naprawdę. Jakie są w nich proporcje faktów do literackiej fikcji?

Ciężko wyczuć. Jeśli czegoś nie wiem i nie jestem w stanie sprawdzić, to puszczam wodze fantazji, żeby łatać dziury, jednak cały czas staram się kierować logiką i prawdopodobieństwem. Czasami okazuje się, że udało mi się trafić w dziesiątkę. W „Syrenach z Broadmoor” opisałem sytuację, gdzie człowiek, który podczas niedzielnego grilla zgładził swoją rodzinę, opowiada swoją historię komuś, kto się nim zajmuje w zakładzie psychiatrycznym. To jest sytuacja przeze mnie wymyślona, ale w zeszłym roku odezwał się do mnie człowiek z Polski, który faktycznie w 2011 roku był sanitariuszem w Broadmoor i opiekował się Damianem Rzeszowskim, był także jego tłumaczem. Żeby było ciekawiej, ten człowiek odezwał się do mnie w tym samym tygodniu, w którym Rzeszowski popełnił samobójstwo.

Czy można powiedzieć, że emigracja do Wielkiej Brytanii działa na Polaków destrukcyjnie?

Emigracja na każdego działa inaczej, ja akurat wierzę, że w tej sytuacji łatwiej ujawniają się prawdziwe ludzkie charaktery. Ten, kto był uczciwy w Polsce, będzie też uczciwy na emigracji, szuja zawsze pozostanie szują. Udana emigracja musi się opierać na asymilacji, nie można wyjechać do Anglii i nienawidzić Anglików, nie chcieć się uczyć ich języka, nie uznawać zasad, na jakich ten kraj funkcjonuje.

Chęć ucieczki od swojego życia też popycha do wyjazdu?

Niestety, wciąż trafiają się ludzie, którzy wyjechali z kraju, bo próbują uciec przed swoimi problemami. Kłopoty z prawem, alimenty, nałogi, problemy psychiczne, nieudane życie. To się najczęściej nie udaje, problemy ich znowu dopadają, i to ze wzmożoną siłą. Emigracja jest dla ludzi o silnej psychice i o czystych intencjach. Natomiast polska bandyterka na występach gościnnych to już osobny temat, Mariusz Madejski z „Czasu wilków, czasu psów” jest chyba dobrym przykładem.

Czy w porównaniu do innych narodowości wśród przestępców jest więcej Polaków niż np. Włochów, Rumunów, Litwinów, Słowaków, Czechów?

Co prawda kilkuset polskich obywateli odsiaduje wyroki na Wyspach, mimo to jako nacja zachowujemy się poprawnie, jest nas tu przecież blisko milion. Chyba powoli wtapiamy się w pejzaż, tak jak przedtem zrobili to chociażby Hindusi. Coraz więcej Polaków decyduje się zakładać własne firmy, kupować nieruchomości. Ogólnie coraz lepiej odnajdujemy się w tej rzeczywistości, asymilujemy się. Nasze dzieci będą już pełnoprawnymi Brytyjczykami. O nieudacznikach Pani nie opowiem, bo się z nimi nie zadaję.

W „Czasie wilków, czasie psów” opisuje Pan historię Mariusza Madejskiego, skinheada, który w młodości walczy jako najemnik w wojnie na Bałkanach, a po powrocie staje się mordercą na zlecenie, likwidując tych, którzy narazili się mafii. Którą sprawą jest inspirowana ta historia?

Mariusz jest z warszawskiej Woli, gdzie w czasie powstania odbywały się masowe mordy ludności cywilnej, więc w mojej powieści zastosowałem klamrę – pochodzący z Woli Mariusz, którego babcia walczyła w powstaniu warszawskim, sam został „czyścicielem” w Bośni. Historia Madejskiego jest fikcją, którą zbudowałem z wielu elementów, z życiorysów kilku ludzi. Nie jest tajemnicą, że byli Polacy, którzy walczyli jako najemnicy w wojnie na Bałkanach. Ci, którym udało się z tej wojny wrócić, mogli przebierać w ofertach od zorganizowanych grup przestępczych. Ale to jest akurat mechanizm występujący na całym świecie, meksykańskie kartele też bardzo chętnie rekrutują byłych żołnierzy.

W powieści znajduje się wiele brutalnych opisów morderstw, tortur, nękania. To bezwzględna i prawdziwa rzeczywistość świata polskiej mafii, którą Pan odwzorował czy totalna fikcja literacka?

„Czas wilków, czas psów” to przede wszystkim powieść o wojnie, o tym, co robi ona z ludzką psychiką, więc pewnych kwestii nie dało się uniknąć. I to, co teraz powiem, może brzmieć paradoksalnie, ale w mojej historii starałem się jednak nie epatować niepotrzebnie okrucieństwem. Konkretne sytuacje, o które Pani pyta, zostały przeze mnie zmyślone, natomiast o działającym w Polsce na początku lat 2000 gangu obcinaczy palców każdy chyba słyszał.

W jaki sposób Pan pracuje: skąd czerpie informacje, ile czasu poświęca na research?

Dwa lata temu, przed rozpoczęciem pracy nad „Czasem wilków…”, pojechałem do Llanelli, małego miasteczka w południowej Walii. Tam w 2015 roku doszło do wydarzeń, które były dla mnie inspiracją do napisania tej powieści. Przede wszystkim odwiedziłem miejsce zbrodni – to był domek w zabudowie szeregowej, gdzie zabito człowieka, który miał stać się moim głównym bohaterem. Rozmawiałem z sąsiadką, która pamiętała, że w ogrodzie przez całą noc palił się ogień... Na końcu ogródka był świeżo pomalowany mur, który wcześniej musiał być osmolony. Dołu w ziemi, gdzie było ognisko, ani szopy, gdzie policja znalazła worek niedopalonych kości, też już tam nie było, ale pamiętam, że to miejsce przy Pleasant View zrobiło na mnie bardzo silne wrażenie. Stamtąd pojechałem nad morze i przeszedłem się wzdłuż plaży, potem spacerowałem po miasteczku. Wreszcie poszedłem na Station Road, gdzie mieszkał jeden ze sprawców, dwudziestojednoletni chłopak, Adrian, który teraz odsiaduje dożywocie. O zwolnienie będzie się mógł starać najwcześniej po 15 latach. Z pewnych powodów nie zdecydowałem się odwiedzić jego rodziców, ale pod dyskontem spożywczym spotkałem dwóch rodaków, z którymi sobie chwilę porozmawiałem.

Kim byli?

Zabawne, to była taka polska recydywa starej szkoły, z cynkówami koło oczu. Pracowali w lokalnych zakładach mięsnych. Chwilę pogadaliśmy o ich robocie, o życiu w Llanelli, bo chciałem poczuć klimat tego miasta, ale kiedy zagadnąłem ich tylko o sprawę morderstwa przy Pleasant View, natychmiast przerwali rozmowę i poszli w swoją stronę. Niby niczego się od nich nie dowiedziałem, ale ich nerwowa reakcja dała mi pojęcie o atmosferze paranoi, jaka wciąż panuje w tej mieścinie i otacza całą sprawę. Potem odwiedziłem polski sklep, gdzie zamordowany i jeden z morderców często robili zakupy. Właścicielka sklepu pamiętała ich bardzo dobrze, przekazała mi kilka ciekawych szczegółów. Wieczorem wracałem z Walii do Bournemouth i historia już zaczęła mi się układać w głowie. Wychodzi na to, że najlepsze pomysły rodzą się, kiedy siedzę za kółkiem.

Jak wygląda Pana zwyczajny dzień pracy na Wyspie?

Piszę przeważnie w garażu, muszę mieć święty spokój. Kiedy piszę, skupiam się na tym w stu procentach, nie da się jednocześnie pracować na etacie. Natomiast gdy już skończę książkę, to muszę dać odpocząć głowie, a nie znam lepszego odpoczynku niż ciężka praca fizyczna. Mam taką komfortową sytuację, że kiedy potrzebuję pracy, to zawsze któryś z kumpli, co ma firmę, bierze mnie do roboty. Po „Syrenach…” przez ponad rok instalowałem z Kamilem pompy ciepła, teraz montuję z Rafałem bramy garażowe. Kiedy mam temat, to piszę codziennie, ale jak skończę książkę to w ogóle zapominam o literaturze. Przez pierwsze pięć lat pobytu w Anglii jeździłem na wózkach widłowych, ale teraz już bym nie dał rady pracować codziennie w tej samej fabryce. Na szczęście mam ten komfort, że już nie muszę. Lubię codziennie być w innym miejscu, ostatnio pracowaliśmy u jednej pani w Portland, która ma w swoim ogródku wejście do podziemnych lochów. Fortyfikacje wojskowe z XIX wieku, trzy kondygnacje w dół, dziesiątki metrów korytarzy wykute w skale, niesamowite. Ogólnie dbam o to, żeby aktywnie spędzać każdy dzień. Dawniej latałem na paralotni, teraz dużo jeżdżę na MTB. Dorset to piękne hrabstwo z rozległymi lasami, można w nich zniknąć na długie godziny, znam już te lasy jak własną kieszeń.

Nad czym Pan teraz pracuje? O czym będzie kolejna książka?

Mam w planie kilka projektów, ale w pierwszej kolejności dopracowuję „Spowiedź Zmywaka”. To będzie mocno autobiograficzna książka, czyli jakaś odmiana po tych wszystkich kryminalnych sprawach. Tak się składa, że mam ciekawe życie i kilka historii do opowiedzenia.

Czy bycie wnukiem Jana Józefa Szczepańskiego niesie ze sobą jakiś ciężar, twórczą, a może osobistą presję?

Jan Józef bardzo wysoko podniósł poprzeczkę, nigdy nie szedł na kompromisy. To na pewno zobowiązuje, ale także mobilizuje, daje siłę i pozwala wierzyć w ostateczny sukces. Fakt, po drodze kilka zawistnych osób próbowało mi podstawiać nogę, ale ja posiadam tę cenną zdolność, że potrafię każdą taką sytuację obrócić na swoją korzyść. W pisarstwie liczy się przede wszystkim uczciwość, tego nauczyłem się od dziadka. Oraz twardy charakter, to nie jest profesja dla mięczaków. Koniec końców każdy pracuje na własny rachunek.

____

* Zofia Prudens – dziennikarka, freelancerka


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
allison 18.03.2019 23:38
Czytelniczka

"13 marca na księgarskich półkach zadebiutowała nowa powieść Jana Krasnowolskiego"

Na litość boską! Zadebiutować może pisarz, ale nie powieść! Ona może po prostu pojawić się na księgarskich półkach.
Taki "kwiatek" w leadzie? Może czas wreszcie to zmienić.
Naprawdę bardzo razi.

W odpowiedziach na pytania najbardziej spodobało mi się zdanie: "Facet powinien słuchać żony,...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
LubimyCzytać 18.03.2019 14:19
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post